Gay Salisbury & Laney Salisbury
Okrutny szlak
Z angielskiego przełożył: Tadeusz Słabczyński
Tytuł oryginału: THE CRUELEST MILES THE HEROIC STORY OF DOGS AND MEN IN A RACE AGAINST AN EPIDEMIC
Projekt okładki Anna Kłos
Wydanie oryginalne 2003
Wydanie polskie 2005
W styczniu 1925 r. w Nome na Alasce wybucha epidemia błonicy. W miejscowym szpitalu kończą się zapasy starych szczepionek i jedynym ratunkiem dla mieszkańców miasteczka jest zdobycie nowych. Drogę przez Alaskę jednak o tej porze roku są w stanie pokonać jedynie psie zaprzęgi. Rozpoczyna się wyścig z czasem...
Spis treści:
Podziękowania. 5
Wstęp - W okowach lodu 14
1. Złoto, ludzie i psy. 24
2. Wybuch epidemii 51
3. Kwarantanna. 65
4. Zakochany w psach. 79
5. Latające maszyny. 103
6. Myśliwi Północy. 143
7. Zasada czterdziestek. 174
8. Wzdłuż rzeki Jukon. 191
9. Biurokracja 211
10. Fabryka lodu. 240
11. Mroźna chwała. 261
12. Uratowani! 278
EPILOG. 296
Koniec szlaku 296
Załącznik A 314
Załącznik B 321
Od autorek. 323
Wybrana bibliografia. 327
Gunnar Kaasen i pies przewodnik Balto podczas uroczystości odsłonięcia pomnika Balta w Central Parku w Nowym Jorku 16 grudnia 1925 roku. Napis u podstawy postumentu brzmi:
„Z dedykacją dla nieugiętego ducha psów zaprzęgowych...
WYTRZYMAŁOŚĆ - WIERNOŚĆ - INTELIGENCJA”
(fotografia zamieszczona dzięki uprzejmości braci Brown)
Dla Dorothei Boothe
Książka ta nie powstałaby bez dostępu do źródeł, bez wsparcia oraz uprzejmości wielu osób i instytucji w całych Stanach Zjednoczonych w czasie trzech lat, które spędziłyśmy na badaniach i pisaniu. W University of Alaska w Fairbanks szczególnie jesteśmy wdzięczne profesorowi Terrence'owi Cole'owi z wydziału historii. Chciałyśmy także podziękować Syun-Ichi Akasofu, dyrektorowi International Arctic Research Center, Julii Triplehorn, bibliotekarce z Keith B. Mather Library w Instytucie Geofizycznym i asystentce bibliotekarskiej Ann Wood. Jesteśmy również zobowiązane następującym pracownikom biblioteki uniwersyteckiej Elmer E. Rasmuson Library: Robynowi Russellowi, doktorowi Williamowi Schneiderowi, dr Susan Grigg, Caroline Atuk, Peggy Asbury, Richardowi Veazeyowi, Rose Speranza i Dirkowi Tordoffowi.
Ted Fathauer, naczelny prognosta National Weather Service w Fairbanks, Susan Butcher, czterokrotna zwyciężczyni wyścigu Iditarod, ekspert od lodu morskiego dr William Stringer i Dermont Cole, reporter gazety Fairbanks Daily News-Miner, wszyscy wspaniałomyślnie służyli swoim czasem i pomocą. Zawsze cierpliwej rodzinie Campbellów w Tananie dziękujemy za doświadczenia z pierwszej ręki w kierowaniu psami po bezdrożach Alaski, przy czym osobne podziękowania należą się Danowi O'Neilowi i Sarah Campbell za opowieść o ich podróży psim zaprzęgiem przez cały szlak surowicy.
Gdziekolwiek zawędrowałyśmy na Alasce, witano nas ciepło. Szczególnie chciałybyśmy podziękować Richardowi K. Nelsonowi za zainspirowanie nas, a ponadto Diane Brenner i Kathleen Hertel z Anchorage Museum of History and Art, Igorowi Kripnickowi z Arctic Studies Center, Penny Rennick z Alaska Geographic Society, Judy Skagerberg z Alaska State Archives, Bei Shephard z Methodist Church Archives, Anne Laurze Wood z Alaska State Library, Mike'owi Zaidlicowi i Donnie Redding z Bureau of Land Management, doktorowi Robertowi Fortuine z University of Alaska w Anchorage, Bruce'owi Merrellowi z Loussac Library, Joanne Potts z Iditarod Trail Committee, Inc. i Benoniemu Nelsonowi z Knik Museum and Mushers Hall of Fame.
Potomkowie zarówno Leonharda Seppali, jak i Gunnara Kaasena poświęcili z własnej woli swój czas i udostępnili pamiętniki. Pragnęłybyśmy podziękować wielu krewnym Gunnara Kaasena w Ameryce i Norwegii, szczególnie Jackowi Strege'owi, Janice Weiland i Steinowi Kaasenowi. Z wdzięcznością wspominamy także pomoc świętej pamięci Sigrid Seppala-Hanks i Billa Hanksa.
Nome z 1925 roku nie mogłoby zostać przywrócone do życia bez pomocy wielu dawnych jego mieszkańców, jak chociażby Ruthmarie McDowell, Vesta Polsen i Jean-Summers Wolf. Jak wszyscy badacze spotkani w Nome, życzliwość i chęć udzielania informacji okazało nam wielu członków klanu Walshów. Niezastąpiona była nasza przewodniczka i gospodyni w Nome, mieszkanka miasta w czwartym pokoleniu, Cussy Kauer. Pomogła nam na tak wiele sposobów, czasami z odległości 8000 kilometrów, że nigdy nie podziękujemy jej dostatecznie. W naszych wysiłkach zrekonstruowania przebiegu epidemii szczególnie pomocny był jej projekt cmentarza w Nome, doprowadzony do realizacji przez członka rady miejskiej Stana Andersena. Inni mieszkańcy Nome, którzy nam pomogli, to: Deborah L. Redburn, John Handeland, Laura Samuelson, Lana Harris, Leslie Simone, Branson Tungiyan, Jerry A. Steiger i Wes Perkins.
Badając historię wędrówki z surowicą przeciwbłoniczą, zaciągnęłyśmy także dług wdzięczności w Anglii, Kanadzie oraz na obszarze całych Stanów Zjednoczonych. Wielu specjalistów z entuzjazmem dzieliło się z nami swoją wiedzą, w tym cały personel Cleveland Museum of Natural History, szczególnie tamtejszy kustosz Steve Misenick, ponadto Sarah Bartash z Celeveland Metroparks Zoo, Keneth A. Ungermann, który napisał dokładną relację o przebiegu szlaku surowicy ponad czterdzieści lat temu, Ed Blechner, którego poświęcenie i niezmordowane wysiłki, by uczcić pamięć psa Toga, zasługują na wyróżnienie, Bob i Pam Thomas z International Siberian Husky Club, Susan Caroll z Merck Archives, Blaine Maley i Sara Cedar Miller z Central Park Conservancy, Jonathan Kuhn z New York City Parks Department, Barbara Narendra z Peabody Museum na Uniwersytecie Yale, Polly C. Darnell i Barbara Rathburn z Shelburne Museum w stanie Vermont, Johny Parascandola i Marjorie Ciarlanti z National Archives w Waszyngtonie, Elsie Chadwick z Siberian Husky Club w Toronto, Julie Muhlstein z Everett Herald, Jim Bowman z Glenbow Archives w Calgary, badaczka historii Czerwonego Krzyża Jean Waldman, Herb Farmer z USC Moving Image Archives, Gregory Malak z Will Rogers Memoriał Museum oraz Ken Atherton, były pracownik UK Hydrographic Office. Inne osoby, które okazały się pomocne, to: Julian „Bud” Lesser i Marjorie Fasman - dzieci Sola Lessera, Jona Van Zyle, Dale i Nancy Wolff, Terris C. Howard, Matt Morgan, Lance McLean i Wendy Fitzgerald.
Napisanie książki stanowi zawsze zbiorowy wysiłek, dziękujemy więc wielu naszym przyjaciołom oraz członkom rodziny, którzy czytali szkic po szkicu naszego rękopisu. W szczególności dziękujemy rodzicom za ich nieustanne wsparcie, wnikliwość, domowe posiłki oraz wiejski azyl na czas pisania. Dziękujemy również Ricky Fortunato, Dermontowi Cole'owi, Terrence'owi Coly'emu, Danowi O'Neilowi oraz Bobowi i Pam Thomas za ich uważne czytanie oraz Aly Sujo za nadanie tekstowi harmonii. Nasz kuzyn Ned Salisbury pomógł w wyszukiwaniu zdjęć i filmów, a Harry Zernike był starannym redaktorem ilustracji. Wspaniały personel naszego wydawcy od początku miał życzliwy stosunek do tej książki, szczególnie redaktor Starling Lawrence i asystent redaktora Morgen Van Vorst, jak również: Louise Brockett, Jeannie Luciano, Felice Mello, Elizabeth Riley i Bill Rusin.
Nade wszystko chcemy podziękować kobiecie, która była z nami przez cały czas, a której entuzjazm i edytorska wnikliwość nigdy nie osłabły, niezależnie od warunków panujących na szlaku i od tego, kto nas wiódł przez kolejny etap drogi, naszej przyjaciółce i agentce Susan Rabiner.
Na koniec pragniemy uczcić pamięć dzielnych poganiaczy psich zaprzęgów, którzy razem z psami „wyrzeźbili legendę w śniegu”, a także wszystkich drogich psów, które tak bardzo pokochałyśmy, a są to: Muffin, Major, Maoser, Magie, Piggy, Trixie, Jack, Lochy, Piper, Piper II, Cosmo, Frisbee i Sasha.
- 331 -
„Ten, kto poświęci czas na poznanie historii Alaski, przekona się, że obok człowieka, pies stał się najważniejszym elementem w jej minionym i obecnym rozwoju”.
JAMES WICKERSHAM, SĘDZIA Z ALASKI, 1903
„Nie było drogi odwrotu, nie można było się cofnąć ani przemierzyć tego samego terenu dwa razy”.
FRIDTJÖF NANSEN podczas nadawania statkowi swojej ekspedycji nazwy Fram, co znaczy „Naprzód”
„W porządku, niewiele wiem o psach, lecz kiedy byłem na Alasce (...) całe tamtejsze życie było ściśle związane z psami (...) kręgosłup Arktyki to kręgosłup psi”.
Z ostatnich zapisków WILLA ROGERA znalezionych w szczątkach jego samolotu po fatalnej katastrofie na Alasce w 1935 roku
„Znaleźliśmy się w więzieniu z lodu i śniegu. Ostatni statek być może słusznie zdecydował się odpłynąć i nasza mała społeczność pozostała tylko z własnymi zapasami, sama ze sztormami, sama z ciemnością i zimnem Północy”.
Kronika Nome
Pasażerowie wsiadają na ostatni statek odpływający z Nome, zanim morze całkowicie zamarznie i odetnie miasto od świata na siedem miesięcy
(fotografia zamieszczona dzięki uprzejmości Terrence'a Cole'a)
CURTIS WELCH, jedyny lekarz na obszarze setek kilometrów najbardziej oddalonego wybrzeża Morza Beringa, od osiemnastu lat obserwował zimę nadchodzącą nagle, jak to zwykle bywa na Dalekiej Północy. Mówi się, że właściwie występują tam dwie pory roku: zima i czwarty lipca[1]. W Nome zimy trwały przynajmniej siedem miesięcy, a inne pory roku przychodziły i odchodziły w ciągu kilku krótkich tygodni. Od lipca do października Morze Beringa było wolne od lodu i miasto otwierało się dla statków parowych oraz szkunerów, które żeglowały tu z Seattle, najbliższego ważnego portu, oddalonego o ponad 3800 kilometrów[2], czyli czternaście dni drogi na południe. Od początku listopada Morze Beringa zamarzało znowu aż do następnej wiosny, a światło dnia stawało się coraz słabsze. Victoria, statek pasażerski, który zwykle pierwszy przybywał wiosną i ostatni odchodził jesienią, zabierał swój ładunek i kierował się na południe, a odciętemu od świata miastu zostawała tylko jedna bezpieczna droga: szlak psich zaprzęgów, przecinający Alaskę i prowadzący do wolnych od lodu portów na południowym wschodzie.
Nieubłagany mróz przychodził nagle i gwałtownie wraz z silnym i zimnym wiatrem, zwanym blizzard, który trwał całymi dniami, zwiększając poczucie skrajnej izolacji, mogące nawet najdzielniejszego złamać na duszy. Każdej jesieni prawie połowa mieszkańców Nome opuszczała miasto na pokładach ostatnich statków i wracała do niego dopiero wiosną. A pomimo to Welch pozostawał na miejscu. Postępował tak każdego roku i tylko jeden raz wyjechał na krótko, żeby pracować jako rządowy lekarz podczas pierwszej wojny światowej. Welch zakochał się w Alasce w momencie, kiedy przybył tu w 1907 roku, a z biegiem lat miłość ta jeszcze wzrosła. Niegdyś napisał do swojej siostry mieszkającej w rodzinnym New Haven w stanie Connecticut, że ten wielki kraj wielokrotnie poruszył jego serce.
Już jako młody chłopiec Welch miał poczucie wyraźnej odmienności. Potrzebę poświęcania się pracy społecznej, choćby najmniejszej, odczuwał nadal - wiadomo było, że opuści przyjęcie, nawet podczas ważnej rozmowy towarzyskiej - a bezkresne przestrzenie Alaski stwarzały mu ku temu wiele okazji. Pisał w listach, że wreszcie się odnalazł. Teraz miał pięćdziesiątkę, a jego złote blond włosy stały się białe.
O każdej porze roku Nome jest miejscem leżącym na odludziu, jedynie maleńkim punkcikiem na mapie tego najdalszego amerykańskiego pogranicza[3], jakie stanowi terytorium Alaski, obejmujące milion kilometrów kwadratowych - obszar tak duży jak Anglia, Francja, Włochy i Hiszpania razem wzięte. Na jednym końcu, na południowym wschodzie, leży stolica, Juneau, oraz porty niezamarzające przez cały rok. Na drugim krańcu, na północnym zachodzie, znajduje się Nome. W każdej części Alaski można znaleźć coś niezwykłego. Na zachodzie majestatyczne wulkany buchają dymem na dzikie wybrzeże północnego Pacyfiku, a na wschodzie lodowce wielkości stanu Rhode Island przewieszają się ponad fiordami. W interiorze[4], sercu terytorium, wśród rozległych lasów wyrasta ponad chmury najwyższy szczyt Ameryki Północnej, Mount McKinley Jeden z podróżników początku XX wieku mawiał, że trzeba spędzić całe życie na Alasce, aby ją w pełni zrozumieć, wyczuć zmiany pór roku w występujących tam czterech strefach klimatycznych lub poznać zapach i smak wiatru pędzącego nad zamarzniętym morzem. I być może, pod koniec życia, ostatecznie zamieszka się w Nome.
Na początku lat dwudziestych XX wieku Nome, dawny ośrodek gorączki złota, było najbardziej na północny zachód wysuniętym miastem Ameryki Północnej, które lata swojej świetności miało już za sobą. Przycupnęło dwa stopnie na południe od koła podbiegunowego północnego, na południowym wybrzeżu półwyspu Seward - omiatanego wiatrami fragmentu lądu, który wrzyna się ponad 300 kilometrów w Morze Beringa. Bliżej stąd na Syberię niż do jakiegokolwiek innego ważnego miasta Alaski, a odrobinę dalej na północ - jeśli w tym mglistym, ujeżdżanym przez sztormy świecie trafi się dzień o dobrej widoczności - można zobaczyć po drugiej stronie Cieśniny Beringa oddaloną o 90 kilometrów Rosję. Międzynarodowa linia zmiany daty przebiega kilka kilometrów od najdalej na zachód wysuniętego punktu półwyspu i gdyby ktoś chciał, mógłby dosłownie zobaczyć jutro.
Z pierwszego piętra skromnego narożnego mieszkania nad bankiem Miners & Merchants przy Front Street doktor Welch i jego żona Lula mieli doskonały widok na staranne przygotowania miasta do zimy. Victoria już odpłynęła, a ostatni statek jesiennego sezonu w 1924 roku, Alameda, nadpływał z zimowymi zapasami dla miasta. Jednostka osiadła ciężko dwa i pół kilometra od brzegu, na „redzie”, tak blisko, na ile mogła podpłynąć bez szorowania po dnie. Nome nie miało ani doku, ani bezpiecznej przystani, a barki i szalupy musiały się nieźle namanewrować pośród przybrzeżnych fal, aby dostać się do dużego statku, a potem wrócić do brzegu z cennym ładunkiem.
Na Front Street, ulicy biegnącej równolegle do morza, eskimoscy robotnicy portowi rozładowywali przywiezione towary, ustawiali je wzdłuż brzegu i przygotowywali do zmagazynowania. Znajdowały się tam pudła suszonych owoców i mrożone indyki, góry węgla oraz paki wypełnione masłem i herbatą. Praca trwała cały dzień aż do nocy. Wozy konne i taczki jeździły po Front Street do dużych drewnianych składów, skupionych wzdłuż wybrzeży rzeki Snake, w zachodniej części miasta. Pomieszczeń wystarczało na zmagazynowanie całego zaopatrzenia dla ponad 1400 obywateli Nome, jak również dla sporej części spośród 10 tysięcy Alaskan, którzy żyli w wioskach i małych obozach górniczych, rozsianych po półwyspie Seward i w jego sąsiedztwie.
Miasto stało się handlowym ośrodkiem regionu. Zimą przybywało tu wielu mieszkańców Alaski, aby kupić wszystko, co się dało, od narzędzi po zasłony i węgiel. Jeśli zachorowali, lądowali pod opieką Welcha oraz jego czterech pielęgniarek ze szpitala Maynard Columbus, który miał dwadzieścia pięć łóżek i był uważany za najlepiej wyposażoną placówkę medyczną na północno-zachodniej Alasce.
Front Street nigdy nie była ulicą bardziej ruchliwą niż w dniach poprzedzających odpłynięcie ostatniego statku. Jej drewniane deski skrzypiały, chodniki zaś uginały się od ludzkiej ciżby zdążającej ku nabrzeżu. Jaja układano w kadziach z solanką, a indyki umieszczano w nieogrzewanych spiżarkach, zbudowanych za każdym domem. Jeśli pani domu zbytnio zapchała ten magazynek, to zawsze mogła przejść się w dół Front Street i w ostatniej chwili porozumieć się w sprawie uzyskania dodatkowego miejsca w którejś z faktorii handlowych.
Dzieci wracały z tundry do domu, niosąc wiadra wypełnione ostatnimi w sezonie dzikimi jagodami. Owoce zostaną przerobione na konfitury lub, jeszcze lepiej, na jakieś trunki, które formalnie rzecz biorąc były nielegalne od czasu, gdy w kraju obowiązywała prohibicja. Górnicy, którzy spędzili lato na poszukiwaniu złota na wzgórzach poza miastem, powrócili i czekali w hotelach i kafejkach na wyjazd. Ci, którzy się spóźnili i musieli pozostać na zewnątrz, wymieniali swoje wysokie do kolan gumowe buty na ciepłe, wodoodporne obuwie krajowców zwane muklukami.
Szeryf wydawał drukowane przez rząd niebieskie bilety, które odgrywały rolę wizy wyjazdowej dla osób niechętnie widzianych w mieście: obłąkanych, pozbawionych środków do życia, a także kryminalistów. Przy wyjeździe nie należało marudzić, ponieważ Alameda stanowiła ostatnią możliwość opuszczenia okolicy, a kapitan mocno by ryzykował, gdyby jego statek pozostał na zimę. Ostatecznym sędzią okazywał się lód: nie było wyższego autorytetu.
Eskimosi przebywający w Nome żyli o dwa i pół kilometra na zachód od miasta, na leżącej w pobliżu ujścia rzeki Snake piaszczystej ławicy, zwanej Sandspit, czyli piaskownica. Do zimy przygotowywali się podobnie, jak to czynili od stuleci. Ci, którzy nie pracowali w Nome, wędrowali na południe, wzdłuż wybrzeża Morza Beringa, po ostatnie partie łososia lub pstrąga. Kobiety natomiast zakręconymi stalowymi nożami, zwanymi ulus, czyściły ryby i potem wieszały je na stelażach do suszenia, by zakonserwować w zimnym morskim powietrzu. Jeśli mężczyźni podczas jednego z częstych wypadów na północ upolowali foki, ładowali je na szerokie, obciągnięte skórą łodzie (umiak) i po podróży wzburzonym morzem przywozili do domu. Tutaj foki oprawiano ze skóry, z której zrobiono mukluki, mięso zaś zjadano albo przerabiano na olej jadalny lub opałowy.
TAMTEGO ROKU zima się opóźniała, niemniej jednak na Front Street panował ożywiony ruch zarówno wzdłuż wybrzeża, jak i w sklepach. Mężczyźni przybijali obluzowane deski i wzmacniali budynki, zabezpieczając je przed wiatrem. Towarzystwo wodne The Moon Springs Water Company wyłączało jedyną w mieście instalację wodno-kanalizacyjną - dwie nieizolowane rury biegnące w dół ze strumienia Anvil. Dziury w ścianach łatano na spotkanie z blizzardem, a strażnicy z lokalnego posterunku Straży Wybrzeża szykowali się do wyciągania na brzeg łodzi, szkunerów i barek należących do mieszkańców Nome.
Do Cieśniny Beringa z każdą chwilą zbliżał się arktyczny pak lodowy, a wzdłuż wybrzeży Morza Beringa formował się stały lód brzegowy. Morze zamieniało się w „ocean śniegowej brei, wytaczającej się ociężale na piasek, rozbijającej się i obryzgującej lodowym szkliwem wszystko, czego dotknęła”, wspominał przyrodnik Frank Dufresne, mieszkaniec miasta.
Kapitan Alamedy wiedział, że jak najszybciej musi się wycofać na południe, gdyż inaczej ryzykuje roztrzaskanie się statku w uściskach narastającego lodu. Nadszedł czas na uszczelnienie luków ładunkowych i wysłanie jasnego komunikatu: wchodź na pokład albo pozostań w mieście na zimę.
Gdy dźwięk gwizdka odbijał się echem po wybrzeżu, stolarze rzucali swoje młotki, gospodynie domowe przystawały na ulicy, a psy z zaprzęgów, spacerujące luzem po Front Street, podnosiły głowy i, jakby solidaryzując się z Alamedą, żałośnie zawodziły.
Ostatnia barka w pośpiechu płynęła do statku, skąd zabierała ładunek i wracała ku brzegowi. Nad kominami Alamedy wyrastał czarny dym, gdy kotły, bulgocąc, zaczęły wytwarzać parę wodną, kotwica zaś wędrowała w górę. W końcu dziób statku powoli się obrócił w kierunku południowym i całe Nome westchnęło.
Mieszkańcy miasta pozostali sami, przynajmniej do wiosny.
„Wydawało się, że połowa ludzi z Nome zdołała się załadować na stary parowiec - powiedział Dufresne. - Miałem wrażenie, że pozostawiono mnie na krze lodowej... To był najgorszy dzień, jaki kiedykolwiek spędziłem na Alasce”.
W KILKA tygodni rzeki i strumienie tundry zamarzną, a ich skuta lodem powierzchnia stanie się gładka i jasna i będą się w niej odbijać nocne gwiazdy wyglądające jak koniuszki małych pochodni wystających z głębin. W mieście szron pokryje każdy obiekt. Z dala zaś od niego, na Morzu Beringa, fale wygładzą się, a morze przemieni się w grubiejące płachty lodu, które mogą rozciągać się na południe aż do oddalonych o ponad 900 kilometrów Wysp Pribyłowa.
Na brzegu zaczną się gromadzić kry, jedna na drugiej, tworząc wysokie garby. Wiadomo, że trochę dalej na północ nacisk lodu morskiego potrafi wypchnąć w górę wielkie płyty z taką siłą, że przesuwają się aż 15 metrów w głąb lądu, niszcząc wszystko na swojej drodze. Eskimosi z północnego zachodu nazywają to ivu - „lód, który skacze”.
Po pewnym czasie słońce skryje się za horyzontem, a na pola lodu oraz śniegu o najczystszej bieli spłynie złota poświata i potem fioletowy półmrok. Dni staną się krótsze, dokładnie będą cztery godziny światła słonecznego, a temperatura spadnie. W końcu głęboka cisza ogarnie wybrzeże niczym wielkie nasłuchiwanie.
W nocy, gdy nad ziemią zalega zimno, kulą się wszystkie zwierzęta z Nome, każdy pies oraz jego pan. Arktyczną ciszę zakłóci wtedy odgłos nawet najdrobniejszego ruchu, gdyż siarczysty mróz wzmacnia każdy dźwięk. Można wówczas rozpoznać trzaskanie kry, uderzającej jedna o drugą gdzieś daleko na morzu, a na lądzie myśliwy usłyszy chrzęst kopyt renifera na śniegu oddalonego o kilka kilometrów lub chrupanie kości w psich zębach.
Potem nadchodzi blizzard, dusząc gwałtownymi podmuchami śniegu, o których jeden z mieszkańców powiedział, że „pozbawiają tchu, a potem wypełniają nozdrza aż po krtań”. Inny zauważył po prostu, że blizzard w Nome można odczuwać „jak niewidzialną rękę chwytającą kurczowo za gardło”. Aby utrzymać się w marszu, trzeba walczyć z wyjącymi wichurami zimowych sztormów, a więc skulić ramiona i pochylić się ku przodowi całym ciężarem. Krótki spacer do domu może się zamienić w godzinne wleczenie się - łatwo jest wówczas stracić orientację i nawet umrzeć w tundrze za miastem.
Wygląda to tak, jakby powróciła epoka lodowcowa.
PRZED ODPŁYNIĘCIEM Alamedy jesienią 1924 roku doktor Welch kilka razy sprawdził listę zamówień. Znajdowały się tam: paczki waty, eter, szpatułki językowe, termometry oraz lekarstwa, które wymagały wymiany. Większość zaopatrzenia medycznego przybywała zazwyczaj bezpiecznie, zdarzyło się jednak, że coś zaginęło. Latem tego roku Welch zauważył, że zniknął zapas antytoksyn błoniczych i w zamówieniu do biura komisarza zdrowia w Juneau musi umieścić także ten lek. W całej swojej osiemnastoletniej praktyce lekarskiej na półwyspie Seward nie spotkał ani jednego potwierdzonego przypadku błonicy, śmiertelnej choroby dziecięcej. Istniała jedynie znikoma szansa, że kiedykolwiek będzie potrzebował antytoksyn, czyli przeciwciał odpornościowych, ale nie mógł być tego pewien.
Wkrótce nabrzeże opustoszało, a Welch liczył, że zamówienie nie zostanie ani zignorowane, ani zagubione. Jednak do następnej wiosny musiał dać sobie radę bez tego leku.
W CZASIE gdy Alameda odpływała, do miasta przybyła z czworgiem dzieci eskimoska rodzina z Holy Cross, wioski leżącej w pobliżu ujścia rzeki Jukon. Najmłodsze, dwuletnie, źle się czuło i kiedy Welch badał pędraka, zauważył, że był on „bardzo wyczerpany i wychudzony”. Dziecko odmawiało jedzenia, a doktor zanotował, że jego pacjent miał straszliwie cuchnący oddech. Matka powiedziała, że w Holy Cross u dziecka stwierdzono zapalenie migdałków, lecz diagnoza ta nie tłumaczyła jego rosnącego osłabienia. Welch ostrożnie wypytał rodziców, czy jakieś inne dzieci w wiosce miały zapalenie migdałków lub objawy poważnego owrzodzenia gardła, które przypominałyby błonicę. Rodzice zapewnili go, że nie.
Doktor z ulgą stwierdził, że rodzeństwo małego pacjenta wygląda zdrowo i krzepko. Przestał się więc niepokoić, ponieważ błonica to choroba nadzwyczaj zaraźliwa i jeśli pozostałe dzieci by na nią już zapadły, to oznaki tego byłyby wyraźne. Miał nadzieję, że być może malec cierpi na jakąś lżejszą infekcję.
„Wiele przypadków, które obserwowałem podczas tych osiemnastu lat, wyglądało bardzo podejrzanie, z czasem jednak zawsze okazywało się, że były to tylko któreś z licznych form chorobowych zapalenia gardła” - zanotował Welch w swoich lekarskich zapiskach.
Jednak następnego ranka dziecko było już martwe.
„Nic na świecie nie mogłoby przyczynić się do zbudowania miasta w mie...
entlik