Jan Bernard - Telefonowal morderca.pdf

(842 KB) Pobierz
Ewa wzywa 07… Ewa wzywa 07…
Jan Bernard
TELEFONOWAŁ MORDERCA…
ISKRY-WARSZAWA - 1969
Mężczyzna zdjął ręce z kierownicy i spojrzał na zegarek. Było pięć po ósmej.
Łabędy, małe przemysłowe miasto koło Gliwic, pustoszeją o tej porze dnia.
Ekspedientki sklepów mięsnych i jarzynowych, odprawiwszy forpoczty gospodarskiego
zaplecza kilku tysięcy rodzin, parzą spokojnie herbatę. Ciasne kolumny ludzi,
uformowane z bezładnych grup, które ciągnęły od dworca, przystanków autobusowych,
od porozrzucanych podmiejskich, osiedli, dawno już rozpłynęły się za bramami zakładów.
Mężczyzna otworzył walizkę. Był to modny, kolorowy sakwojaż. Rozkładał się na dwa
równej wielkości prostokątne pudła. W jednym z nich, bliższym kierowcy, spoczywało w
równiutkich stosach kilkadziesiąt książeczek oszczędnościowych PKO. Z każdej sterczał
skrawek wyrwanego i wypełnionego kuponu, jaki oddaje się żądając wypłaty.
Mężczyzna wciągnął rękawiczki, wziął pierwszą z wierzchu książeczkę i położył ją obok
siebie na siedzeniu. Wyjął dowód osobisty. Z żółtej teczki, spinanej przez środek paskiem,
wyciągnął złożoną mapę. Była to szczegółowa mapa województwa katowickiego.
Obejmowała obszar od Strzelc Opolskich na zachodzie po Kraków. Złożono ją w taki
sposób, że na wierzchnim arkuszu znalazły się miasta i osiedla Niecki Węglowej. W
Łabędach zaczynała swój bieg naniesiona na mapę czerwona linia. Ciągnęła się
równolegle do dróg od miasta do miasta. W obszarach zabudowanych wiodła wzdłuż ulic,
kreśliła półkola i trójkąty, wracała i opuszczała osiedle, wybierając najkrótszą drogę do
następnego. Na pierwszy rzut oka było widoczne, że linia ta wytycza szlak łączący jakieś
obiekty w rejonie, gdzie duże miasta sąsiadują ze sobą o miedzę, który jest w istocie
jednym - największym w kraju -
organizmem miejskim. Dochodziła do Mysłowic, dalej biegła już odwrotną stroną arkusza
-: przez Jaworzno, Trzebinię i Krzeszowice do Krakowa.
Mężczyzna znał widać trasę, bo pobieżnie spojrzawszy na mapę, wrzucił ją szybkim
ruchem do schowka w desce rozdzielczej. Była ósma piętnaście. Zapuścił silnik i ruszył.
Zatrzymał się zaraz za rogiem, wziął leżącą obok siebie książeczkę i dowód osobisty, po
czym pośpiesznie wysiadł, nie gasząc motoru. Wbiegł na schodki prowadzące do bramy
białego, piętrowego budynku. Na ścianie obok wejścia widniała tablica z napisem: „Urząd
Pocztowo-Telekomunikacyjny Łabędy 2. Wpłaty i wypłaty PKO”.
Niebawem wrócił do wozu, wrzucił książeczkę do pustej połowy walizki, położył obok
siebie następną, a do żółtej teczki włożył cztery pięćsetki. Cała operacja od momentu
zatrzymania się samochodu koło białego budyneczku trwała cztery minuty. Po następnych
czterech minutach mężczyzna ostro zahamował przed czerwonym blokiem, którego bramę
zdobiła tablica z napisem: „Urząd Pocztowo-Telekomunikacyjny Łabędy 1, Wpłaty i
wypłaty PKO”.
ROZDZIAŁ I
Bula zmiął kartkę, ugniótł ją starannie w twardą kulkę, którą następnie z impetem wrzucił
do kosza. Po chwili na kolejnym arkuszu, śnieżnobiałym w świetle biurowej lampy, zaczął
rosnąć rząd słów opatrzonych cyframi. „Narty Kazio - osiemset”. „Buty Kazio -
sześćset”. „Sweter Irena - sześćset”. - Przekreślił „sześćset”, napisał: „osiemset”, „Mama -
czapka i kołnierz… prezenty dla Tadeuszów… drzewko…” - Odsunął kartkę i westchnął.
Kapitan Stefan Bula, zwany przez przyjaciół z Wydziału Dochodzeniowego „piłą”, a
przez nieprzyjaciół „cholerną piłą”, nie był sknerą. Owo westchnienie nie miało nic
wspólnego z rodzinnymi uczuciami kapitana ani też jego stosunkiem do grudniowych
tradycji. Należało odnieść je bezpośrednio do wizji błyszczącej kolorowym lakierem
„Skody”, która oddalała się od Buli o perspektywę kolejnego miesiąca. Było oczywiste, że
jego książeczka oszczędnościowa nie wzbogaci się w grudniu ani o grosz.
Kapitan wstał i podszedł do okna. W świetle latarni lśniły kałuże, po szybie spływały
krople deszczu i brudne pacynki śniegu. Okrągły, ścienny zegar wskazywał godzinę
dziewiętnastą.
Zadzwonił telefon. Bula obrzucił niechętnym spojrzeniem szarugę na ulicy i wrócił do
biurka. Zameldował się dyżurny. Ktoś wzywał milicję na ulicę Bacha. Kapitan polecił
przełączyć rozmowę na swój aparat. Po chwili w słuchawce zabrzmiał stłumiony męski
głos:
- Halo?
- Kapitan Bula. Słucham.
- Przyjedźcie na ulicę Bacha siedemnaście. Był napad na pocztę. Są ranni.
Głos był niski, spokojny. Opanowany facet - pomyślał Bula. Zapytał:
- Skąd pan dzwoni?
- Jestem kierownikiem tego urzędu. Nazywam się Płata.
Dróżnik, przywołany syreną, podniósł szlaban. Kierowca poderwał wóz. Światła
nadjeżdżającego pociągu były jeszcze daleko. Spod kół tryskały istne kaskady brudnej
wody.
Tutaj, na przedmieściu, ulice były już puste. Jechali wzdłuż szarych domów z małymi
oknami, zasłoniętymi ażurowymi firaneczkami. Skręcili w ulicę Bacha. Minęli czerniejący
w mroku masyw kopalnianej hałdy i wjechali między niskie zabudowania osiedla, od
kilku zaledwie lat objętego obszarem „Wielkich Katowic”.
- To był wasz rejon, prawda? - zapytał Bula siedzącego z tyłu sierżanta.
- Tak - sierżant Tadeusz Środa obserwował ulicę z twarzą przylepioną niemal do szyby.
- Siedziałem tu cztery lata. Poczta jest na następnym rogu.
- Pogoda jak na zamówienie - mruknął Kulski. - Jeżeli to kawał - dodał - to trzeba
przyznać, że trudno o lepszy.
Doktor Andrzej Kulski był w życiu prywatnym sceptykiem, a poza tym serdecznym
przyjacielem kapitana. Nikt nigdy nie słyszał, aby tym dwóm zasłużonym wyjadaczom,
popularnym zarówno wśród niebieskich ptaszków, jak i obrońców prawa, udało się
osiągnąć jednolitą opinię na jakikolwiek temat. Rozumieli się doskonale.
Niestety, nie był to kawał. Urząd pocztowy mieścił się na wysokim parterze starego,
narożnego budynku. Do drzwi, otwartych teraz na oścież, wiodły strome, kamienne
schodki.
Przez małe, zakratowane okno sączyło się nikłe światło. Pochodziło z lampy stojącej na
biurku za kontuarem. Tuż pod kloszem lampy błyszczały w świetle włosy kobiety.
Półsiedząc, półleżąc na biurku zaciskała rękę na piersiach w okolicy prawego ramienia.
Spod palców sączyła się krew. Poza nią w mrocznej sali nie było nikogo.
Bula przekręcił kontakt. Mrużąc oczy, porażone światłem, przeszedł za kontuar i pomógł
Kulskiemu ulokować dziewczynę - mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat - w
stojącym pod tylną ścianą fotelu. Poleciwszy Środzie wezwać ekipę techniczną, rozejrzał
się po pomieszczeniu. Niska szyba, oddzielająca biurka od drewnianej lady, miała
zaledwie dwa okienka. Za jednym z nich stała waga i drewniana skrzynka z gwiazdkami -
niemal muzealny okaz centralki telefonicznej. Biurko było uprzątnięte, nic nie
wskazywało na to, by pracującej przy nim osobie miało coś nagle przerwać jej urzędowe
czynności. Drugie okienko było przeznaczone dla klientów załatwiających operacje
pieniężne. Na biurku, przy którym przed chwilą siedziała ranna dziewczyna, leżały różne
kwestionariusze, formularze zestawień i recepisy. Po lewej stronie, na rozpostartej
płachcie „Trybuny Robotniczej” widniała niedojedzona kromka chleba, nóż i skórki z
kiełbasy. Obok stała szklanka „miusztardówka”.
Za kopertą biurową ustawiono drewnianą skrzynkę z różnej wielkości rynienkami,
dostosowanymi do poszczególnych wartości bilonu. Po prawej ręce, na otwartej
poduszeczce z tuszem leżał datownik - stempel dzienny i, nieco dalej, pęk kluczy. Obok
porzuconego długopisu błyszczało kilka kropel krwi.
Bula zanotował w pamięci rozmieszczenie papierów i przedmiotów, po czym pochylił
się nad przytwierdzoną pluskiewkami do wewnętrznej ściany kontuaru kartką z adresami i
numerami telefonów pracowników urzędu. Po chwili wykręcił numer: 744-202. W
słuchawce odezwał się ostry, nosowy głos.
- Pan Marek Płata? - spytał Bula.
- Tak. Słucham.
- Mówi kapitan Bula z Komendy Wojewódzkiej Milicji. Pan do nas dzwonił.
- Ja? Na milicję? - głos wyrażał zaskoczenie i niedowierzanie.
- Na pewno nie? - Bula znał już odpowiedź, pytał niemal machinalnie i tylko dlatego, że
bardzo nie lubił tajemniczych telefonów do milicji i różnych innych „teatralnych” gestów
przestępców czy chociażby świadków. Głos w słuchawce przeniósł się w wyższe rejony
gamy:
- Mówię, że nie, to nie. Cóż to ma znaczyć? O co w ogóle chodzi?
- Dzwonię z waszego urzędu pocztowego - powiedział Bula. - Kilka minut temu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin