Seven Days To The Wolves.doc

(16622 KB) Pobierz
Calibrii – kasztanowe, ciemnoniebieskie

Seven Days To The Wolves[1]

 

 

Cel namierzony. Drapieżnik szykuje się do skoku. Oblizuje się, ślepia mu błyszczą, łapy chodzą w miejscu, w pogotowiu... Na raz i dwa, i… Rusza!

 

Mam cię! – Złapał batonika w tej samej chwili, co jakaś starsza kobieta. – To moje! – warknął, szczerząc kły. Kobieta puściła „zdobycz” i uciekła z przestrachem w oczach. – No, polowanie zakończone sukcesem. Ostatni Lionek mój!oznajmił sam sobie, wrzucając batonika do sklepowego wózka, wypełnionego już prawie po brzegi produktami spożywczymi oraz przedmiotami codziennego użytku, takimi jak chusteczki, pasta do zębów czy też krem do rąk.

Calibriii! Co ty robisz? Wysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna z lekkim zarostem na twarzy, wyraził dezaprobatę dla zachowania swojego chłopaka, delikatnie uderzając go w czoło. Na cholerę ludzi straszysz? – Odruchowo poprawił sobie kołnierz czarnej, sportowej kurtki. – Jeśli ta baba pójdzie na skargę, Tristan znowu dostanie za nas ochrzan od właściciela.

Przecież to sklep ‘wolf’s friendly’! – Calibri wzruszył ramionami i zaczął przegrzebywać towary w wózku. – Chipsy i gumiśki rozumiem, ale kto, ja się pytam, jada lukrecję?!

To nie znaczy, że możesz na ludzi szczerzyć kiełki. No, idziemy do kasy, mamy już wszystko, o co Tristan prosił. Musimy jeszcze podładować w punkcie ze dwadzieścia komórek… – Najbliższy punkt, w którym można było za niewielkie pieniądze skorzystać z prądu, znajdował się paręnaście minut drogi od supermarketu. – I to on jada lukrecję. Albo jego Beta, nie wiem.

Pewnie tak. Blee, nie tknąłbym świństwa.

 

Nazywam się Calibri. Ten wielki maruda to Andalus, mój przyjaciel i kochanek w jednym. Ja mam ogon, on go nie ma, choć obaj jesteśmy Wilkami. Tak, Wilkami, które chodzą na „polowania” do supermarketów, ale to się wytnie.

Gdzie byśmy nie poszli, ludzie wszędzie będą na nas krzywo patrzeć. Z odrazą i niechęcią. Nawet tu, w okolicach wyjątkowo dla nas przyjaznych. Tak jak ta baba, którą przed chwilą wystraszyłem, by dorwać ostatniego ‘Liona, a która teraz łypie na mnie nieprzychylnym okiem i obgaduje z drugą, taką w zielonym, moherowym berecie.

Obóz rozbiliśmy ponad dwa miesiące temu, daleko, daleko w lesie, w miejscu mało dostępnym dla ludzi, ale dzięki temu wyjątkowo przyjaznym i błogosławionym. Droga do niego jest na tyle zawiła, że człowiek po prostu by się zgubił. Dla naszych nosów i uszu nie stanowi to żadnej przeszkody, a że ja i Andi jesteśmy najszybsi w Stadzie, to Tristan zazwyczaj nas wysyła na zakupy do supermarketu oddalonego dobrą godzinę z buta, to znaczy z łapy, od naszego siedliska.

Kupujemy to, czego Matka Natura dać nam nie mogła, a co jest niezbędne do życia, nie licząc już artykułów higieniczno-kosmetycznych, czyli kawę, herbatę, cukierki, chipsy, batoniki, czekoladę (taa, „niezbędne”!), płatki kukurydziane, ‘Seven Daysy’, banany (co my, małpy?), owoce, lukrecję, i tak dalej. Ja bym „się” oczywiście słodyczy nie tknął, muszę dbać o linię.

No dobra, cukierki, zwłaszcza coca-colowe, wpierdalam namiętnie. Odwalcie się, jedną słabość można mieć!

 

***

 

– ‘Briiii! Masz coś dla mnieeee? – Uroczy chłopiec o rozwichrzonych, sięgających ramion włosach przybiegł prawie że w podskokach do „mieszkania” Calibriego i zamiast jakiegośMoże pomóc z torbami?” albo chociaż „Dzień dobry!” na powitanie, od razu domagał się prezentu.

Oczywiście, jakże bym śmiał zapomnieć. Proszę. – Wręczył nastolatkowi, którego traktował jak dziecko, batonika, po czym kontynuował rozpakowywanie zakupów w swoim namiocie (Andi w tym czasie rozdawał sprawunki pozostałym Wilkom). Walczyłem o niego jak lew.

Raczej wilk! – Chłopiec zaśmiał się, przyjmując jeszcze kolorową paczkę cukierków, po czym, cały w skowronkach, czmychnął z namiotu. ‘Liona’ otworzył sobie jednak dopiero, gdy starszy Wilk uporał się z układaniem towarów i wyszedł do niego na dwór.

Calibri wiedział, że młody chce ciągu dalszego opowiadań nawet bardziej niż słodyczy, którymi lubi się powoli delektować.

 

Ten mały, złotowłosy i złotooki Wilczek to Ar Delaney. De-la-ni. Mój czternastoletni podopieczny. Znam go tak krótko, a już zdążyłem przywiązać się do młodego jak do własnego dziecka albo młodszego brata. Andalus zresztą też. Tristan twierdzi, że obudził się we mnie instynkt macierzyński. Ta, jasne! To w Andalusie „tacierzyński”?! Bez jaj, proszę, nie jesteśmy ludźmi. Tworzymy swego rodzaju rodzinę, wspólnotę, lecz nie ubieramy jej w typowo ludzkie ramy, bo to nam zupełnie niepotrzebne. Wszyscy tu jesteśmy tacy sami... Po prostu tacy sami.

              Delaney uciekł z domu. Trafił do naszej Watahy ledwie dwa tygodnie temu i w oka mgnieniu zagrzał w niej miejsce, tak w namiocie, jak i w naszych sercach. Siedzi właśnie przede mną na gołej ziemi, po turecku, na tym swoim puszystym, złotym ogonku, który wystaje mu między nogami i prawie merda. Tak, ma już ogonek. Aczkolwiek my z Andalusem uważamy, że i tak jest jeszcze za młody na pewne rzeczy, więc pilnujemy, by nikt mu się do owego ogona nie dobrał. Taki Tristan na przykład. Co jest w sumie niemożliwe na chwilę obecną, ze względu na obecność Bety, ale jednak…

             

Obejrzał się za siebie.

 

Rudowłosy, postawny i pewny siebie Tristan jest naszym AlfemZnaczy się, Alfą – bo już mi się chyba serialowy kosmita z niego zrobił! – po prostu samcem Alfa, Przywódcą Stada. Ma dwadzieścia osiem lat, trzy lata więcej ode mnie, a właśnie ze swoim Betą (zastępcą) tarza się po ziemi i bawi jak szczeniak. Typowe dla niego. Teraz, nie kiedyś. Ale zadziorny błysk w oku i minę bandziora jak miał, tak ma. Co nie znaczy wcale, że jest zły – wręcz przeciwnie.

             

Wrócił wzrokiem do Delaney’ego, który zajadał się batonikiem jak wiewiórka orzeszkiem – trzymając go przed sobą dwoma łapkami.

              To co jeszcze chciałbyś wiedzieć?zapytał Calibri, opierając się wygodniej na składanym krześle wystawionym przed namiot.

Taaaak! – potwierdził niewiadomo co Delaney, niczym ten Japończyk, co na wszystko „hai![2] woła, nawet jeśli zaprzecza. – Bo pierwsze, co mi mówiłeś, to to, żebym się nie zbliżał i nie spoufalał z Tristanem, bo basior jest niebezpieczny! Ale z tego, co widzę nawet teraz – kiwnął głową na bawiących się mężczyzn – on świata nie widzi poza swoim Betą!

Tak, ale to teraz. Ty nie wiesz, co to było przed dwoma laty. Tris to był kurwiarz jakich mało. Delaney aż się zdziwił, lecz nie skomentował, pozwalając starszemu opowiadać dalej. – Dziewięćdziesiąt procent Stada miał w swoim namiocie, czasem nawet po stworzeniu się jakiejś parki. Trzeba było mu wybaczać, bo jest naszym Alfą i ma cholerną władzę w… hmm, ogonie? Andiego mi prawie zbałamucił. Na szczęście prawie robi wielką różnicę.Machnął ręką i ogonem jednocześnie.

A ciebie, ‘Bri? Ciebie też nie, prawda?

No gdzie tam! – Puścił mu oczko. – Wiesz, co się mawia. My, Wilki, raz sparowane i połączone Więzią, żyjemy z partnerem do końca życia. Albo umieramy bez niego.

Bez przesady! – Delaney z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin