Nabokov Vladimir - PNIN - WPŚ.rtf

(822 KB) Pobierz

Vladimir

Nabokov

Pnin

 

Rozdział pierwszy

1

Starszy jegomość, który zajmował miejsce przy oknie z północnej strony wagonu kolejowego mknącego nieubła­ ganie naprzód, a wyraźnie podróżował sam, bo siedzenie obok niego i dwa siedzenia naprzeciwko były puste, to właśnie profesor Timofiej Pnin. Łysy jak kolano, opalony na brąz, starannie wygolony, od góry prezentował się bardzo okazale — duża śniada czaszka, szylkretowe okulary (kryjące brak brwi typowy dla niemowląt), górna warga jak u małpy, gruba szyja, a pod przyciasną tweedową marynarką klatka piersiowa dobrze zbudowa­ nego mężczyzny. Dolne natomiast partie przedstawiały się nieco gorzej — pajęcze nogi (założone jedna na drugą, odziane we flanelowe spodnie) kończyły się drobnymi, niemal kobiecymi stopami.

Na nogach miał opadające wełniane skarpety, czerwo­ ne w liliowe romby, i solidne czarne półbuty, które kosztowały go prawie tyle, co całe ubranie (łącznie z jaskrawym ekstrawaganckim krawatem). Do lat czter­ dziestych, kiedy jeszcze wiódł stateczne życie w Europie, nosił zawsze długie kalesony, których końce wpuszczał w porządne jedwabne skarpetki z wzorkiem, w stonowa­ nych kolorach, podtrzymywane podwiązkami na łydkach opiętych bawełnianymi nogawkami. Pnin uważał wów­ czas, że jeśli podciągnie za wysoko spodnie, a zatem odsłoni rąbek białych kalesonów, dopuści się czynu równii. nieprzyzwoitego, jak gdyby pokazał się bez koł­ nierzyka i krawata w towarzystwie pań. Albowiem nawet

kiedy przywiędła madame Roux, konsjerżka obskurnej kamienicy w Szesnastym Arrondisement w Paryżu — gdzie po ucieczce ze zleninizowanej Rosji i po ukończeniu studiów w Pradze spędził piętnaście lat — przychodząc po komorne, zastawała go bez faux col, pedantyczny Pnin zasłaniał pruderyjnie guzik do kołnierzyka z przodu koszuli. Wszystko to jednak uległo zmianie w oszałamia- jącej atmosferze Nowego Świata. Teraz, w wieku pięć­ dziesięciu dwóch lat, bardzo się lubił opalać, nosił sporto­ we koszule i spodnie, a kiedy zakładał nogę na nogę, odsłaniał bezwstydnie, z rozmysłem, cały kawał nagiej łydki. Tak by go widział ewentualny towarzysz podróży, ale poza żołnierzem śpiącym w jednym kącie i dwiema paniami zajętymi niemowlęciem w drugim, Pnin miał cały wagon dla siebie.

Pora teraz wyjawić pewien sekret. Profesor Pnin jechał niewłaściwym pociągiem. Nie miał o tym pojęcia, podo­ bnie jak konduktor, który rozpoczął właśnie swoją trasę przez cały pociąg i zbliżał się do wagonu Pnina. Jeżeli’ chodzi o ścisłość, Pnin był akurat bardzo z siebie zadowo­ lony. Kiedy panną Judith Clyde, wiceprzewodnicząca Klubu Kobiet w Cremonie — blisko dwieście wiorst na zachód od Waindell, akademickiego gniazda..Pnina od roku 1945 — zaprosiła go na odczyt w piątkowy wieczór, poradziła Pninowi, żeby wsiadł w Waindell do pociągu o trzynastej pięćdziesiąt dwie, to będzie w Cremonie szesna­ sta siedemnaście, ale Pnin — który podobnie jak wielu Rosjan uwielbiał wszelkie rozkłady jazdy, mapy, katalo­ gi, namiętnieje kolekcjonował i brał, skąd się tylko dało, bo nie mógł sobie'odmówić tej krzepiącej przyjemności, że dostaje coś za darmo, a już najbardziej szczycił się swoją umiejętnością posługiwania się nimi — przewerto- wał rozkład i znalazł niepozorny znaczek przy dogodniej­ szym pociągu (odjazd — Waindell 14.19; przyjazd — Cremona 16.32), informujący, że w piątki i tylko w piątki pociąg o czternastej dziewiętnaście do odległego i zna­ cznie większego miasta, obdarzonego równie miłą dla ucha włoską nazwą, zatrzymuje się w Cremonie. Niestety, rozkład jazdy Pnina pochodził sprzed pięciu lat i był częściowo nieaktualny.

Nasz przyjaciel wykładał język rosyjski na Uniwersyte­

cie Waindell. prowincjonalnej uczelni, która wyróżniała się sztucznym'stawerri pośrodku malowniczego terenu, obrośniętymi bluszczem galeriami łączącymi poszczegól­ ne budynki, malowidłami ściennymi, przedstawiającymi wykładowców jak żywych w chwili przekazywania krzep­ kim dzieciom farmerów kaganka wiedzy Arystotelesa, Szekspira i Pasteura, oraz dużym, aktywnym, dynami­ cznym, kwitnącym Wydziałem Germanistyki, prowadzo­ nym przez dziekana, doktora Hagena, który nazywał swój wydział z dumą (wymawiając dobitnie każdą syla­ bę): „uniwersytetem w uniwersytecie”.

W semestrze jesiennym owego roku_(ij)50) lektorat języka rosyjskjęgo_ wybrali następujący adepci: jedna studentka, pulchna, sumienna Betty Bliss, w grupie średnio zaawansowanych; jeden student, a właściwie martwa dusza (Ivan Dub, który się w ogóle nie pokazał) w grupie zaawansowanych; oraz troje słuchaczy na niezwy­ kle popularnym kursie podstawowym — Josephine Mal­ kin, której dziadkowie urodzili się w Mińsku; Charles McBeth, którego chłonna pamięć rozprawiła się już z dziesięcioma językami i była gotowa pogrzebać kolejnych dziesięć; wreszcie ospała Eileen Lane, która usłyszała od kogoś, że kiedy się zdoła opanować alfabet rosyjski, można już właściwie czytać „Annę Karamazow" w oryginale. Pnin w roli nauczyciela nie mógł żadną miarą konkurować z tymi niesłychanymi damami rosyjskimi, rozsianymi po całej akademickiej Ameryce, które mimo braku odpowiedniego wykształcenia, nadrabiając intui­ cją, gadulstwem i rozkoszną wylewnością macierzyńską, potrafiły przy pieśniach znad Matki Wołgi, czerwonym kawiorze i herbacie wszczepiać studentom o niewinnych oczętach magiczną znajomość tego trudnego, a zarazem pięknego języka; nigdy też Pnin w roli nauczyciela nie marzył, że przekroczy progi wzniosłych gmachów współ­ czesnego językoznawstwa, owej uduchowionej korpora­ cji fonemów, świątyni, w której gorliwych mfodych ludzi uczy się nie tyle języka obcego, ile metodyki nauczania innych tejże metodyki, przy czym la metodyka, niczym kaskada wody spadającej ze skały na skalę, przestaje służyć racjonalnej nawigacji, ale w jakiejś świetlanej przyszłości może się przyczynić do tworzenia ezote-

rycznych dialektów — takich jak na przykład uproszczo­ ny baskijski — będących mową ojczystą zaledwie kilku skomplikowanych maszyn. Pnin podchodził do swoich zajęć dydaktycznych w sposób niewątpliwie amatorski i niefrasobliwy, bo opierał się wyłącznie na ćwiczeniach z podręcznika gramatyki opublikowanego przez dziekana Wydziału Slawistyki dużo większego uniwersytetu niż Waindell, szacownego oszusta, który znał się na rosyj-; skim jak wilk na gwiazdach, ale wspaniałomyślnie użyczał swojego znamienitego nazwiska dziełom mozolnej pracy, anonimowych autorów. Mimo wielu wad Pnin miał wi sobie rozbrajający, staroświecki wdzięk, który, wedle) słów jego wiernego obrońcy, doktora Hagena, skiero­ wanych do bezdusznych członków rady nadzorczej, był delikatesem z importu, wartym zapłaty w rodzimej wa­ lucie. Chociaż doktorat z socjologii i ekonomii poli­ tycznej przyznany Pninowi uroczyście w Pradze bodajże w roku 1925 okazał się już w połowie stulecia~doktoratem z przeżytków, nie można powiedzieć, żeby Pnin nie­ słusznie zajmował stanowisko wykładowcy języka rosyj­ skiego. Popularność wśród słuchaczy zyskały mu nie tyle zdolności pedagogiczne, ile niezapomniane dygresje, kie­ dy to zdejmował okulary i rozpromieniał się na wspo-■ mnienie niegdysiejszych czasów, przecierając dzisiejszej soczewki. Nostalgiczne wycieczki wygłaszane łamaną angielszczyzną. Autobiograficzne kąski. Ó tymt jak go przyjęły Sojedinionnyje Sztaty (Stany Zjednoczone).

-              Przesłuchiwanie na statku przed zejściem na ląd. Dobre sobie! „Czy ma pan coś do oclenia?” „Nie.” Dobre sobie! Potem pytania natury politycznej. Urzędnik pyta: „Jest pan anarchistą?” A ja mu na to... — wykładowca przerywa na chwilę opowieść, żeby dać upust swojej niemej wesołości — „Musimy najpierw uzgodnić, co ro­ zumiemy pod słowem «anarchizm». Anarchizm prakty­ czny, metafizyczny, teoretyczny, mistyczny, abstraktycz- ny, indywidualny czy społeczny? Za młodu, powiadam, było to dla mnie nie bez znaczenia.” No więc odbyliśmy bardzo ciekawą dyskusję, i w rezultacie władze ¡migracyj­ ne przetrzymały mnie całe dwa tygodnie na Ellis Island — brzuch mu się zaczyna trząść, trzęsie się też cały wykła­ dowca w paroksyzmie śmiechu.

Na niektórych zajęciach trafiała się jeszcze lepsza zabawa. W atmosferze udawanej tajemniczości szczod­ robliwy Pnin przygotowywał młodzież na wspaniałą ucztę, do której sam niegdyś przystąpił, czyli najpierw odsłaniał w bezwiednym uśmiechu niepełny garnitur potwornych, sczerniałych zębów, po czym otwierał rozsy­ pującą się rosyjską książkę na eleganckiej zakładce z imitacji skóry, włożonej tam uprzednio przez siebie, otwierał zatem książkę, zwykle krzywiąc przy tym z przerażenia ruchliwą twarz i wytrzeszczając oczy, kartko­ wał nerwowo książkę niekiedy ładne kilka minut, zanim znalazł odpowiednią stronę albo uznał koniec końców, że zaznaczył właściwą. Wybrany przez niego fragment po­ chodził najczęściej ze starej, naiwnej komedii z życia kupców, skleconej blisko sto lat temu przez Ostrowskie­ go, albo z równie wiekowej, chociaż jeszcze bardziej przestarzałej, opowiastki satyrycznej Leskowa opartej na łamańcach językowych. Prezentował te zwietrzałe sma­ kołyki w podniosłym stylu klasycznej Aleksandrynki (Teatru Aleksandryjskiego w Petersburgu), dalekim od jędrnej prostoty artystów scen moskiewskich, ponieważ jednak uchwycenie dowcipu, który jeszcze się na tych kartach nie przeżył, wymagało nie tylko świetnej znajo­ mości języka potocznego, lecz również niezłego wyrobie­ nia literackiego, a mała biedna grupa studentów nie posiadała ani jednego, ani drugiego, deklamator sam jeden bawił się aluzjami i niuansami tekstu. Trzęsiączka, wspomniana już w innym kontekście, przechodziła w istne trzęsienie ziemi. Sięgając pamięcią w blasku wszyst­ kich świateł, przy mimice wszystkich masek umysłu, ku dniom młodości żarliwej i chłonnej (w olśniewającym wszechświecie, który wydawał się piękniejszy przez to, że jeden cios historii obrócił go wniwecz), Pnin upajał się winem z własnych piwnic w miarę, jak przedstawiał kolejne przykłady tego, co uprzejmi słuchacze brali domyślnie za humor rosyjski. Naraz nic mógł powstrzy­ mać wesołości, łzy w kształcie gruszek spływały po opalonych policzkach. Spomiędzy warg raptem wyskaki­ wały, niczym na sprężynie, nie tylko potworne zęby, lecz także ogromne różowe połcie górnego dziąsła, ręka wędrowała prędko do ust, a barczyste ramiona drgały jak

w konwulsjach. Chociaż słowa, które starał się wykrztu­ sić tłumione podrygującą ręką — były teraz dla słu­ chaczy podwójnie niezrozumiałe, niepohamowany atak wesołości stawał się zaraźliwy. Kiedy Pnin tracił zupełnie panowanie nad sobą, studenci zrywali już dosłownie boki — Charles w mechanicznych niemal drgawkach rżał z uciechy, nagły wybuch perlistego śmiechu ożywiał twarz nieładnej Josephine, tymczasem Eileen, która dla odmiany była ładna, rozpływała się w galarecie mało twarzowego chichotu.

Wszystko to nie zmienia faktu, że Pnin jechał niewłaści­ wym pociągiem.

Jak winniśmy określić ten smutny przypadek? Należy wyraźnie zaznaczyć, że Pnin nie miał w sobie nic z typu dobrodusznego Niemca — der zerstreute Professor — lansowanego w ubiegłym stuleciu. Przeciwnie, był chyba zbyt ostrożny, ze zbytnią przesadą dopatrywał się wszę­ dzie diabelskich pułapek, zbyt konsekwentnie miał się na baczności, żeby dziwaczne otoczenie (nieobliczalna Ame­ ryka) nie sprowokowało go do jakiegoś niedorzecznego wybryku. W istocie to świat był roztargniony, a Pnin poczuwał się do obowiązku, żeby zaprowadzić w nim porządek. Żył w stanie wiecznej wojny z przedmiotami martwymi, które rozpadały się, atakowały go, przestawa­ ły działać albo gubiły się złośliwie, z chwilą gdy znalazły się w orbicie jego egzystencji. Miał ręce niezdarne jak mało kto, ale ponieważ umiał w mgnieniu oka zrobić ze strączka grochu harmonijkę ustną o jednym dźwięku, potrafił za jednym zamachem puścić dziesięć kaczek na stawie, ułożyć palce tak, żeby na ścianie powstał cień królika (który mrugał nawet okiem), a także wykonać sporo innych niewinnych sztuczek, jakie Rosjanie wytrzą­ sają z rękawa, uważał, że los nie poskąpił mu zdolności manualnych i manipulacyjnych. Uwielbiał wszelkie przy­ rządy, bo budziły w nim zdumienie i nabożny zachwyt. Urządzenia elektryczne wywoływały jego niekłamany podziw. Wyroby plastikowe wprawiały go w ekstazę. Urzekał go wprost zamek błyskawiczny. Ale zegar elek­ tryczny włączony starannie do kontaktu mógł mu zepsuć cały ranek, jeżeli burza w środku nocy unieruchomiła miejscową siłownię. Kiedy łamała mu się w nosku oprawa

okularów i zostawał z dwiema identycznymi połówkami, na próżno przykładał jedną do drugiej w nadziei, że może przyjdzie mu z pomocą jakiś naturalny cud rekonstrukcji. W koszmarnej chwili pośpiechu i zdenerwowania, ku jego największemu zdziwieniu psuł mu się pod palcami zamek błyskawiczny, na którym każdy dżentelmen polega naj­ bardziej.

No i nadal nie wiedział, że jedzie niewłaściwym pocią­ giem.

Język angielski stanowił dla Pnina tereiLSzczególnego zagrożenia. Kiedy wyjeżdżał7. Erancjido Slanów,jue znał w ogóle angielskiego, poza' kilkoma niezbyf przydatnymi wyrażeniami, jak: „the rest is silence”, „never more”, „weekend”^ „who’s who” i kilkoma prostymi słowami, takimi jak: „lunch”, .„street”, „Parlcer1^—r.gangster", „charleston",^„copyright". Zabrał się więc z uporem do naulćijęzyka Fenimore’a Coopera, Edgara Poe, Edisona i trzydziestu jeden prezydentów. W 1941, po roku nauki, przychodziły mu z łatwością takie zwroty, jak: „pobożne życzenie" i „jak w banku”. Już w roku 1942 umiał wtrącać tu i ówdzie w swoją opowieść powiedzonko: „żeby się zbytnio nie rozwodzić”. Zanim Truman roz­ począł drugą kadencję prezydencką, Pnin mógł właściwie rozmawiać na każdy temat, ale mimo wszelkich wysiłków dalsze postępy utknęły jak gdyby w miejscu, toteż jeszcze w roku _195Q-jego angielszczyzna pozostawiała wiele do życzenia. Owej jesieni, niezależnie od lektoratu języka rosyjskiego, prowadził cotygodniowy wykład w cyklu seminaryjnym („Europa bez skrzydeł — zarys kultury współczesnej”), kierowanym przez doktora Hagena. Wszystkie wykłady naszego przyjaciela, łącznie z rozmai­ tymi odczytami wygłaszanymi w innych miastach, opra­ cowywali młodsi pracownicy naukowi Wydziału Germa- nistyki. Procedura była nieco skomplikowana. Najpierw profesor Pnin tłumaczył mozolnie swój potok rosyj­ skich słów, przeładowany idiomami, na kaleki angielski. Następnie nfiłody Miller poprawiał przekład. Potem prze­ pisywała go na maszynie panna Eisenbohr. sekretarka doktora Hagena. Wtedy Pnin skreślał fragmenty, których nie rozumiał. Wreszcie czytał go przed zbierającym się raz na tydzień audytorium. Jeżeli zawczasu nie przygotował

tekstu, byl całkiem bezradny, nie umiał się też posługiwać metody starą jak świat, żeby tuszować własną ułomność, a mianowicie podnosić i opuszczać oczy, zapamiętywać tyle słów, ile da radę objąć wzrokiem, recytować je słuchaczom i dopowiadać koniec zdania, zapuszczając już żurawia po następne. Zerkając gorączkowo to tu, to tam, prędko by się zgubił. Dlatego wolał wbijać oczy w tekst, czytać wykłady bez pośpiechu, monotonnym barytonem, jak gdyby pnącym się na coraz to nowe podesty nie kończących się schodów przeznaczonych dla tych ludzi, którzy boją się wsiąść do windy.

Konduktor, siwy mężczyzna o ojcowskim wyglądzie, w drucianych okularach zsuniętych nisko na prosty, wielce funkcjonalny nos, z brudnym plastrem owiniętym wokół kciuka, musiał obsłużyć już tylko trzy wagony, żeby dojść do ostatniego, w którym podróżował Pnin.

Tymczasem Pnin pozwolił sobie na iście pninowską przyjemność. Stanął przed typowo pninowskim dylema­ tem. Wśród innych artykułów niezbędnych Pninowi do noclegu w obcym mieście, takich jak prawidła do butów, jabłka, słowniki i.tym podobne, w walizce leżał też względnie nowy czarny garnitur, który nasz przyjaciel zamierzał włożyć wieczorem na odczyt („Czy wszyscy Rosjanie to komuniści?”) dla pań z Cremony. Znajdował się w niej również tekst poniedziałkowego wykładu („Don Kichote i Faust”), który miał zamiar przejrzeć nazajutrz w drodze powrotnej do Waindell, a także esej magistrantki Betty Bliss („Dostojewski a psychologia postaci”), który musiał sprawdzić za doktora Hagena, promotora jej pracy mózgowej. Dylemat przedstawiał się następująco: jeżeli zatrzyma tekst odczytu dla pań — plik kartek formatu papieru maszynowego złożony we dwoje bezpiecznie przy sobie, w cieple swojego ciała, istnieje teoretycznie możliwość, że zapomni go przełożyć z marynarki, którą ma na sobie, do marynarki, którą włoży na tę okazję. Z drugiej zaś strony, jeżeli teraz wsadzi tekst odczytu do kieszeni garnituru w walizce, już czuje, jak będzie się dręczył myślą, że ktoś mu ukradnie bagaż. Trzecia strona medalu (bo te rozterki wciąż mu kazały dopisywać nowe wymiary) wyglądała tak, iż w wewnętrznej kieszeni okrywającej go teraz marynarki 14

spoczywał cenny portfel zawierający dwa banknoty dzie- sięciodolarowe, wycinek z „The New York Times” z jego listem na temat konferencji jałtańskiej, napisanym przy mojej pomocy w roku 1945, oraz zaświadczenie o przyznaniu mu nowego obywatelstwa, a przecież nie można wykluczyć sytuacji, że kiedy będzie wyjmował portfel, złożony odczyt wyśliźnie się i przepadnie raz na zawsze. W ciągu dwudziestu minut jazdy pociągiem nasz przyjaciel zdążył już dwa razy otworzyć walizkę, aby przełożyć wszystkie materiały naukowe z miejsca na miejsce. Kiedy konduktor dotarł wreszcie do jego wago­ nu, sumienny Pnin brnął właśnie przez ostatni wykwit naukowy Betty, zaczynający się od słów: „Jeżeli zastano­ wimy się nad klimatem psychicznym, w jakim przyszło nam żyć, musimy zauważyć...”

Wszedł konduktor, nie obudził żołnierza, obiecał pa­ niom, że im powie, kiedy będą dojeżdżać na miejsce, a teraz kiwał głową nad biletem Pnina. Postój w Cremonie zniesiono przed dwoma laty.

-              Bardzo ważny odczyt! — zawołał Pnin. — Co by robić? Katastrofa!

Siwowłosy konduktor z zatroskaną miną rozsiadł się wygodnie na siedzeniu naprzeciwko i zaczął w milczeniu wertować wystrzępioną książkę, pełną wkładek z oślimi uszami. Za kilka minut, a ściśle o piętnastej zero osiem, Pnin musi wysiąść w Whitchurch, żeby zdążyć na autobus

o              czwartej, którym dojedzie do Cremony mniej więcej na szóstą.

-              Myślałem, że zyskuję dwanaście minut, a tymcza­ sem straciłem blisko dwie bite godziny — powiedział Pnin z goryczą. Odchrząknął, po czym puszczając mimo uszu słowa otuchy życzliwego, siwego konduktora („Zdą­ ży pan”), zdjął okulary do czytania, złapał walizkę, ciężką, jakby w niej wiózł kamienie, i udał się w kierunku drzwi, żeby przy nich czekać, aż skończy się migające pasmo zieleni, a jego oczom ukaże się oczekiwana stacja.

Whitchurch zjawiło się zgodnie z rozkładem. Nagrzane, senne płaszczyzny betonu i słońca ciągnęły się za bryłami geometrycznymi przeróżnych wyrazistych cieni. Panu­ jący tu upał pozwalał zapomnieć, że jest październik. Pnin wszedł żwawo do poczekalni z bezużytecznym piecem na środku i rozejrzał się dokoła. W kącie, we wnęce, za szerokim drewnianym kontuarem widać było górną część tułowia spoconego młodzieńca zajętego wy­ pełnianiem formularzy.

-              Poproszę informację — rzekł Pnin. — Skąd od­ chodzi autobus na czwartą do Cremony?

-              Stanowisko po drugiej stronie ulicy — rzucił urzę­ dnik nie podnosząc wzroku.

-              A gdzie mógłbym był zostawić bagaż?

-              To ta walizka? Przechowam ją.

Młody człowiek szurnął walizkę w kąt z iście amery­ kańską bezceremonialnością, która zawsze zbijała Pnina z tropu.

-              A kuitancja'! — zapytał Pnin, wymawiając z angiel- „skajrosyjskie określenie na „kwit”.

Co takiego?

-              Numerek? — spróbował jeszcze raz Pnin.

-              Bez numerka — odparł młodzieniec i wrócił do pisania.

Pnin wyszedł z dworca, sprawdził, gdzie jest przystanek autobusowy, po czym wstąpił do baru. Zjadł kanapkę z szynką, zamówił drugą i też zjadł na miejscu. Zapłacił za konsumpcję, ale zyskał na wspaniałej wykałaczce, którą wybrał starannie ze zgrabnego pojemnika w kształcie szyszki stojącego przy kasie, i dokładnie za pięć czwarta wrócił na stację po walizkę.

Za ladą urzędował teraz kto inny. Poprzednika wezwa­ no nagle do domu, żeby odwiózł jak najszybciej żonę do szpitala położniczego. Wróci za kilka minut.

-              Ale ja muszę uzyskać walizkę! — zawołał Pnin.

Zmiennik wyraził ubolewanie, ale nic nie mógł pora­ dzić.

-              Tam stoi! krzyknął, przechylając się przez kon­ tuar i wskazując bagaż w kącie.

Nic gorszego nie mogło się zdarzyć. Jeszcze trzymał wyciągniętą rękę, kiedy spostrzegł, że to nie jego bagaż. Palec wskazujący zadrżał. Chwila wahania okazała się zgubna.

              Autobus do Cremony! — zawołał Pnin.

              O ósmej odchodzi następny — poinformował go urzędnik.

Co było robić? Koszmarna historia! Wyjrzał na ulicę. Autobus właśnie nadjechał. Cała impreza będzie go kosztowała dodatkowo pięćdziesiąt dolarów. Sięgnął ręką do prawej kieszeni. Sława Bogu (chwała Bogu), że go ma przy sobie. Bardzo dobrze! Nie wystąpi w czarnym garniturze — wot i wsio (i tyle). Odzyska bagaż w drodze powrotnej. W swoim czasie stracił, porzucił, zaprzepaścił znacznie cenniejszy dobytek. Pokrzepiony tą myślą. Pnin wsiadł raźno do autobusu.

Nie wytrzymał jednak długo. Minęli zaledwie kilka przecznic, kiedy nasunęło mu się straszliwe podejrzenie. Na nowym etapie podróży, od momentu rozstania z walizką, bez przerwy sprawdzał na przemian palcem wskazującym lewej ręki i prawym łokciem drogocen­ ną zawartość wewnętrznej kieszeni marynarki. Naraz jednym szarpnięciem wyciągnął plik kartek. Był to esej Betty.

Z okrzykami błagania i przerażenia, które, jak sądził, mają charakter międzynarodowy, Pnin zerwał się z miejsca. Zataczając się, dotarł do wyjścia. Kierowca z surową miną wyjął jedną ręką garść monet ze swojej maszynki, zwrócił mu należność za bilet i zatrzymał autobus. Biedny Pnin znalazł się w obcym mieście.

Był słabszy niżby się mogło zdawać, sądząc po jego silnej, rozrośniętej klatce piersiowej, toteż uczucie bez­ granicznego wyczerpania, które nagle ogarnęło jego masywne od pasa w górę ciało, odgradzając go poniekąd od rzeczywistości, nie wydało mu się bynajmniej obce. Szedł przez wilgotny, zielony, mieniący się purpurą park. niczym przez posępny, starannie utrzymany grobowiec, gdzie nastrój tworzyły ponure rododendrony, lśniące wawrzyny, cieniste drzewa o bujnych koronach i krótko przystrzyżone trawniki: skręcił właśnie w aleję orzechów i dębów — która zgodnie ze zwięzłą wskazówką kierowcy

miała go zaprowadzić z powrotem na stację kolejową — kiedy zamroczył go niesamowity lęk, obezwładniło ukłu­ cie nierzeczywistości. Może mu coś zaszkodziło? Ogórek kiszony na szynce? A może to jakaś tajemnicza do­ legliwość, nie wykryta jeszcze przez jego lekarzy? — zachodził w głowę mój przyjaciel, więc i ja zachodzę w głowę.

Nie wiem, czy ktokolwiek w dziejach ludzkości zwrócił uwagę na to, że odrębność stanowi jedną z podstawowych cech życia. Jeżeli nie otacza nas powłoka cielesna, musimy umrzeć. Człowiek egzystuje tylko wtedy, kiedy jest odizo­ lowany od otoczenia. Czaszka to nasz hełm kosmonauty. Musimy w niej tkwić, bo w przeciwnym razie czeka nas zguba. Śmierć zaś uwalnia i jednoczy. Chociaż przeni­ knięcie do natury może się wydawać kuszące, oznacza ono zarazem koniec naszej kruchej tożsamości. Doznanie biednego Pnina graniczyło niemal i tym uwolnieniem i zjednoczeniem. Zupełnie jakby mu się otworzyły wszyst­ kie pory, jakby można nim było zawładnąć od zewnątrz. 'Aż się spocił ze strachu....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin