Laurens Stephanie - Kochajac Rose.pdf

(1816 KB) Pobierz
PROLOG
1833, wybrzeże zatoki Bridgewater,
hrabstwo Somerset
Ból.
Rozdzierający, uporczywy, ścierał mu zmysły i płonącymi
szponami rwał mózg na strzępy. Agonia paliła, oślepiająco jasna,
kolejne błyskawice pustoszyły go, wypleniając wszelką zdolność
myślenia, wszelką wiedzę – nawet pamięć.
Śmierć.
Wybrał ją, zaakceptował – i witał.
Musiał odcierpieć swoje w drodze do piekła.
Tortury nie były większe, niż na to zasługiwał.
Nie mógł się poruszyć, nie umiał stwierdzić, czy w ogóle
nadal posiada ciało, czy nadal je zamieszkuje.
Wątła nitka trzymająca jego umysł na uwięzi pękła,
świadoma myśl umknęła poza jego zasięg jak niesiona wiatrem
wstążka.
Stopniowo, maltretowane gwałtownymi atakami
uporczywego bólu, zmysły także zaczęły go zawodzić. Zacinać się.
A potem…
Przed nim leżało zapomnienie, pustka, w którą się zanurzał.
Dalej były ognie piekielne, wieczne potępienie.
Czekał.
*
– Bracie Rolandzie, brat tu spojrzy!
Tłumiąc westchnienie, Roland, infirmarz klasztoru w
Lilstock, wyprostował się znad gmatwaniny wodorostów, w której
akurat grzebał. Jak zwykle o tej porze roku, zabrał ze sobą
najmłodszych nowicjuszy, żeby pomogli mu zebrać lecznicze dary,
hojnie dostarczane przez morze. Cieszył się z tej pomocy w
cotygodniowym kieracie, choć niekiedy się zastanawiał, czy
korzyści istotnie przeważają nad kosztami; najmłodsi nowicjusze
nader łatwo się rozpraszali.
Przekonany, że będzie musiał zająć się problemem zbłąkanej
owcy lub zidentyfikować rzadkiego ptaka, Roland popatrzył
wzdłuż plaży.
Zobaczył jedynie, że stadko nowicjuszy gramoli się ochoczo
po wydmach w stronę skotłowanego kłębu mokrych szmat,
wyplutego przez morze na szorstki piasek.
Roland skoncentrował się na szmatach. Spędził w klasztorze
nad zatoką na wschodnim wybrzeżu Kanału Bristolskiego ostatnie
dziesięć lat – od razu rozpoznał, czym jest ów kłąb.
– Czekajcie!
Na jego gromką komendę chłopcy natychmiast się
zatrzymali. Żaden nie znalazł się bliżej niż dwadzieścia pięć
kroków od ciała. Zwrócili ku Rolandowi skonfundowane twarze.
Zignorował ich. Habit mu trzepotał, kiedy schodził szybko z
wydmy, na której dotąd pracował. Aby chronić niewinność
chłopców, wolał zobaczyć ciało pierwszy. Bóg jeden wiedział, w
jakim znajdowało się stanie.
Kanał Bristolski był jedną z najruchliwszych tras
żeglugowych na świecie. Kapitanowie musieli pogrzebać
zmarłych, nim zawinęli do portu w Bristolu, a sztormy niekiedy
uniemożliwiały pochówek na otwartym morzu. Obrzędy
pogrzebowe odprawiano zatem dopiero na spokojniejszych
wodach kanału. Jednak kanał, choć głęboki, stanowił gmatwaninę
silnych, wartkich prądów. Ciała regularnie wyrzucało na
południowe wybrzeża.
Pomijając nakaz wiary, by wszystkie zwłoki zostały
potraktowane z należnym szacunkiem, wypadało także oszacować
ryzyko zarazy. No i nie trzeba chyba dodawać, że morze wyrzucało
na brzeg nie tylko ciała z oficjalnych pochówków.
Wędrując po sypkim piasku, Roland bacznie przyglądał się
pomiętej stercie mokrego materiału – ciemnemu ubraniu z
przebłyskami przybrudzonej bieli – i zastanawiał się, czy to ciało
nie zalicza się przypadkiem do drugiej ze wspomnianych kategorii.
Jeszcze zanim przykucnął obok zwłok, nabrał przekonania,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin