Brink Andre - AMBASADOR - SERIA NIKE.rtf

(1851 KB) Pobierz

Brink Andre

AMBASADOR

 

PRZEDMOWA AUTORA

Ambasadorplon długotrwałego pobytu w Paryżu, gdzie studiowałem w latach 1959-1961, stanowi część pierwszej fali utworów grupy „sestigerów” (pokolenie lat sześćdziesiątych), młodych pisarzy południowoaf­ rykańskich, z których większość przebywała przez jakiś czas za granicą. Wprowadzając do swoich dzieł idee i formy modne w Europie oraz łamiąc tradycyjne zakazy w sferze religii, moralności, seksu, a także technik narracyjnych, próbowali oni uwolnić literaturę burską od kolonialnej zaściankowości. Chociaż polityka za­ jmowała w niej pozornie niewiele miejsca, twórczość „sestigerów” wywołała zdumiewające efekty uboczne, albowiem zakwestionowanie uświęconej moralności af- rykanerskiej przyczyniło się do uwolnienia młodszej generacji spod duchowej kurateli władz. Utorowaliśmy tym sposobem drogę fali utworów zaangażowanych otwarcie w problemy społeczne i polityczne Afryki Południowej. Są wśród nich wszystkie moje późniejsze powieści, poczynając od Looking on Darkness (Spoj­ rzenie w ciemność).

Zetknięcie z Paryżem było dla mnie pod wieloma względami przeżyciem głębokim i bolesnym. Od prze­ szło dwudziestu lat kształtował mnie wygodny system

tradycyjnych wartości burskich, toteż nagłe odkrycie złożoności życia umysłowego i obyczajowego Europy wywołało szok kulturowy, z którego otrząsnąłem się dopiero po wielu latach. To, że pobyt w Paryżu przypadł na czas masakry w Sharpeville, zburzyło mój spokój wewnętrzny, pozwoliwszy mi zrozumieć, czym jest i czym zawsze była moja ojczyzna. Musiałem przewar­ tościować wszystko, co uważałem dotąd za pewnik: rodzime tradycje, nakazy i zakazy, stosunek do religii, grup etnicznych, jednostek i własnego narodu, poglądy na historię, plany na przyszłość. Ambasador to pierwszy wyraz poszukiwań, które trwają do dzisiaj.

Pierwotną wersję w języku afrikaans opublikowałem w 1963 roku w Kapsztadzie (Die ambassadeur). Pierw­ sze, zawstydzająco słabe tłumaczenie na angielski ukaza­ ło się w Afryce Południowej pod tytułem The Ambas- sador (1964) oraz w Wielkiej Brytanii jako File on a Diplomat (Dossier dyplomaty, 1967). Obecne wydanie to zupełnie nowy przekład, rezultat gruntownej przerób­ ki oryginału. Wersję pierwotną poprzedziło kilka brulio­ nów, a przygotowując niniejszą edycję do druku, zamie­ ściłem z powrotem wiele fragmentów i scen, które wydały mi się lepsze od później opublikowanych. W tra­ kcie pracy redakcyjnej ogarniała mnie pokusa napisania wszystkiego na nowo, ale świadomie postanowiłem zachować kwintesencję utworu w oryginalnym kształcie.

Niniejsza książka nie jest tedy nową powieścią, lecz stanowi punkt wyjścia: gdyby nie ona, nie byłbym w stanie napisać Looking on Darkness, Chwili na wietrze, Rumours ofRain (Zanosi się na deszcz), Suchej białej pory, A Chain of Voices (Łańcuch głosów) ani The Wall of the Plague (Ściana dżumy). Autorem

Ambasadora jest inny pisarz, młody człowiek o nie­ spokojnej, bolesnej i romantycznej wizji świata, której muszę pozostać wierny.

Śmieszy dziś skandał wywołany przez powieść po jej ukazaniu się — głównie wskutek analizy związków miłości z religią. Pastorzy grzmieli przeciwko Ambasa­ dorowi z ambon, ministrowie wygłaszali gniewne prze­ mówienia, domagano się nawet wpisania książki na indeks. Ministerstwo Spraw Zagranicznych wszczęło urzędowe śledztwo, by ustalić źródła rzekomych prze­ cieków: okazało się, że rokowania między Francją a Af­ ryką Południową w sprawie zakupu broni, które wyko­ rzystałem jako element fabuły, toczą się w rzeczywisto­ ści. Wyszło na jaw, iż jeden z ambasadorów połu­ dniowoafrykańskich w Europie jest w istocie zaangażo­ wany w romans podobny do opisanego w powieści. Dzisiaj, przeszło dwadzieścia lat później, burza ucichła i Ambasadora można czytać zgodnie z moimi intenc­ jami: jako powieść młodego człowieka, który na gruzach znanego świata usiłuje odnaleźć bądź przewartościować niektóre ideały.

Postanowiłem napisać na ambasadora raport do Pretorii.

Ludzie pokroju Anny Smith, a może Koosa Jouberta, przypisaliby to niewątpliwie pobudkom osobistym: mściwości, zawiedzionej ambicji, ura­ żonej dumie. A niech tam! Bałwochwalczy podziw Anny dla ambasadora zakrawa wręcz na skandal, Koos zaś jest zbyt tępy, by widzieć dalej niż czubek swojego nosa (a cóż dopiero zareago­ wać!...). Z kolei Douglas Masters przytoczyłby zapewne kilka długich cytatów z Satowa albo Nicholsona na dowód, iż trzeci sekretarz nie powinien się posuwać do takich kroków. Ja jednak uważam, że nie mam wyboru. Gdybym pozwolił na trwanie tego wstrętnego romansu podczas drażliwych rokowań z rządem francuskim, sprze­ niewierzyłbym się swoim obowiązkom.

Nie twierdzę, że moja decyzja nie ma żadnego aspektu osobistego, lecz nie kierowała mną prze­ cież małostkowa niechęć, zazdrość, a już z pew­ nością nie nienawiść. Jedyne pobudki osobiste (podkreślam to) to niesmak oraz głęboka odraza do hipokryzji. Gdyby chodziło o Jana Theunis-

sena, poprzednika obecnego szefa (to znaczy, gdyby ktoś potrafił wyobrazić sobie staruszka Theunissena w takiej sytuacji), machnąłbym mo­ że ręką. Nigdy nie ukrywał swoich słabostek. Ale idzie o ambasadora van Heerdena: perfekcjonistę, wybitnego męża stanu i chyba najzręczniejszego dyplomatę, jaki reprezentował Afrykę Południo­ wą za granicą w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Na placówce nie toleruje się najdrobniejszych uchybień służbowych—po prostu dlatego, że sam szef nigdy nie popełnia błędów. Słyszałem, jak przedstawiciele państw nieżyczliwych RPA wyra­ żali się o nim z największym szacunkiem, wręcz z podziwem. Bonnard z francuskiego MSZ dał ostatnio jasno do zrozumienia, że Paul van Heer- den to jedyny polityk południowoafrykański, z którym liczy się jeszcze Quai d’Orsay.

A ten się zabawia z tą kurewką Nicolette, gdy żona spędza urlop we Włoszech. Pozuje na wciele­ nie cnoty i uczciwości (choć zaledwie trzy dni temu nie wahał się upokorzyć mnie publicznie na bankiecie wydanym przez dziekana korpusu dyp­ lomatycznego w Hôtel de Ville), lecz kiedy za­ trzaskują się drzwi malutkiej mansardy Nicolette, a za zaciągniętymi zasłonami widać z ulicy tylko cienie, to już inna sprawa.

Noce spędza przy rue de Condé, a w dzień pozuje na Boga Ojca.

Ma się rozumieć, sprawdziłem w archiwum, co działo się w przeszłości w takich sytuacjach. Peter Williams, zwykły aplikant, w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym roku oskarżył o oszust-

wo chargé d’affaires w Buenos Aires. Cztery lata wcześniej Vincent Johnstone zarzucił swojemu szefowi, ambasadorowi w Bemie, nieostrożne obchodzenie się z tajnymi dokumentami. Było jeszcze kilka podobnych spraw, lecz nie musiałem ich wszystkich studiować. Wystarczy wiedzieć, że zarówno Williamsa, jak Johnstone’a odesłano nie­ zwłocznie do Pretorii. Johnstone jest tam zresztą do dzisiaj. Ministerstwo po mistrzowsku releguje takich ludzi do obskurnych klitek, gdzie trawią czas redagując niepotrzebne memoranda lub okól­ niki. Williamsa skierowano na jakąś nędzną pla­ cówkę: podał się niedawno do dymisji. Toteż doskonale zdaję sobie sprawę z możliwych kon­ sekwencji swojego kroku. Ale tak się składa, że wiem także, iż w obu powyższych przypadkach motywy doniesień były bardzo podejrzane; nato­ miast moje sumienie jest czyste. Wiem, że potrafię uzasadnić swój raport w sposób tak przekonujący, iż na moją przyszłą karierę dyplomatyczną nie padnie żaden cień. A przyszłość jest dla mnie ważna. Obiecałem to sobie jeszcze przed wstąpie­ niem do służby konsularnej. Widziałem wystar­ czająco wielu sfrustrowanych gryzipiórków, któ­ rych kariera utknęła w ślepej uliczce. Nawet mój ojciec będzie musiał kiedyś przyznać, że wspiąłem się na sam szczyt — choć zawsze naigrawał się ze mnie, gdy rozmawialiśmy o moich planach.

Łatwo analizować dziś przeszłość. Wolę jednak nie myśleć za wiele o swoim dzieciństwie. W obec­ nej sytuacji nie ma ono żadnego znaczenia. Ktoś mógłby w nim odszukać urazy psychiczne, które

tłumaczą, dlaczego jestem taki, a nie inny, lecz mnie mierzi babranie się w sobie, jak to robi Anna Smith (zwłaszcza gdy Jego Ekscelencja jest na tyle blisko, by słyszeć). Oprócz tego psychologia zbyt łatwo przekształca się w zbiór martwych for­ mułek. Przypominam sobie na przykład, jak w wieku piętnastu lat odbyłem długą serię roz­ mów z psychologiem z Pretorii, który miał ustalić, dlaczego jestem „trudnym dzieckiem”. Testy sprawiły mi sporo uciechy, lecz ciągle bardzo wyraźnie pamiętam wstrząs i niesmak, gdy nie­ chcący natknąłem się na końcową diagnozę („przypadek numer trzysta dwadzieścia pięć: Keyter, Stephen Wilhelm”). Szczegóły dotyczące mojego ojca („lat pięćdziesiąt jeden, nauczyciel, osobowość dominująca, uważa syna za ofermę”), matki („lat trzydzieści osiem, łagodna, nieco milk- liwa, skłonna do melancholii”), zmyślne terminy w rodzaju „inteligencja powyżej normy”, „ner­ wica”, „pobudliwość”, „tłumienie emocji”, „fik- sacja na obiekcie matki”, „patologiczna tenden­ cja do samoobserwacji”, szokujący zwrot „samo­ gwałt od początku okresu dojrzewania”, a wresz­ cie prozaiczny opis wszystkiego, co psycholog podstępnie ze mnie wyciągnął: że jako mały chło­ piec bałem się spać sam, że często wpełzałem nocą do łóżka matki, że w końcu ojciec niechętnie się na to zgodził — z wyjątkiem niedziel, czego nie by­ łem w stanie pojąć, póki pewnej nocy nie wślizg­ nąłem się do sypialni rodziców, by się przekonać na własne oczy („scena pierwotna”).

Diagnoza równie przypadkowa jak każda inna.

A ta? Nicolette czyta na głos czasopismo kobiece, zwinięta w kłębek na fotelu w moim mieszkaniu przy rue Jacąues-Dulud. Zrzuciła pantofle i pod­ winęła nogi; jej ciemnoblond włosy opadają na ramiona.

              „Ludzie urodzeni pod znakiem Bliźniąt są rozdarci wewnętrznie, tak że nieustannie toczą ze sobą wojnę. Nikt nie jest równie zagadkowy. Są bardzo przyjacielscy, choć mogą się okazać hiper- krytyczni. Bywają świetnymi dyplomatami...

              uśmiecha się (leciutkie skrzywienie lewego kącika warg) i ciągnie, nawet nie spojrzawszy na mnie: — ...Są zawsze aktywni, tęskniąc za czymś, czego nie mogą odnaleźć. Dlatego nie należy się starać egzekwować ich obietnic ani spodziewać po nich konsekwencji — nie dlatego, iż są nieuczciwi, tylko dlatego, że każda chwila istnieje dla nich jako odrębny moment i że emocje walczą w nich

o              lepsze z rozsądkiem.”

              A ty? |gi pytam zaczepnie.

              „Skorpion. Od dwudziestego pierwszego października do dwudziestego listopada*«. %— Kie­ dy pochyla głowę, opadają jej na oczy zmierz­ wione kosmyki włosów. — Do dwudziestego roku życia są zwykle cnotliwi i pobożni. Pod znakiem tym przychodzili na świat najwięksi święci i zbro­ dniarze. Skorpiony są dobrymi wojownikami, a mimo to brzydzą się rozlewem krwi, dlatego stają się często pacyfistami. Decydującą rolę w ich życiu odgrywa seks.” :*

Naprawdę wierzysz w te bzdury?

              Gwiazdy nie kłamią.

Kiedy sięgam myślą do okresu dzieciństwa, przypominam sobie wyraźnie tylko jeden dzień nie zaśmiecony refleksjami, wątpliwościami ani fałszerstwami pamięci. Był chyba poniedziałek rano, bo czułem się źle (w niedzielę wieczór zawsze bolała mnie głowa). Toteż rozgniewałem się na matkę, gdy zawołała mnie z powrotem od drzwi, bym włożył świeżą koszulę. Biała w niebie­ skie prążki miała brudny kołnierzyk. Podniosłem głos. Doszło do nieprzyjemnej kłótni. Wychodząc w końcu do szkoły, trzasnąłem drzwiami. A po południu, kiedy wróciłem, matka nie żyła. Ojciec tłumaczył, że usiłowała wyczyścić pistolet.

II

Zima zaczęła się wcześnie tego roku. Jesień, której prawie nie było, stanowiła zaledwie posęp­ ne preludium nadchodzących mrozów, a w powie­ trzu unosiło się coś złowieszczego i przytłaczają­ cego, jakby miasto czuło zbliżającą się zimę, która miała uczynić je bezlitosnym, nieprzytulnym i cierpkim. Może nie spadnie nawet miłosierny śnieg. Wszystko powoli sztywnieje, zostają tylko nagie, czarne szkielety drzew w Lasku Bulońskim tuż za szarymi dachami kamienic przy bulwarze des Sablons.

Między jednakowymi budynkami widać bez­ wstydną anatomię miasta, obnażone arterie i ner­ wy, rentgenogram odarty ze złudzeń. Paryż. Od samego początku chyba najbardziej dręczy mnie

to, że nie mogę uciec przed miastem nieustannie wdzierającym się do podświadomości. Paryż to znacznie więcej niż dekoracja czy przypadkowe zbiorowisko budynków. Czułem zawsze, że żyje własnym życiem, potężniejszym, bardziej nieu­ chwytnym niż suma losów ludzkich, dla których stanowi tło. Mam niekiedy wrażenie, że jest katalizatorem wszystkich przeszłych i obecnych wydarzeń. Wyobrażam sobie Paryż jako prawo natury, prawo dziedziczności, ciało rodziciela, a nas, egzystujących wewnątrz, jako ruchliwe chromosomy pełne genów. Nawet teraz, stojąc przy oknie (szyby są zamglone z powodu gorąca) i roztrząsając racje i motywy raportu, który mam naszkicować, nie jestem w stanie wyzbyć się głębokiej świadomości, że otacza mnie mia- sto-organizm. Mogę się wydawać odizolowany, daleki od życia toczącego się na ulicy pod moim oknem — zawsze łatwiej spoglądać w ciemność zza bezpiecznej szyby — lecz Paryż jest stale po drugiej stronie, posępny i nieludzki. Nieliczni, którzy odważyli się wyjść na dwór, należą do innego gatunku, a mimo to oni także są nieuchron­ nie częścią mnie samego.

Pod nagimi drzewami prawie nie widać prze­ chodniów. Mężczyźni, którzy wrócili niedawno z parków, gdzie grali w boules (jest niedziela), stoją teraz w płaszczach i beretach przy szynk- wasie bistra na rogu, przysadziści i tędzy, roz­ mawiając, gestykulując, popijając piwo i vin chaud. Od czasu do czasu jeden z nich daje nurka w siąpiącą mżawkę i znika, podążając w stronę

stacji metra przy avenue de Neuilly. O ogrodzenie wąskiego ogródka tuż pod moim oknem opiera się stary kloszard, żałośnie trzęsąc się z zimna. Oprócz tego są tylko auta. W tej eleganckiej dzielnicy nie ma prostytutek. Tym lepiej. Nie znoszę ich. Dzisiaj, spotka wszy jedną z nich w jakimś zaułku, odzywam się pierwszy, nim zdąży mnie rozbroić swoim lukrowym głosikiem. „Ile mi zapłacisz, jak z tobą pójdę?” — pytam. To zwykle skutkuje. Dwa lata temu, tuż po przyjeź- dzie do Paryża, kiedy byłem ciągle prawiczkiem i mieszkałem w horrendalnie drogim hotelu na avenue Wagram, gdzie ambasada wynajęła dla mnie pokój, interesowałem się nimi znacznie bardziej i robiłem nawet specjalne wycieczki na bulwar Sewastopolski, na Montparnasse, w okoli­ ce placu Pigalle.

Moją inicjacją seksualną zajął się Koos Joubert. Koos powinien zostać farmerem, nie dyplomatą. Nie pasuje do snobistycznego towarzystwa, npf Otworzę ci oczy -Opowiedział (obietnica czy pogróżka?). — Najwyższy czas, żebyś poznał życie.

Spędzałem pierwszą niedzielę w Paryżu i byłem mu wdzięczny za wyciągnięcie mnie z anonimo­ wego pokoju hotelowego. Zjedliśmy kolację przy avenue des Ternes, razem z jego drobną, lękliwą żonką. Na koniec Koos oznajmił, że „my mężczy­ źni” wyruszamy na wyprawę (puścił do mnie oko i zarechotał rubasznie), po czym kazał Marlene wrócić taksówką do domu i nie zawracać nam głowy.

Kilka ulic za placem Pigalle skręciliśmy do małego, ciemnawego klubu: najwyraźniej Koos wiedział dokładnie, gdzie mnie prowadzi. Nie był to zbyt wytworny lokal. Wnętrze było zadymione i dość obskurne, a gołe tancerki na scenie wy­ glądały na niezręczne debiutantki. Niektóre wręcz drżały, choć trudno powiedzieć, czy ze strachu, czy z zimna.

              To dopiero początek —4 powiedział Koos, gdy wypiliśmy dwie butelki taniego słodkiego szampanidła. — Chodź. Teraz zabieram cię na prawdziwy show. Kurewsko drogo, ale rozporek ci pęknie, jak Bozię kocham.

Potargowawszy się trochę, zawarł tajemniczą umowę z portierem przy czerwonej pluszowej kotarze u wejścia do innej spelunki. Odwrócił się i mrugnął do mnie, a fagas wyczarował jak spod ziemi dwie kobiety, które stanęły obok nas na trotuarze. Panował półmrok i na pierwszy rzut oka nie wyglądały źle. Ale kiedy weszły z nami do dusznego gabineciku nad klubem, gdy zd ją wszy futra obnażyły tłustawe boki i obwisłe piersi, miałem wrażenie, że wszystko — one, my, łóżko, spłowiałe wzorki na podartej tapecie na ścianie

              stało się nagle znużone i nieznośnie stare. W mojej pamięci tkwią tylko pogmatwane obrazy: ich zmagania, poplamiona zielonkawa kapa na łóżku, konwulsyjne podrygi przywiędłych piersi i czegoś w rodzaju śmiesznych kępek mchu

              a wreszcie moje ręce na chłodnym, gładkim brzegu umywalki, do której wymiotowałem za parawanem w wielkie róże. Zakrakała wrona.

Naga żarówka na suficie stała się cyklopim okiem szydzącym z moich płonących spojrzeń. Nagle wypełniły mnie bezładne uczucia: upokorzenie, gniew, odraza, wstyd. Kiedy tak stałem, wstrząsa­ ny torsjami, w mojej głowie wirowała tylko jedna absurdalna myśl: Jest niedziela! Znowu ta choler­ na niedziela! Nieważne, Paryż czy Pretoria, ciągle ta sama niedziela!...

Oczywiście Koos nigdy nie przestał ze mnie podrwiwać. Nie było sensu się z nim kłócić. Był w końcu sekretarzem, a ja wówczas zaledwie aplikantem. Musiałem zacisnąć zęby.

Później wyruszałem sam w poszukiwaniu przy­ gód, lecz nie wszedłem nigdy do żadnego z osła­ wionych zacisznych hotelików, woląc tkwić pod oknami na mrocznych ulicach, mimo woli zafas­ cynowany tańcem cieni na zaciągniętych zasło­ nach, aż któregoś wieczoru podeszła do mnie ruda dziewucha ze złośliwym błyskiem w oczach i za­ częła obrzucać mnie wyzwiskami, gdy tymczasem wokół zebrał się tłumek podekscytowanych, roz­ bawionych gapiów. Przerażony, wyrwałem się po omacku spomiędzy nich. Na następnym rogu zaczepiła mnie prostytutka, która wynurzyła się z ciemnej wnęki i chwyciła mnie za ramię, szepcąc ochryple. Stanąłem jak wryty. Oparłszy się o bru­ dny mur, wpatrywała się we mnie spod przy­ mkniętych powiek, z zupełnie kamienną twarzą. Nad jej rudą głową jaśniały wielkie nierówne litery, dzieło jakiegoś fanatyka: „Kochaj bliźniego swego jak siebie sa...’* Reszta była rozmazaną brudnobiałą smugą. Pod spodem widniał obsceni­

czny rysunek i słowo merde. Za dziewczyną dostrzegłem groźne czarne ostrzeżenie: Défense d’afficher. Loi du 29 julliet 1881. Trzy metry dalej, na krawędzi chodnika, wisiała na słupku okrągła tarcza z napisem: Défense de stationner. Cały Paryż, niczym moje odległe dzieciństwo, stał się nagle gąszczem zakazów.

              Alors? — spytała dziewczyna.

Zacisnąłem zęby.

              Dobra — mruknąłem. — Czemu nie?

Wzięła mnie za rękę, jakby prowadziła dziecko

do cyrku (a może do łazienki, żeby się schować?). W ten sposób, bezwstydnie udając parę zakocha­ nych, minęliśmy kilku przechodniów, którzy ob­ rzucili nas dziwnym wzrokiem, i weszliśmy do jednego z niezliczonych podejrzanych hotelików w tej dzielnicy. Wspiąwszy się na piętro, znaleźliś­ my się w ponurej klitce, gdzie tuż przed naszym przybyciem ktoś najwyraźniej usiłował wygładzić pogniecioną kapę na łóżku. Stałem patrząc, jak dziewczyna kuca nad bidetem. Przez cały czas rozpaczliwie usiłowałem sobie wmówić, że chcę to zrobić, że nie mam wyboru. Pomimo niesmaku, a może nawet lęku, jaki budziła we mnie zawsze myśl o przespaniu się z kobietą, popadłem w cho­ robliwą fascynację, jakby nadarzyła mi się okazja do zemsty za coś. Nie mogłem się dłużej wymigi­ wać.

Udając gwałtowną namiętność (choć jej oczy pozostały chłodne), dziewczyna podeszła i otarła się o mnie piersiami, a później cofnęła się non­ szalancko i zażądała zapłaty. Starannie przeliczy­

wszy banknoty, wsunęła je pod brudne podwiązki, (których ani na chwilę nie zdjęła) i rzekła:

              No, pośpiesz się, chéri. Mam po tobie wolne.

Oczywiście nic z tego nie wyszło. Nie chciało jej się nawet ze mnie drwić. Zanuciła kretyńską melodyjkę, stanęła na progu i nawiązała rozmowę z kimś na korytarzu, opisując upokarzające szcze­ góły naszego stosunku, gdy tymczasem ja ubiera­ łem się rozlatanymi rękoma.

Wieczorem usiadłem w domu na krawędzi wanny, przyglądając się w lustrze swojemu koś­ cistemu białemu ciału i myśląc: Boże, jestem wstrętny. Niedziele weszły mi w krew. Nic mnie od nich nie uwolni. A chcę być wolny! Nie, nie chcę. Czemu nie spojrzeć na to z filozoficznym spokojem i nie dojść do wniosku, że Drzewo Wiadomości rodzi martwe owoce, których prędzej czy później trzeba skosztować? Nie objawiają się przez to anioły ani diabły i nie ma Boga, który sztorcuje grzeszników w podmuchach wieczor­ nego wiatru. Może tu właśnie kryje się największe oszustwo? Adam i Ewa liczyli przynajmniej na karę, która stanowiła układ odniesienia pozwalają­ cy docenić własny sukces. Ale skoro nie ma kary, bo nigdy nie było grzechu, można się tylko czuć wystrychniętym na dudka.

Przyjęcie noworoczne w apartamencie Doug­ lasa Mastersa przy bulwarze Malesherbes to przy­ kład czegoś innego: wyrafinowanej dekadencji „elity”. Zapamiętałem tylko Jill. Nie znam jej nazwiska. Pracowała, zdaje się, jako modelka

w Londynie i przyprowadził ją jeden z dyp­ lomatów brytyjskich — Masters ma wśród nich wielu przyjaciół. Wyzywająco umalowana, wy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin