Perez-Reverte Arturo A05 Kawaler w żółtym kaftanie A5 ilustr.doc

(5929 KB) Pobierz
Kawaler w żółtym kaftanie




Arturo Pérez-Reverte

Kawaler w żółtym kaftanie

Cykl: Przygody kapitana Alatriste Tom 5

 

Przełożył: Filip Łobodziński

Ilustracje: Karol Precht

Tytuł oryginału: Las aventuras del Capitán Alatriste, #5: El caballero del jubón amarillo

Wydanie oryginalne 2003

Wydanie polskie 2006

 

„Przygody kapitana Alatriste” to opowieść o Hiszpanii pierwszej połowy XVII wieku. Na tronie zasiada młody, niemający na nic wpływu, Filip IV, wnuk potężnego Filipa II. Dwór habsburski powoli staje się labiryntem intryg, podchodów, wzajemnych świństw. Z jednej strony sprawujący rządy kanclerz, z drugiej sekretarz królewski, uprawiający własną podstępną politykę ramię w ramię ze złowieszczym inkwizytorem. Na skrzyżowaniu tych dwóch ośrodków władzy znajduje się Diego Alatriste y Tenorio, czterdziestoparoletni szermierz, wytrawny żołnierz. W czasie gdy nie jest na wojnie, dorabia, pojedynkując się w cudzych sprawach. Małomówny, raczej sceptyk, zna życie od najgorszej strony i może dlatego zachowuje wciąż elementarne zasady moralne.

Kapitan Alatriste traci swą rycerską niewinność! Ujawnia mroczne zaciekłe oblicze, niełatwe do zaakceptowania nawet dla jego wiernego giermka. Tym razem akcja powieści rozgrywa się wokół teatru, tam też dochodzi do iście teatralnej intrygi: zabiegając o względy pięknej aktorki, Alatriste staje naprzeciwko niespodziewanego konkurenta w osobie samego króla. I nim zdoła się obejrzeć, zostaje oskarżony o królobójstwo. Co w tej sztuce jest prawdą i kto kryje się pod kolejnymi maskami?


Spis treści:

I. PODWÓRZEC DE LA CRUZ.              5

II. DOM PRZY ULICY FRANCOS.              31

III. W PAŁACU HABSBURGÓW.              66

IV. ULICA CRIMINALES.              95

V. WINO ESQUIVIAS.              119

VI. ZGINĄŁ KRÓL, NIECH ŻYJE KRÓL.              149

VII. ZAJAZD POD WĘDZONKĄ.              173

VIII. O ZABÓJCACH I KSIĄŻKACH.              202

IX. RAPIEREM I SZTYLETEM.              233

X. PRZYNĘTA I PUŁAPKA.              261

XI. NA ŁOWACH.              286

EPILOG.              313

POZWOLENIE.              324


Dla Germana Dehesy,

za skromne honory

 

 

 

 

„... w imię honoru Hiszpanii. Ten zasię to nic innego, jak suma skromnych honorów każdego człeka z osobna” - rozważa Íñigo Balboa w Słońcu nad Bredą. Skromne honory to także tytuł sztuki, jaką napisał German Dehesa, meksykański pisarz i przyjaciel autora.

 

 

 

 

Złe języki, losu palec

Srodze życie mu płatały,

A choć był żołnierzem śmiałym,

To w kłopoty wpadał stale.

 

Za broń chwytał, nieraz zabił -

Jak łotr, a nie jak kapitan.

Ale gdyby kto zapytał -

To nie on, lecz czas to sprawił.

 

 


I. PODWÓRZEC DE LA CRUZ.



W samej rzeczy, Diega Alatriste jakby biesy opętały. Tego dnia dawano nową komedię na podwórcu de la Cruz, on tymczasem na stokach pod Bramą Żuławną bił się z jegomościem, którego imienia nawet nie znał. Autorem sztuki był Tirso, co na Dworze Królewskim, jako i w mieście, wielkie poruszenie wzbudziło. Wszyscy jak jeden mąż cały teatr po brzegi wypełniali albo koleją stali na ulicy, gotowi za sztylety chwytać - dla wielce zasadnego powodu, jak miejsce na widowni, do siedzenia albo choćby i stania, nie zasię dla takiej błahostki, gdy się dwóch raptem na rogu zderzy i nuże sobie do oczu skakać. Takiż bowiem był ów Madryt, że z jednaką gorliwością człek się żegnał pobożnie i rapiera dobywał.

Do diaska, a baczże waszmość, którędy stąpasz. Patrzcie no go, ślepyś acan chyba. Dalibóg. Dali mi, jazda. Tak to od nieopatrznego acanowania - osobliwie, gdy ten drugi był młodym paniczem o krwi prędkiej - do potyczki już tylko krok. Wasza miłość może mi „acan” prawić albo i tykać się ze mną - ozwał się Alatriste, przesuwając dwoma palcami po wąsach - na zboczu pode Żuławną, zgoła nieopodal. Z rapierem i sztyletem, jeśli w szlachetności swej poświęci mi łaskawie chwilę. I snadź tamtemu owej chwili nie zbywało, a do odmiany zachowania swego się nie kwapił. Dlatego natychmiast ruszyli ramię w ramię jak dwaj druhowie i właśnie skakali wokół siebie, z dala widoczni na stokach nad brzegiem Manzanares, ni słowa ku sobie cały ten czas nie kierując - nawet na znak, by broni dobyć, która teraz radosne kling-ding rozsiewała i błyskała w promieniach zachodzącego słońca.

Nieoczekiwanie z niejakim wysiłkiem Alatriste powstrzymał pierwszy poważny atak przeciwnika po wymianie kilku próbnych ciosów. Był wielce rozzłoszczony, atoli bardziej na siebie samego niźli na tamtego. Rozzłoszczony swą własną złością. A to bynajmniej nie bywa pomocne w takich spotkaniach. Gdy stawką jest życie albo zdrowie, szermierka wymaga chłodu we łbie i wyczucia rytmu w ruchach, inaczej groźba nad tobą zawisa, że złość czy jakie inne humory ulotnią się z ciała pospołu z duszą przez niespodzianą dziurę w kaftanie. Wszelako nijak się tej złości nie mógł wyzbyć. Czarna chmura już go była dopadła, gdy wychodził z Gospody Pod Turkiem - sprzeczka z Caridad Cyganichą zaraz po jej powrocie z mszy, skutkiem której talerze w proch poszły, on zasię drzwiami trzasnął, bo już i tak spóźniony był na przedstawienie - toteż, kiedy skręcił z ulicy Arcabuz w Toledo i trafem zderzył się z tym jegomościem, podłe nastroje wydały owoc w postaci potyczki, lubo przecie można było rzecz całą rozstrzygnąć rozumnie i słowa zapalczywe powściągnąć. Teraz aliści było już za późno, by bieg wypadków zawrócić. Przeciwnik napierał nań chwacko, zgoła wybornie się do fechtunku przykładając. Zwinny był jako sarna, żołnierskie zdradzał obycie, co kapitan zmiarkował, bacząc na postawę tamtego: nogi szeroko rozstawiał, a rękę miał szybką, gdy zadawał cios i gdy go powtarzał. Zuchwale atakował krótkimi wypadami, chcąc podziurawić swego adwersarza, cofał się, jakby gotując się do cięcia albo ciosu na odlew, i wyraźnie czyhał na moment, gdy będzie mógł lewą stopą pójść naprzód i związać wraży rapier jelcami swego sztyletu. Była to sztuczka stara jak świat, wszelako nader skuteczna, jeśli ten, co się jej imał, dobre miał oko, a rękę jeszcze lepszą. Atoli Alatriste więcej walk miał za sobą i więcej ran otrzymał, przeto przesuwał się po okręgu ku lewej ręce przeciwnika, udaremniając jego zamiary, jego samego zaś o znużenie przyprawiając. Korzystał z tego i przyglądał mu się: tamten mógł mieć lat ze dwadzieścia, kompleksji był przyjemnej, co i żołnierskie nawyki zdradzała, widoczne dla wprawnego oka, którego nie zmyli stateczny ubiór, krótkie buty z łosiowej skóry, koszula z wybornego sukna i szary płaszcz, leżący teraz na ziemi wedle kapelusza, by w walce nie przeszkadzały. Może to ktoś zacnego rodu - pomyślał kapitan. Bije się solidnie, odważnie, języka nie strzępi, za grosz samochwalstwa, zwyczajnie robi, co doń należy. Alatriste zlekceważył fintę, przesunął się jeszcze ćwierć okręgu w prawo i ustawił tak, by tamten miał słońce prosto w oczy. A żeby jego samego piekło pochłonęło. O tej porze pierwszy akt Ogrodu Juana Fernandeza musiał już trwać na dobre.

Postanowił rzecz zakończyć, aliści zważając, by pośpiech planów mu nie pokrzyżował. Z drugiej strony nie warto było życia sobie komplikować, zabijając tego człowieka przy niedzielnym słońcu. Właśnie nadchodził z zamiarem zadania cięcia, tedy Alatriste, wprzódy się zatrzymawszy, zdarzoną chwilę wykorzystał, by zamierzyć się puntą rapiera od góry, odbił się stopami w prawo, opuścił rapier, by pierś osłonić, i mimochodem zadał tamtemu niecne pchnięcie lewakiem prosto w głowę. Cios szpetny, niezbyt zgodny ze sztuką fechtunku, co łacno stwierdziłby każdy świadek. Ale świadków nie było, María de Castro z pewnością pojawiła się już na scenie, a i do samego podwórca de la Cruz miał kawałek drogi. Wszystko to razem nie zachęcało do dworności. Poza tym manewr się powiódł. Przeciwnik pobladł, osunął się na kolana, a nader czerwona krew jęła żwawo płynąć mu po skroni. Sztylet upuścił i wsparł się o ziemię na mocno wygiętym rapierze, który wciąż w dłoni zaciskał. Alatriste swój do pochwy wsunął, podszedł i delikatnie rozbroił tamtego do reszty czubkiem buta. Zaraz też podtrzymał go przed upadkiem, chustkę czystą dobył z rękawa swego kaftana i najlepiej, jak umiał, obwiązał mu ukośną ranę na głowie.

- Poradzisz sobie waszmość sam? - zapytał.

Tamten spoglądał nań mętnymi oczyma i słowem się nie ozwał. Alatriste westchnął zniecierpliwiony.

- Pilne sprawy czekają na mnie - rzekł.

Nareszcie młodzieniec słabo skinął głową. Wysiłki czynił, by powstać, zaraz też Alatriste z pomocą mu pośpieszył. Nieznajomy wsparł się na jego ramieniu. Krew nadal płynęła mu spod opatrunku, ale był wszak człekiem młodym i silnym. Rychło winna skrzepnąć.

- Poślę po kogoś - bąknął Alatriste.

Nie było jak ostawić go i pójść sobie wreszcie precz. Zerknął na iglicę wieży Pałacu Królewskiego, co zza murów wystawała, i zjechał wzrokiem ku wydłużonemu mostowi na trakcie segowiańskim. Żadnego strażnika - co można było zapisać po stronie zysków - ni natręta. Żywego ducha. Cały Madryt podziwiał teraz Tirsa, a on się zabawia tutaj i czas paskudnie traci. A może - pomyślał zniecierpliwiony - zwykły real załatwiłby sprawę, wszak wedle Bramy Żuławnej kręciło się mnóstwo handlarzy obnośnych i wszelakich próżniaków, co na podróżnych czyhają. Taki mógłby poprowadzić nieszczęśnika aż do jego domostwa, do piekieł czy gdzie by tam sobie winszował. Posadził rannego na kamieniu, co się od murów był oderwał, i podał mu kapelusz, płaszcz, rapier i sztylet.

- Mogę uczynić coś jeszcze?

Tamten oddychał powoli, wciąż kolorów nie odzyskawszy. Popatrzył na kapitana przeciągle, jakby z trudem dostrzegał wyraźne zarysy jego oblicza.

- Jak waszmości nazwisko? - wychrypiał wreszcie cicho.

 

 

...i przepychał się jeno, „wybaczy waszmość” i „proszę mnie przepuścić łaskawie” z ust mu nie schodziło...


Alatriste otrzepał sobie kapeluszem pył z butów.

- Moje nazwisko to moja sprawa - odparł zimno, nakrywając głowę. - A waszmościne obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczna pogoda.

 

 

Mość Francisco de Quevedo i ja spostrzegliśmy go, jak wchodził w chwili, gdy zabrzmiały gitary, wieszczące koniec intermedium. Kapelusz miał w dłoni, płaszcz zwinięty na ramieniu, rapier do siebie przyciskał, a głowę trzymał nisko, by jak najmniej zasłaniać, i przepychał się jeno, „wybaczy waszmość” i „proszę mnie przepuścić łaskawie” z ust mu nie schodziło, i tak sunął śród ciżby, co stłoczyła się na podwórcu i wszędzie, gdzie się tylko dało. Wyszedł przed dolną galerię, przywitał się ze strażnikiem teatralnym, zapłacił szesnaście marawedi za miejsce w prawym skrzydle, wszedł na schody i znalazł się wreszcie obok nas, na ławie w pierwszym rzędzie, tuż przy balustradzie i bardzo blisko sceny. W innym razie zdumiałbym się wielce, że go w ogóle wpuszczono, skoro ludzi owego popołudnia tak mnogo było, że szpilki byś nie wcisnął, a na ulicy de la Cruz spory tłum protesty zanosił, że dla nich miejsca nie wystarczyło. Jakem się wszak wywiedział po jakimś czasie, kapitan zmyślnie nie głównym wejściem do środka się dostawał, jeno bramą wjazdową, czyli drogą, którą niewiasty wchodziły na tylną galerię, dla nich wyłącznie zarezerwowaną, a trzeba waszmościom wiedzieć, że urzędujący tam odźwierny - strojny w napierśnik skórzany dla obrony przed żelazem, którym zawsze usiłują sobie drogę utorować tacy, co kolei swej czekać nie chcą - był czeladnikiem w aptece przy Puerta Cerrada, u Cyklopa Fadrique, a ten przecie w wielkiej przyjaźni z kapitanem pozostawał. Łatwo policzyć, że po posmarowaniu łapska odźwiernemu, opłaceniu wstępu, miejsca siedzącego i jałmużny na szpitale miejskie wydatki rosły do całych dwóch reali - taka krwawica dla kapitańskiej kieszeni bynajmniej błahostką nie była - osobliwie gdy zmiarkujecie waszmościowie, że innymi razy za tę samą cenę można było wynająć całą lożę na pięterku. Ale Ogród Juana Fernandeza był sztuką nową, a do tego pióra samego Tirsa. W owym czasie nasz braciszek mercedariusz[1], zwący się w rzeczywistości Gabriel Téllez, obok sędziwego Lopego de Vega i jeszcze jednego poety, co lubo młody, już sławą opromieniony, czyli Pedra Calderona, zarabiał na równi z dzierżawcami teatru i aktorami, cieszył się takoż uwielbieniem ze strony publiczności, wielkiemu Lopemu ustępując jeno chwałą i popularnością. Co więcej, madrycki ogród, któremu tytuł sztuka zawdzięczała, był sławnym, wspaniałym i czarownym terenem nieopodal górnego Błonia, przez dwór cały chętnie odwiedzanym, osobliwie zasię przez galantów, co schadzki tam sobie urządzali. Na deskach podwórca charakter miejsca owego ożywał wybornie, jak można było wnosić z zachowania widowni: owóż ledwie w pierwszym akcie na scenie pojawiła się Petronila za męża przebrana, w butach z ostrogami, a obok niej Tomasa w stroju lokaja, widzowie podnieśli ogromną a entuzjastyczną wrzawę, i to zanim przecudna aktorka María de Castro zdołała usta swe otworzyć. Nawet muszkieterowie - grupa stłoczona na dole z tyłu podwórca, nazywana tak z uwagi na hałaśliwe krytyki i gwizdy oraz na to, że stali tam w płaszczach, z rapierami i sztyletami, niczym wojsko na apelu albo na służbie - otóż muszkieterowie, którymi dyrygował ich przywódca szewc Tabarca, gromko przyklasnęli i głowami z powagą przytaknęli, gdy z przodu padły sławetne wersy, powszechnie cenione i lubiane:

 

Dwór i niewinność to przecie

Zjawiska sprzeczne ze sobą.[2]

 

A z muszkieterską aprobatą to nie były przelewki. W owych czasach, kiedy korrida i teatr jednakie poruszenie śród gminu i szlachty wywoływały, a komedie budziły tak przemożne namiętności, że każda premiera mogła jej autora wynieść na sam szczyt lub go zeń strącić, nawet największą estymą cieszący się dramatopisarze powitalną odę dedykowali właśnie owej hałaśliwej i kapryśnej publice:

 

Tym ludziom, co władni są sprawić przecie,

Czy komedia przegra, czy triumf odniesie.

 

Zaprawdę, w naszej malowniczej Hiszpanii, zarazem wzniosłej i podłej, nie zdarzało się, by medyka ukarano za zgładzenie pacjenta skutkiem krwi puszczania i niedouczenia, nie zdarzyło się, by adwokata zrzucono z urzędu za matactwa, przekupstwo lub indolencję, nie zdarzyło się wreszcie, by urzędnika królewskiego pozbawiano przywilejów za to, że zapuścił łapę do monarszego kufra - ale nie wybaczono żadnemu poecie, jeśli mętnymi wersami miast trafnych się popisywał. Czasem mogłeś wrażenie odnieść, że widownia ochotniej bawi się na złych komediach niźli na dobrych, bo podczas tych drugich mogła jeno upajać się i brawo bić, te pierwsze zasię daleko więcej miały powabów - już to gwizdano, już to gadano, wykrzykiwano i łajano wszystko, co się dało, do diaska, przebóg, paradne, toż nawet bisurman czy luter nie zasługuje na takie bezeceństwa i tym podobne. Najnikczemniejszy cymbał wszem wobec pokazywał, jaki zeń bywalec, nawet służące i garkotłuki podzwaniały kluczami w swej galerii, dyskretnie manifestując swoje obeznanie. Tak to Hiszpanie folgowali swej ukochanej rozrywce - skoro musieli wypijać kielich goryczy, zatrutej skutkiem złych rządów, przeto odbijali to sobie grubiaństwem, co w tym tłumie bezkarnie uchodziło. Snadź wszystkim jest wiadome, że Kain jako żywo był szlachcicem, starym chrześcijaninem i na świat przyszedł w Hiszpanii.

Owóż, jakem już wspomniał, kapitan Alatriste dotarł tam, gdzieśmy mu miejsce zajmowali do czasu, aż ktoś z widowni upomniał się, że chce tam zasiąść. Mość Francisco de Quevedo, chcąc zwady uniknąć - nie żeby małego ducha był, ale z uwagi na powagę miejsca i okoliczności - puścił natręta, uprzedzając go wszelako, że miejsce zostało już wynajęte, dlatego kiedy właściciel się pojawi, trzeba je będzie opróżnić. Zrazu tamten, siadając, burknął jakieś „zobaczymy, do kroćset”, atoli ledwie kapitan pojawił się na stopniach, mość Francisco wzruszył ramionami i wskazał na zajęte siedzisko, a pan mój wbił w intruza dwa zielone sople swych jasnych oczu, początkowa niechęć ustąpiła pełnej respektu bojaźni. Człek ów, jakiś majętny rzemieślnik - jak się z czasem wywiedziałem, dzierżawca dołów śnieżnych przy Fuencarral - któremu szpada pasowała nie bardziej, niźli Chrystusowi arkebuz, spojrzał najpierw w lodowate oczy kapitańskie, potem na gęsty wąs starego wiarusa, na poszczerbioną i poznaczoną gardę toledańskiego rapiera i wreszcie na lewak, co panu memu znad biodra wystawał. Za czym, bez słowa i skulony jak trusia, ślinę przełknął i niby to wołając sprzedawcę miodu, by szklankę napitku kupić, usunął się w bok, sąsiadowi połowę jego miejsca zabierając, a kapitanowi ostawiając całe jego siedzisko.

- Bałem się, że waszmość nie dotrzesz - ozwał się mość Francisco de Quevedo.

- Napotkałem przeszkodę - odparł kapitan, poprawiwszy sobie rapier.

Woń roztaczał potu i metalu, jak w czasie wojny. Mość Francisco zmiarkował, że pan mój ma plamę na rękawie kaftana.

- To waszmościna krew? - spytał z troską, unosząc brwi nad szkłami.

- Nie.

Poeta skinął głową z powagą, odwrócił wzrok i nic więcej nie rzekł. Jak sam kiedyś zauważył, prawdziwych druhów poznać po spełnianych pucharach, walce ramię w ramię i stosownym milczeniu, gdy sytuacja tego wymaga. Ja takoż z troską przypatrywałem się panu swemu, który zaraz też rzucił mi uspokajające spojrzenie i spod wąsa przywołał na usta coś, co można by niepewnym uśmiechem nazwać.

- Wszystko w porządku, Íñigo?

- Wszystko w porządku, kapitanie.

- A jakżeż wypadło intermedium?

- Niezgorsze. Nuże mi z powozem, taki tytuł miało. Napisane przez Quiñonesa de Benavente. Uśmialiśmy się do łez.

Więcej ni słowa nie rzekliśmy, bo właśnie umilkły gitary. Z głębi podwórca jęły dobiegać niecierpliwe sykania rozsierdzonych muszkieterów, którzy z właściwym sobie nieokrzesaniem i w słowach nie przebierając, dopominali się ciszy. W galerii dolnej i górnej załopotały wachlarze, niewiasty poniechały dawania znaków mężczyznom i vice versa, przepadli gdzieś sprzedawcy napojów i łakoci ze swymi koszami i flaszkami, a za zazdrostkami na swych podnóżkach na powrót zjawiły się sylwetki możniejszych. W jednej z najlepszych lóż dostrzegłem hrabiego de Guadalmedina w kompanii kilku przyjaciół i dam - dwa tysiące reali rocznie kosztowało go wynajmowanie wolnego miejsca na wszystkie nowe komedie - a w sąsiednim oknie mości Gaspara de Guzmán, hrabiego-diuka de Olivares, wraz z rodziną. Nader brakowało wszystkim Najjaśniejszego Pana, iże król Filip Czwarty wielce się w teatrze lubował i nierzadko incognito albo i jawnie na przedstawienia przybywał - aliści tym razem znużony był niedawną podróżą do Aragonii i Katalonii, trudów pełną, podczas której na powrót wschodząca gwiazda dworu, czyli mość Francisco de Quevedo, wchodził w skład orszaku (podobnie jak uprzednio w Andaluzji). Ani chybi poeta mógłby zasiąść jako gość w wyższych rzędach, ale że lubił wmieszać się w gmin, dlatego nieodmiennie wybierał tętniące życiem dolne rejony podwórca, a krom tego lubił chodzić do Cruz albo Príncipe pospołu ze swym druhem Diegiem Alatriste. Ten bowiem, aczkolwiek z zatrudnienia wojak i zabijaka, a i w słowach powściągliwy, był wszelako człekiem niezgorzej wykształconym, co mnogie a zacne księgi czytał i do teatru z ochotą chadzał. A chociaż nie dawał tego po sobie poznać, snadź sądy swe zwykł dla siebie zachowywać, przecie potrafił dostrzec zalety danej komedii, nie dając się przy tym zwieść tanim efektom, do jakich niektórzy autorzy uciekali się, chcąc łaskawość publiczności sobie zaskarbić. Nie czynili tak jeno najwięksi, jako to Lope, Tirso czy Calderón. A nawet gdy ci ostatni pragnęli się popisać, nie umieli ukryć swego geniuszu, czym dobitnie ukazywali różnicę pomiędzy wielką sztuką a małymi sztuczkami. Sam Lope nie miał sobie równych w tej materii:

 

I kiedy mi komedię pisać trzeba,

Zamykam reguły na cztery spusty;

Precz Terencjusza usuwam i Plauta,

By podszeptów ich uniknąć. Snadź zawsze

Dobitnie w niemej księdze krzyczy prawda.[3]

 

Czego, rzecz oczywista, nie należy brać za wyznanie mea culpa naszego Feniksa Geniuszy, że się nieprzepisowych zabiegów chwyta, raczej za objaśnienie, że nie był on skłonny schlebiać gustom uczonych akademików i neoarystotelików, co bezlitośnie najsławniejsze komedie Lopego ganili, a przecie każdy z nich dałby sobie rękę uciąć, byle móc się pod którą z nich podpisać, a osobliwie zapłatę za nią zagarnąć. Owego wieczoru, przypominam, nie Lope się prezentował, jeno Tirso, atoli rezultat był podobny. Dzieło, należące do gatunku zwanego komedią płaszcza i szpady, napisane przecudnym wierszem, poruszało, krom zawiłej intrygi miłosnej, nader głębokie zagadnienia: zwodniczość i fałsz życia w Madrycie, mieście ułudy, do którego przybywa dzielny żołnierz, by za swe czyny nagrodę odebrać, lecz nieustannie oczajduszów pada ofiarą; a przy tym jeszcze piętnowało pogardę dla pracy i pragnienie życia ponad swój stan - jakże typowe Hiszpanów przywary, co już nieraz nas w otchłań strącały i miały nam towarzyszyć jeszcze w latach następnych, pogłębiając moralny trąd, który przeżarł wszechpotężne imperium, otrzymane przez nas w spadku po owych niezłomnych, buńczucznych i śmiałych mężach, co przez osiem stuleci w pień Maurów wycinali, nic do stracenia nie mając, a wszystko do wygrania. W Hiszpanii roku Pańskiego tysiąc sześćset dwudziestego szóstego, kiedy to wydarzyło się wszystko, co niniejszym prawię, słońce jeszcze nie zachodziło, ale ku zachodowi już się chyliło. Bo przecie i szesnaście lat potem, kiedym jako chorąży pod Rocroi unosił nad głową strzępy sztandaru pod ostrzałem francuskiej artylerii, sam świadkiem byłem smutnego zmierzchu dawnej chwały, stojąc pośrodku ostatniego czworoboku naszej nieszczęsnej, zawsze wiernej piechoty („Policz waszmość poległych” - rzuciłem potem wrażemu oficerowi, co mnie pytał, ilu nas służyło w rozbitym właśnie regimencie). A znakiem tego zmierzchu były oczy kapitana Alatriste, którem podówczas na wieki zamknął.

Ale wszystko po kolei. Powróćmy teraz do podwórca de la Cruz i owego wieczoru, gdy Madryt rozkoszował się nową komedią. Zaprawdę, powrót Tirsa na scenę wielkie poruszenie wzbudzał w każdym, jak to już wyżej wspomniałem. Kapitan, mość Francisco i ja patrzyliśmy z naszego skrzydła na scenę, gdzie właśnie rozpoczynał się drugi akt komedii: Petronila i Tomasa na nowo pojawiły się na deskach, fantazji widzów pozostawiając urodę ogrodu, symbolicznie jeno wyobrażonego zasłoną z bluszczu, spływającą z drzwi po jednej stronie sceny. Kątem oka widziałem, że kapitan do przodu się pochylił, opierając się wręcz rękami o balustradę, a orli jego profil odcinał się ostro w promieniu słońca, co zdołało przeniknąć przez dziurkę w płachcie, rozpostartej nad widownią dla osłony przed oślepiającym blaskiem - podwórzec zwrócony był pochyło ku zachodowi. Obydwie aktorki nader wybornie się prezentowały w męskim przyodziewku, którego to obyczaju nie zdołały wyplenić z teatru ni naciski inkwizycji, ni królewskie edykty, upodobanie publiczności było wszak silniejsze. Takoż kiedy faryzeusze, co w Radzie Kastylii zasiadali, za poduszczeniem fanatyków w sutannach komedii w Hiszpanii zakazać usiłowali, próby ich spaliły na panewce za sprawą ludu, który nie życzył sobie, by mu w upodobaniach grzebać. A za dodatkowy argument posłużył akuratnie przypomniany fakt, że część wpływów z każdej komedii płynęła na utrzymanie zgromadzeń miłosiernych i szpitali.

Powróćmy wreszcie do podwórca de la Cruz i do Tirsa, bo jakem już wspomniał, wyszły dwie niewiasty za mężów przebrane, na co głośną a zgodną owacją odpowiedziały: cały podwórzec, galerie boczne, górna i loże, a kiedy María de Castro w roli Petronili rzekła pamiętne słowa:

 

Zaliczaj mnie w trupów poczet, Bargasie.

Mózgu nie staje, nie jestem...[4]

 

... muszkieterowie, jakom rzekł, narodek kapryśny, okazali swą aprobatę, wspinając się na czubki palców, by lepiej widzieć, niewiasty zasię na swej galerii poniechały skubania orzechów laskowych, limonek i śliwek. María de Castro była najurodziwszą i najsłynniejszą aktorką owej epoki. Nikt inny poza nią nie ucieleśniał tak doskonale wspaniałego i przedziwnego świata, jakim był nasz teatr, pełniący z jednej strony rolę zwierciadła codzienności - czasami krzywego, bo satyrycznego - z drugiej natomiast ukazujący najcudniejsze marzenia. Owa Castro była niewiastą żwawą, o wybornej figurze i jeszcze piękniejszym licu: oczy duże, barwy czarnej, zęby bielusieńkie jako i płeć, usta kształtne i czarowne. Inne zazdrościły jej urody, strojów i sposobu, w jaki podawała wiersz. Mężowie zasię uwielbiali ją na scenie i pożądali poza nią. Takiemu obrotowi rzeczy nie sprzeciwiał się zgoła jej małżonek Rafael de Cózar, chluba sceny hiszpańskiej, przesławny komediant, o którym będę jeszcze miał dalej sposobność opowiedzieć waszmościom bardziej szczegółowo, teraz wszelako powiem jeno, że krom swego teatralnego daru - ku wielkiej uciesze widowni, z ogromną swobodą i wdziękiem grywał brodaczy i komicznych szlachciców, sługę szelmę albo wójta z Sayago[5] - Cózar bez skrępowania, o ile wprzódy stosowna sumka wpłynęła, ułatwiał dyskretny a swobodny dostęp do powabów swych czterech czy pięciu podopiecznych artystek. Wszystkie one, rzecz oczywista, były zamężne, a przynajmniej za takowe uchodziły, by nie naruszać rozporządzeń, obowiązujących od czasów Filipa Drugiego. Owóż Cózar mawiał z właściwym mu uciesznym brakiem wstydu, że grzeszyłby samolubstwem i pogwałciłby jedną z cnót głównych, cnotę miłości, kto by nie podzielił się swą sztuką z tymi, których na nią stać. A w tej materii przepiękna Aragonka o kasztanowych włosach i słodkim, metalicznym głosie, czyli jego ślubna María de Castro - dopiero z czasem wyszło na jaw, że nigdy się byli nie pobrali i że wszystko to było jeno zgrabną przykrywką do całego procederu - stanowiła zarezerwowany dla nielicznych kąsek osobliwie wytrawny i przynosiła wspomnianemu zyski znaczniejsze niźli niejedna kopalnia w ziemi Inków. Podsumowując, do mało kogo tak znakomicie pasował przytyk Lopego, jak do bezecnego Cozara:

 

Honor małżonka jest niczym forteca,

W której wróg częstym bywa kasztelanem.

 

Bądźmy wszakże sprawiedliwi, do czego i niniejsza historia łacno nas nakłania. Zaprawdę bowiem, nasza Castro miewała i skłonności mniej na zarobek nastawione, a w oczach jej blask budziły nie same jeno klejnoty. Temu dała dla rozkoszy, tamtemu dała dla garści groszy - jak głosi stara śpiewka - a rogaczowi dała cały tuzin koszy. Owóż co się tyczy tej rozkoszy, iże waszmościom też się co nieco objaśnień należy, dodam tu, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin