Sopotpo II wojnie.docx

(16 KB) Pobierz

Od roku 1946 roku funkcjonował szpitalik chirurgiczno - ginekologiczno - położniczy w willi przy ul. Abrahama 18. Tam nie pracowałam, ale dwukrotnie leżałam i byłam operowana z powodu zapalenia wyrostka. To była po prostu kamienica, w której zorganizowano sale dla chorych. Willę przystosowano do pełnienia funkcji szpitalnych, ale dziś to w ogóle trudno sobie wyobrazić, jakie tam warunki panowały. Dyrektorem szpitala był dr Edward Drescher - chirurg. Jego współpracownikami byli dr Władysław Duchniewski i dr Zenon Chorzewski. I przemiła, kompetentna sekretarka p. Irena Korzeniewska (secundo voto Wieloszewska) W późniejszych latach p. Irena pracowała w Wydziale Zdrowia. Szpital został przeniesiony na Stawowie - do pałacyku. Przez kilka powojennych lat Stawowie miało różnych "gości". Tuż po wojnie - zajęty przez wojska radzieckie, które w salonie "urządziły" magazyn kilkunastu pianin i 3 fortepianów - co sama miałam okazję widzieć. Następnie - stacjonowało w pałacyku wojsko polskie, a później był w nim Dom Dziecka. W 1954 roku przeniósł się tu szpital z ul. Abrahama.

Opowiadania sopockie :

George’a Canady raczej nie można było spotkać na nadmorskiej alejce, która wówczas łączyła sopockie molo z Jelitkowem. W pełne żaru dni lipcowe, powietrze w alejce pachniało esencją lata, rozgrzanym piaskiem plaży z silniejszymi akcentami olejków do opalania. Nie wolno mi było kąpać się bez dozoru, jakże często jednak łamałem srogi zakaz i skakałem na głowę z palisady starego pomostu, którego resztki przetrwały tuż za płotem z siatki, oddzielającym strzeżoną plażę Łazienek Południowych od dzikiej, jelitkowskiej.

George brylował na deptaku, przesiadywał przy kawiarnianych stolikach „Złotego Ula”, wystawiając na widok upierścienione dłonie i ekstrawagancki strój rajskiego ptaka. O względy wczasowego tłumu konkurował z Parasolnikiem i Peterem, który dopiero na początku siedemdziesiątych lat zyskał przydomek Konfederat. Wcześniej Peter zasłynął już z zamiłowania do militariów.

Pewnego dnia, kiedy pochłonięty zabawą pędziłem ogrodowymi labiryntami pomiędzy Pułaskiego i Fiszera, przybiegł podekscytowany okularnik, Tadek „Tarcza” i wydyszał straszną wiadomość:

- Petera rozerwało!

Rozrośnięta do apokaliptycznych rozmiarów wieść w parę chwil obiegła podwórka. Peter znalazł gdzieś niemiecki pocisk artyleryjski, zaniósł do warsztatu, wkręcił w imadło i zaczął ciąć piłą do metalu. Eksplozja wyrwała Peterowi trzewia, ale nie stracił przytomności. Zebrał pętle jelit w dłonie i podtrzymując krwawy ładunek pobiegł na pogotowie przy ulicy 20 Października. W szpitalu lekarze poskładali Petera, a fama przetrwała lata, obrastając wciąż nowymi szczegółami. Do dziś nie wiem, co jest prawdą w tej opowieści.

Peter obdarzył wielką i żarliwą, nigdy nie odwzajemnioną miłością Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, osobliwie stany południowe z okresu wojny secesyjnej. Pojawiał się na nadmorskiej alei z wielkim, łopoczącym sztandarem konfederatów, z długim, starannie wyczyszczonym karabinem i lunetą lśniącą zabytkowym mosiądzem. Zawsze w tłumie dzieciaków zazdrośnie wpatrzonych w wojskowe akcesoria. Bywało, że litościwie dawał nam potrzymać winchestera lub spojrzeć przez lunetę na zatokę.

Mówił prędko, wyrzucając z siebie dziwnie akcentowane zdania i wyrazy bez spółgłoski „ł” Przemieszczał się błyskawicznie, w huraganie gestów, przędąc wciąż tę samą pieśń na cześć Stanów i potęgi konfederackiej armii. Nigdy w Georgii i Alabamie nie stanie jednak pomnik upamiętniający piewcę triumfów Południa z miasteczka nad Bałtykiem. Z tej dziury zabitej dechami, której wstydził się też urodzony tu przez przypadek Klaus Kinsky. Miasto szczyci się do dziś pochodzeniem skandalisty, który w pogardzie miał ów kawałek ziemi.

W rezultacie zagadkowej ewolucji Peter ogłosił się pewnego lata poetą. Może tak wyobrażał sobie sławę. Przy składanym stoliku wystawionym na deptaku klecił wiersze dla długowłosych dziewcząt. Drugą po abolicyjnych wojnach miłością Petera były zawsze dziewczyny o długich włosach. Biegał za nimi po całym monciaku, straszył krzykiem, ciągnął za włosy, zanudzał hałaśliwą adoracją. I pisał wiersze jaskrawymi długopisami, flamastrami. Znów był w centrum uwagi, otoczony wianuszkiem ciekawskich. Na deptaku wysiadywał do późnego wieczora. Z daleka można było rozpoznać jego chrapliwy śmiech, dziki, ale jednak zawsze tylko przyjaźnie rubaszny.

Chciałbym zapamiętać takiego Petera-Konfederata-Poetę, nawiedzonego artystę z kolorowej, skwarnej wyspy naiwności. Póki nie zasmakował w piwie i wódce był jednym z licznych symboli sopockiego sezonu. Upadek barwnej legendy nastąpił niezauważalnie. Słaniający się na nogach Konfederat, złachmaniony i dziko napastliwy stał się zawadą, coraz częściej budził lęk. Odszedł, choć pewnie gdzieś jeszcze jest. Czasem można go spotkać. Wytarty kapelusz z filcu, ogromny brzuch wylewający się z porozpinanych spodni, zmierzwiona broda.

Tylko niezmiennie wytworny, nieodmiennie ekscentryczne George Canada pozostał z tamtych lat. I niech trwa. Ostatni z kolekcji osobliwości miasta, którego już nie ma.  (1980)

Zgłoś jeśli naruszono regulamin