późne lato_kr33.doc

(1008 KB) Pobierz
późne lato

 

John Crowley

 

Późne lato

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład:

Iwona Żółtowska

 

 

 


Dla Lance Bird, bo podziela moją opinię, że wtręty i dygresje stanowią najciekawszy element opowieści.

Ów człowiek rzekł: Skąd ta niechęć? Gdybyś słuchał przypowieści, sam zmieniłbyś się w przypowieść; to dobry sposób, by uniknąć wszystkich codziennych trosk.

Drugi na to: Gotów jestem iść o zakład, że i to zdanie jest przypowieścią.

Pierwszy odparł: Wygrałeś.

Drugi stwierdził: Niestety, jedynie w przypowieści.

Pierwszy na to: Nie, w rzeczywistości. W przypowieści poniosłeś klęskę.

 

Franz Kafka

Przypowieści i paradoksy


 

PIERWSZY KRYSZTAŁ

 

WIELE ŻYWOTÓW

 

 

 

PIERWSZA FASETA

 

Zasnąłeś?

Nie. Czuwam. Miałem zamknąć oczy. Kazano mi zaczekać, aż pozwolą je znowu otworzyć.

A więc unieś powieki... Co widzisz?

Ciebie.

Czy jestem...

Przypominasz... moją znajomą. Tamta dziewczyna była niższa. Wszystkie anioły są takie wysokie?

Co jeszcze widzisz?

Trawę, na której siedzimy. To jest trawa?

Coś w tym rodzaju.

Przez szklany dach widzę niebo. Och, aniele, czy to możliwe?

Oczywiście.

Dotarłem tutaj. Właśnie tu. On miał rację, mówiąc że tego dokonam... Aniele! Widzę chmury pod nami!

Oczywiście.

Odnalazłem cię wreszcie. Największa ze strat została dzięki mnie wynagrodzona.

Tak. Zaginęliśmy, a ty nas odnalazłeś. Byliśmy ślepi i dzięki tobie przejrzeliśmy na oczy. Tak się składa, że nie możesz tu długo pozostać, a zatem...

Czego oczekujesz?

Twojej opowieści.

Tym w istocie jestem, prawda? Moją własną opowieścią. Zgoda, będę opowiadać, ale to długa historia. Mam ją przedstawić w całości?

Zacznij od początku i nie przerywaj, aż skończysz. Aż nadejdzie kres twojej historii.

Od początku... Skoro utożsamiłem się ze swoją opowieścią, zapewne i dla mnie istnieje początek. Czy mam zacząć od chwili narodzin? Czy one stanowią początek? Mógłbym powiedzieć najpierw o twojej srebrnej rękawicy; o srebrnej rękawicy i kuli... Zacznę jednak od Małego Domostwa i opowiem, jak się dowiedziałem o istnieniu takich przedmiotów; w ten sposób początek będzie również końcem. Zresztą i tak powinienem opisać najpierw Małe Domostwo, bo stamtąd wyszedłem i tam spodziewam się zakończyć wędrówkę. Na dobrą sprawę przez cały czas jestem w Małym Domostwie. Tam jest moje miejsce; jego istota stanowi zarazem esencję mnie samego. Gdy mówię o sobie, zazwyczaj mam także w pamięci Małe Domostwo. Nie potrafię go dokładnie opisać, bo z moją przemianą i ono się zmieniło. Gdy stałem się inny, zostało we mnie przekształcone. Z drugiej strony jednak, kiedy ci o sobie opowiem, zrozumiesz, czym jest Domostwo, a raczej, jakie może być.

Przyszedłem na świat w pokoju mbaby - matki mojej matki. Zgodnie z obyczajem spędziłem tam najwcześniejsze dzieciństwo. Pokój mbaby pamiętam lepiej niż inne z tysięcy pomieszczeń Małego Domostwa. To było jedyne miejsce, które pozostało niezmienione; jego ściany zawsze wyglądały tak samo, chociaż w miarę jak rosłem pozornie się przemieszczało, bo sąsiednie pokoje i ściany podlegały ustawicznym przesunięciom. Mieszkanie mbaby nie było tak stare jak pierwotne gniazdo, wzniesione przez świętego Andy’ego - serce Małego Domostwa, pełne ciasnych klitek z szarych bloków porowatego kamienia aniołów, gdzie skrywano wszelkie tajemnice. Pokój mbaby nie przypominał również znajdujących się na obrzeżach Małego Domostwa świetlistych nierealnych komnat o widmowych ścianach, które zmieniały się co dnia i harmonijnie łączyły z otoczeniem. Mbaba mieszkała po stronie poranka, niedaleko ścieżki; ściany pokoju były drewniane, a glinianą podłogę okrywały szmaciane chodniki; pełzało po niej mnóstwo żuków, raz nawet przyplątał się czarny wąż i mieszkał tam przez dziewięć dni. Słoneczny blask od wczesnego ranka, jak fala wpadał świetlikami do pomieszczenia; znikał po południu, nim zapalono lampy. Do mbaby można było zajrzeć od zewnątrz, bo nad jej pokojem była kopułka z otworami na bokach i pomalowanymi na czerwono okiennicami, które trzaskały szarpane wiatrem.

Przyszedłem na świat po południu; kończył się listopad. Niemal wszyscy mieszkańcy powrócili już do ciepłych pieleszy Małego Domostwa; na zewnątrz pozostała zaledwie garstka. Zgromadzono wszelkie zapasy na zimę, dużo chleba świętej Bei i zwykłej żywności. Moja matka przesiadywała u mbaby; towarzystwa dotrzymywała im Salwa Śmiechu, gawędziarka i ceniona znachorka w jednej osobie. Chrupały włoskie orzechy, popijając je wodą z sokiem malinowym, gdy zaczął się poród. Tak mówiono.

Imię nadane mi przez gawędziarkę brzmiało Potok Słów. Nazwała mnie tak, bo z początkiem zimy szybciej rwą potoki i wiatr silniej dmie wśród pustych łodyg.

Wywodzę się z linii, której znakiem jest Dłoń; nasz patron to święty Roy oraz święty Dean. Wiele osób z naszej linii nosi imiona związane z mową. Matka nazywa się Jedno Słowo, mbaba zaś ma na imię Taka Mowa.

Bywają także odniesienia do rąk i dłoni - na przykład Siedmioręki albo Kciuk. W mojej relacji Małe Domostwo będzie przedstawione tak, jak widzi je linia Dłoni. Narrator spod znaku Liścia albo Kości przedstawiłby odmienną wizję.

Srebrna kula i rękawica... Miałem wtedy siedem lat. Był listopad. Pamiętam doskonale, bo tamtego dnia po raz pierwszy w życiu stanąłem przed gawędziarką, co spotyka każdego siedmiolatka, mniej więcej w rocznicę narodzin.

Okiennice w kopule nad pokojem mbaby postukiwały cicho. Zadarłem głowę, by popatrzeć jak mbaba zsuwa się po sznurowej drabince, wiszącej u otworu wyciętego w kolistym sklepieniu. Karmiła ptaki. W promieniach słońca wróble pofrunęły za nią do pokoju z głośnym trzepotem skrzydeł; ich białe odchody plamiły szmaciane chodniki rozciągnięte na podłodze. Dzień był chłodny i dlatego mbaba opatuliła głowę włochatą chustą, obszytą frędzlami. Stopy miała bose, ale ozdobione pierścieniami.

Matka powiedziała mi, że mbaba coraz bardziej zamyka się w sobie, jak często bywa ze starymi ludźmi. Miała rację; z dzieciństwa pamiętam, że mbaba spędzała coraz więcej czasu w swoim pokoju. W gruncie rzeczy nie była jednak sama, bo pod ścianami stały kufry i komody oznaczone wyobrażeniem Dłoni - własność ziomków z naszej linii, powierzona mbabie. Te rzeźbione skrzynie przypominały... plastry miodu. Stanowią obraz Małego Domostwa - stłoczone ciasno, pełne tajemnic i niezwykłych opowieści. Każda z niezliczonych szuflad jest opatrzona znakiem i ozdobiona rzeźbionym wzorem - zależnie od rodzaju ukrytych w środku przedmiotów. Kufry powstały, by chronić swą zawartość... a także legendy o zagadkowych przedmiotach trzymanych w Małym Domostwie, o ich przeznaczeniu i tajemnej wymowie. Mbaba nie była samotna, bo miała przy sobie mnóstwo pamiątek, zamkniętych w szufladach kufrów i komód opatrzonych znakiem Dłoni.

Leżałem goły pod ciężkim kocem na posłaniu mbaby. Obserwowałem ją, słuchałem, jak mamrocze do siebie, krążąc po mieszkaniu z palcem przy zapadniętych bezzębnych ustach; chyba próbowała coś sobie przypomnieć. Po chwili zrezygnowała i sięgnęła po fajkę. Ma w swoim pokoju starą, bardzo piękną fajkę z zielonego szkła, uformowaną w kształt cebuli i zawieszoną na łańcuchach pod kopułowym sklepieniem. Odchodzi od niej pięć zwisających luźno, giętkich jak węże, cybuchów o jaskrawych barwach. Góruje nad nimi metalowa kula w kształcie głowy świętej Bei; w otwarte usta wsuwa się kostki odkrytego przez nią chleba.

Mbaba trzymała w palcach płonącą zapałkę, a drugą ręką wkładała turkusowe okruchy chleba wyjęte z baryłki. Przytknęła do nich zapałkę, sięgnęła po jeden z cybuchów i dmuchnęła w ustnik. Ciemny pęcherzyk uniósł się z dna wodnej fajki i dotarł na powierzchnię, a z metalowych ust wydobyła się smuga dymu. Szerokie różowe pasma oplotły łańcuch, ulatując w górę ku sklepieniu. Postać mbaby ginęła w różanej mgle; smugi dymu wydobywały się z jej ust i nozdrzy. Przyjemny jest aromat chleba świętej Bei - lekki i korzenny, zalatujący spalenizną i łagodny... to woń o wielu różnych nutach. Na języku czuje się smak inny od zapachu, jakby się próbowało... wszystkiego. Można go porównać z czymkolwiek... ze wszystkim. To smak jedzenia: suszonych owoców, kwaskowatych ziół, orzechów laskowych, niekiedy węgla drzewnego albo mlecza, odnóży konika polnego, ziemi, jesiennego poranka, śniegu. Myślałem o tym, wciągając dym w nozdrza; zerwałem się z łóżka i owinięty kocem pobiegłem boso po zimnej podłodze ku mbabie, z uśmiechem kiwającej na mnie ręką. Przytuliłem się do niej. Chrząknęła, sięgając po mój cybuch. Mbaba, moja matka i ja siedzieliśmy tak, paląc i rozmawiając.

- Kiedyśmy wędrowali... - powiedziała mbaba, a ja stłumiłem chichot, bo wiedziałem, jaką historię zamierza mi przypomnieć. Tamtego ranka miała ich do wyboru tyle, co przedmiotów ukrytych w rzeźbionych skrzyniach, wybrała jednak opowieść z czasów wędrówki.

- Kiedyśmy jeszcze wędrowali, bardzo dawno temu... tak dawno, że nie było wówczas mowy o życiu podobnym do obecnego, ani o naszych liniach, ani o powstaniu Małego Domostwa... Tak czy inaczej, święty Andy pewnego dnia opadł z sił. Siedmiokroć tak się zatracił, kiedyśmy wędrowali, a moja opowieść dotyczy jednej z owych chwil. Osłabł, bo ciągnął wóz świętego Roya, załadowany skarbami z Wielkiego Domostwa. Rozpalono ogniska, przy których grzali się ludzie. Zadziwieni, ciągnęli tłumnie do wozu świętego Andy’ego, chociaż do zamkniętych na głucho szuflad i tak nie mogli się dostać. Święty Andy chętnie posiedziałby w cieple i coś przekąsił, lecz nie miał chwili spokoju, bo gromady ciekawskich przychodziły oglądać niezwykły wóz. W końcu rzekł:

- Jeśli mi pozwolicie usiąść na chwilę i nieco odetchnąć, dla waszej uciechy postaram się uczynić cud.

Na te słowa gapie pozwolili, by usiadł, lecz nie dali mu jadła ni napoju. Znużony czekaniem na odruch dobrej woli uznał, że tylko cud może poprawić nastrój.

Pierwszy raz zebrał się w sobie, by to uczynić. Wyciągnął z szuflady srebrzystą rękawicę, która zaczęła cicho popiskiwać, ledwie ją wciągnął na dłoń; potem wydobył gałkę wydającą podobne dźwięki. Pokazał ciekawskim te przedmioty, które wzbudziły ogólne zainteresowanie. Tak mi się przynajmniej wydaje. Święty Andy z całej siły cisnął grającą gałkę w nocną ciemność. Wszyscy słyszeli, jak metal obija się o gałęzie drzew. Świątobliwy człowiek nie opuścił urękawicznionej dłoni. Wkrótce gałka powróciła i wylądowała na rękawicy świętego lekko niczym ptak. Wszyscy osłupieli. Święty Andy rzucał gałką raz po raz, a gapie klaskali i gwizdali. Za każdym razem długo jednak trzeba było czekać na powrót srebrzystego pocisku; gwizdy i oklaski cichły z wolna, aż w końcu ludzie oznajmili:

- Znudził nas twój cud. Pokaż coś innego. - Święty Andy przeczuwał, że niejedną sztuczkę mógłby wykonać, używając srebrzystej rękawicy i połyskliwej gałki, ale nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. Widzowie szturchali go kijami i rzucali złośliwe uwagi. W końcu schował rękawicę i gałkę, a potem oznajmił:

- Uczynię wnet inny cud. Zobaczycie na własne oczy bezzębnego człowieka, który je surowe mięso. - Otworzył szeroko usta, by wszyscy się przekonali, że nie ma ani jednego zęba. Sama wyglądam teraz jak święty Andy.

Ludzie uznali, że pokaz zapowiada się ciekawie. Była tylko jedna trudność: nie mieli surowego mięsa. Andy bardzo zgłodniał, toteż odparł skwapliwie, że zadowoli się gotowanym. Gapie przynieśli jadło i postawili je przed świątobliwym mężem, który nagle otworzył szeroko usta i pokazał gapiom piękne, mocne, białe zębiska. Szarpał i żuł mięso, kłapiąc szczękami i zgrzytając głośno od czasu do czasu, by gapie wszystko słyszeli i widzieli.

Gdy zjadł, co mu dano, podniósł się i wyszedł, nim widzowie ochłonęli ze zdumienia. Nie było ono jednak tak wielkie, by ich powstrzymało od zabrania srebrzystej rękawicy i gałki. Dlatego nie mogę wam ich pokazać na dowód, że mówię prawdę. Coś się jednak zachowało.

Pod koniec opowieści mbaba zwykle wstawała i z oczyma utkwionymi w szufladkach podchodziła do rzeźbionej komody; wodziła po niej opuszkami palców, aż trafiła na odpowiedni znak. Tym razem wyciągnęła drewnianą szkatułkę w kształcie ust. Rozpromieniła się, wydobywszy piękne, lśniące, białe zęby świętego.

- Sztuczna szczęka - wyjaśniła. - Wszystkim pasuje. - Włożyła cudo do ust i przesunęła językiem na właściwe miejsce. Wyszczerzyła zęby, abym mógł je dokładnie obejrzeć.

- Taki to był cud - dodała na koniec. - Święty Andy użył sztucznej szczęki, wiekowej jak inne przedmioty w moim pokoju. A jednak wygląda jak nowa.

* * *

To się zdarzyło w siódmą rocznicę moich narodzin. Prawie dziesięć lat temu... O co chodzi?

Mniejsza z tym. Mów dalej, proszę.

Co cię zaskoczyło w mojej opowieści?

Mów dalej.

A zatem... Siódma rocznica. Co siedem lat odwiedzamy gawędziarkę obeznaną ze sprawami naszej linii, by przyjrzała się zawartości Archiwum i sprawdziła, co z nas wyrosło. Nie mam pojęcia, czemu wybrano siódemkę oraz jej wielokrotności. Może dlatego, że cyfra siedem występuje w rozmaitych wyliczankach. Przeżyłem dwie siódemki z okładem i z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że w przełomowym roku człowiek się zmienia... jest bardziej sobą. Między rocznicami chodzimy niekiedy do gawędziarki po wsparcie w trudnej chwili lub pomoc w zrozumieniu samego siebie; zwyczajowo każdy udaje się do niej, ledwie skończy lat siedem, czternaście, dwadzieścia jeden, dwadzieścia osiem. Ostatni rok pierwszej siódemki to czas róży.

Skoro mam wyjaśnić, co to za pora, muszę najpierw wspomnieć o czwórdzbankach, o doktor Boots i jej Rejestrze, o Przymierzu, katastrofie i zniszczeniu świata aniołów... Może ta moja opowieść w ogóle nie ma początku?


DRUGA FASETA

 

Gawędziarka, do której mbaba mnie zaprowadziła, miała na imię Barwa Czerwieni. Przyjaźniły się od dziecka. Mbaba wspomniała, że Barwa Czerwieni w młodości była przypisana do linii Wody i nazywała się Wichura. Dopiero gdy zmieniła imię, zaczęła poznawać Archiwum i została gawędziarką.

- Nie znała wówczas sekretów naszej linii - tłumaczyła mbaba, przygotowując mnie do tego spotkania. Jej oddech zmieniał się w delikatną białą mgiełkę. - Dopiero kilka lat temu wzięła się za jej studiowanie.

- Od moich narodzin?

- Na dobrą sprawę zajmowała się tym już wcześniej - odparła mbaba. - Nie jest to jednak odległa przeszłość. - Byliśmy gotowi do wejścia. - Tak czy inaczej, wszyscy powiadają, że jest bardzo mądra i doskonale zna wszelkie tajemnice linii Dłoni.

- Jakie tajemnice?

- Na przykład twoje! - Mbaba pociągnęła mnie za ucho. - Kto jak kto, ale ty powinieneś to rozumieć.

Gdy wyszliśmy z pokoju, dodała:

- Barwa Czerwieni mieszka obok Ścieżki. Lubi przysłuchiwać się krokom przechodniów mijających jej pokoje.

Święty Roy (mam rzecz jasna na myśli Roya Mniejszego, a nie Roya Wielkiego) powiedział, że Ścieżka sama układa się pod stopami. Małe Domostwo rozrastało się stopniowo. Wokół starego gniazda powstawały z latami duże i małe pomieszczenia złączone ścianami jak w plastrze miodu, lecz nie tak regularne. Domostwo zajmowało stoki wzgórz i brzegi strumienia; były tam schody i wąskie korytarze. Pokoje różniły się kształtem i wielkością; nie było dwu takich samych. W ogromnych pomieszczeniach stały rzędy kolumn, w małych połyskiwały zwierciadła; tysiące wariantów. Dawne, niezmienne komnaty w środku domostwa, nowe i niestałe u jego krańców. Ścieżka biegła spiralnie przez najstarsze pomieszczenia ku środkowym pokojom, a potem dalej, na zewnątrz, ku osikowym gajom, gdzie linia Klamry miała swoje drzwi po wieczornej stronie. Z Małego Domostwa można było wyjść tylko Ścieżką. Trzeba się tam urodzić, by trafić do środka. Ścieżka z pozoru niczym się nie różni od swego otoczenia; sama układa się pod stopami. Ta nazwa oznacza szlak biegnący przez wszystkie pomieszczenia. Jedno przechodzi w drugie; kto nie wie, jak biegnie Ścieżka, może błądzić w nieskończoność.

Do mieszkania Barwy Czerwieni szło się długo, ciągle w stronę dawnego gniazda. Wiekowe komnaty o ścianach z kamienia były chłodne latem, ciepłe i przytulne zimą. Tu przesiadywały gawędziarki, śledząc bieg swych linii i plotąc z nich pajęczą sieć, która ogarniała całe domostwo. W komnacie gawędziarki panował półmrok. Nie widać tam nieba jak u mbaby. W dachu otwierały się wąskie świetliki wypełnione jasnozielonym szkłem; mnóstwo w nim było powietrznych pęcherzyków. Mbaba położyła mi rękę na ramieniu i donośnym głosem zawołała po imieniu Barwę Czerwieni. Ze środka dobiegł śmiech, a może pokasływanie. Mbaba wciągnęła mnie do pokoju.

Po raz pierwszy byłem w tak starej komnacie. Ściany wzniesiono z bloków szarego kamienia zwanego przez nas anielskim. Niektóre zostały starannie obrobione; owalne prześwity (podobno każdy z kamiennych bloków ma w środku taki otwór) tworzyły cztery okienka. Światło wpadające przez szklane tafle sufitu pozwalało dostrzec za oknami małe kaskady spiętrzonych wód strumienia.

Mbaba pomogła mi wygodnie usiąść. Starałem się zachować spokój. Czekałem, co będzie dalej. Barwa Czerwieni wyszła z sąsiedniego pomieszczenia, spojrzała na mbabę i wybuchnęła śmiechem. Kiedy uniosła ramiona w powitalnym geście, bransolety zadźwięczały na przegubach rąk. Była starsza od mbaby i nosiła wielkie okulary, których szkła połyskiwały, gdy kiwała głową w odpowiedzi na powitalne słowa. Usiadła naprzeciwko mnie, podciągnęła bose stopy i oparła ramiona na kolanach. Milczała, nie spuszczając ze mnie bystrych oczu ukrytych za lśniącymi okularami. Kiedy się wreszcie odezwała, słowa wypowiadane dźwięcznym i umiejętnie modulowanym głosem płynęły niespiesznie jak krople oliwy. Nie wszystkie potrafiłem zrozumieć.

Podczas rozmowy Barwa Czerwieni wyciągnęła z sakiewki garść okruchów chleba świętej Bei i owinęła je niebieską bibułką; po chwili trzymała w palcach grubego skręta. Z kieszeni wyjęła długą zapałkę i skinęła na mnie, żebym usiadł obok niej. Podszedłem z ociąganiem, chociaż mbaba wykonała ponaglający gest. Barwa Czerwieni podała mi zapałkę i patrzyła z uwagą, jak pocieram ją o chropowaty kamień i, trzymając drewienko obiema rękami, przypalam jej skręta. Wydęte policzki gawędziarki zapadły się, gdy hałaśliwie wydmuchnęła różowy obłoczek. Szczere i przyjazne zaciekawienie w jej wzroku sprawiło, że się zarumieniłem i uśmiechnąłem jednocześnie.

- Witaj - rzuciła, paląc chleb. - Miły z ciebie dzieciak. Chętnie z tobą porozmawiam. Nie zdradzę ci wszystkich tajemnic, ale jestem pomocna i wyrozumiała. Nie ma powodu do obaw. Wiem, że czujesz się dziwnie, ale wkrótce dojdziemy do porozumienia i na pewno się zaprzyjaźnimy...

Nie... jasne, że nie mówiła takich rzeczy, ale dała mi to do zrozumienia w chwili, gdy się przywitaliśmy, bo używała prawdziwej mowy, a w tej dziedzinie nie miała sobie równych; jako prawdziwa mistrzyni nie była w stanie zwodzić nawet takiego prostaczka jak ja. Oczywiście mało wówczas z tego rozumiałem, a o pewnych sprawach wspomnianych przez gawędziarkę i mbabę nie mogłem wcześniej nawet słyszeć.

- Nie jesteś prawdomówcą - stwierdziła Barwa Czerwieni.

- Nie - odparłem.

- Wkrótce nim zostaniesz. - Położyła mi dłoń na ramieniu i uniosła gęste brwi. - Potok; tak cię będę nazywała. Zbyt długo trzeba mleć ozorem, by wymówić pełne imię. - Parsknęła śmiechem. Zabawne wyrażenie: mleć ozorem. Zamieniła kilka słów z mbabą, dając jej do zrozumienia, że chce ze mną porozmawiać na osobności. Gdy zostaliśmy sami, zgasiła skręta i skinęła, dając znak, żebym poszedł za nią do sąsiedniego pokoju.

- Twoja mbaba bardzo cię chwali - stwierdziła, wyjmując z komody małą wąską szkatułkę, która mieściła się na pomarszczonej dłoni. Otworzyła ją. W środku znajdowały się cztery zaokrąglone flakoniki z poręcznymi zatyczkami. Każdy był innego koloru: pierwszy czarny, drugi srebrzysty, trzeci biały jak naga kość, a czwarty błękitny jak niebo o zachodzie w środku zimy. - Mbaba twierdzi, że lubisz opowieści.

- Tak.

- Znam ich mnóstwo - odparła łagodnie, a zarazem poważnie, jej oczy spoglądały na mnie bystro zza połyskliwych szkieł. - Wszystkie są prawdziwe. - Oboje skwitowaliśmy te słowa wybuchem śmiechu. Dreszcz mnie przebiegł, gdy słuchałem tego dźwięku; był głęboki i donośny, śpiewny choć niski. Wiedziałem już, że Barwa Czerwieni to istota błogosławiona; może nawet święta.

Czemu nazwałeś ją błogosławioną?

Błogosławiona... Blask powiedział mi, że przed wiekami w obecności błogosławionych zamykano usta i powściągano języki. My za błogosławionych uznajemy ludzi, przy których trudno powstrzymać się od śmiechu. To wszystko.

Barwa Czerwieni sięgnęła po czarny flakonik, nabrała kciukiem odrobinę jego różowej zawartości i dotknęła palcem moich warg. Zlizałem miksturę. Nie miała żadnego smaku. Gawędziarka znów sięgnęła do kufra i wyjęła kilka czarnych pudełek z przegródkami oraz podłużne walce z niewielkimi soczewkami. Zaniosła je do większego pokoju i zmontowała starannie, umieszczając pod oszklonymi świetlikami, tak by walce skierowane były ku białej płaszczyźnie ściany. Pociągnęła za sznurek przymocowany do zasłony zielonkawego prześwitu; blask padł na zwierciadło umieszczone za pudełkami. Promień skupiony na soczewce odbił się i trafił do podłużnego walca o niewielkim przekroju; na ścianie zalśnił bladozielony krąg.

Barwa Czerwieni nadzwyczaj ostrożnie otworzyła podłużną szkatułkę i po namyśle wybrała jeden z wielu umieszczonych w niej cienkich szklanych kwadracików. Gdy popatrzyła nań pod światło, dostrzegłem barwny wzór. Umieściła płytkę w czarnej machinie i ten sam wzór pojawił się na ścianie, znacznie powiększony i tak wyraźny, jakby go tam wyrysowano.

- To jest Archiwum? - wyszeptałem.

- Tak.

Wiele lat później Blask powiedział mi, jak brzmi pełna nazwa Archiwum. Na moją prośbę powtarzał ją tak długo, aż nauczyłem się formułki na pamięć i sam mogłem recytować te słowa jak magiczne zaklęcie. Mruczałem je w nieskończoność, czekając, aż przyjdzie sen: Zintegrowane Archiwum Uniwersalnej Kartoteki Parasocjalnych Typów Osobowości Wassera-Doziera, Wydanie Dziewiąte. Blask próbował mi wytłumaczyć to pojęcie, ale zapomniałem, o co chodziło. Nawet gawędziarka, która codziennie patrzyła na tajemnicze wzory, używała skróconej nazwy: Archiwum. Stamtąd wzięły się nasze linie, chociaż aniołowie, jego twórcy, nie mieli o nich pojęcia. Archiwum jest o setki lat starsze od linii odkrytych dopiero przez gawędziarki.

- W dawnych czasach - tłumaczył mi Blask - Archiwum nie było źródłem wiedzy. Służyło do zaprowadzenia w niej ładu. Aniołowie wymyślili Archiwum i wiele innych rzeczy. Wprawdzie zagadnienia, które zostały dzięki niemu uporządkowane, dawno straciły znaczenie, ale odkryto nieznaną wcześniej naukę o liniach. Twórcy Archiwum nie mieli pojęcia, że jest w nim zawarta. Często tak bywa.

Przyglądałem się jaśniejącym na białej ścianie symbolom mojej linii, która cieszy się zasłużoną sławą, bo pochodzi z niej dwoje wielkich świętych.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin