Marian Pilot - Wykidajło.rtf

(964 KB) Pobierz

marian pilot

WYKIDAJŁO

 

WYKIDAJŁO

Stuknęło, buchnęło, trzasnęło — ścichło.

Tu już tak. Niech się tylko słońce przetrze — nad głową huk, warkot, trzask: za płotem zaraz te­ reny aeroklubu, podfruwają i siadają szybowce, z pychcącej dychawicznie awionetki sypią się spa­ dochrony jak kartofle. Ciągle na niebie takie proces­ je i ktoś, kto by chciał na to zważać, musiałby przes­ tać zajmować się swoimi sprawami i przez cały dzień sterczeć z zadartą głową.

Tyksza zajmował się swoimi sprawami. Inni mo­ że tam jeszcze kiedy podnosili głowy, Tyksza powie­ dział sobie raz jeden i to raz na zawsze, że taki głupi nie będzie; i nie był. Za dużo zresztą miał na głowie, żeby na domiar wszystkiego zadzierać ją ku niebu. Gapić się w niebo pożytek mały. Pogodę najwyżej da się wyczytać, a i to przecież nie z gołego, jak dno psiej miski, południowego nieba.

Tyksza robił swoje, tym był zajęty; na ten raz akurat pomidorami. Pomidory rozkrzyły się w oczach, a nie wiedzieć kiedy pozakwitały i niepo­ dobieństwem było dłużej taki nieporządny widok cierpieć.

Tyksza kucał nad krzaczkiem i lustrował go w skupieniu. Z namysłem rozgarniał liście. Ułożyw­ szy sobie dokładny plan, paznokciami kciuka i wska­ zującego palca, złożonymi na kształt szczypiec, zrę­ cznie odcinał niepotrzebne odnóżki, pąki i kwiatki. Prostował się, by otrzebionemu krzakowi przyjrzeć się dokładnie z wszystkich stron; prędkimi cięciami paznokci odszczypywał jeszcze jakąś łodyżkę czy od-

rostek. Mocniej wbijał w ziemię palik, skrawkiem gałganka troczył do niego poctókubaną łodygę. Przy­ kucnąwszy znowu, palcami wzruszał ziemię pod krzaczkiem, wyiskiwał kiełkujące chwastki. Roz­ gniatał w palcach mdłe kiełki z mściwym zadowole­ niem, jak gnidki. Dookoła, jak okiem sięgnąć, pusto, cicho, słychać tylko pozgrzytywanie zwierających się Tykszowych paznokci. Kiełek starty na miazgę, Tyksza szczęka jeszcze paznokciami. Lubi to.

Wśród ciszy przecież znowu skądś z góry dźwięk nieokreślony, jęknięcie, stęknięcie, szamotnięcie... Do niczego to niepodobne, na nie wiedzieć czyj głupi wic czy zgoła omam wyglądało... Tyksza nie obejrzał się ani nie podniósł głowy. Rzecz jednak rozważył i doszedł do przekonania, że, było nie było, rozej­ rzeć się nie zawadzi. Pomału i jakby od niechcenia tylko spojrzał w górę.

Ujrzał, nie uwierzył, choć było południe i na tle czystego nieba zjawa jak na dłoni. I sosna drżała ca­ ła. Skrzypiała; skrzypiały, wydawało się, jej korze­ nie nawet; wierzchołek zaś ogarnięty był czymś, co przypominało ogromną, staromodną szlafmycę. Na uchach zaś owej szlafmycy zwisał, oplątany sznura­ mi i parcianymi szlejami, człowiek. Szamotał się, wymachiwał rękami bezładnie i panicznie, usiłując uchwycić coś czy o coś się wesprzeć. Wskórał tyle, że na moment wyplątał nogi z kłębowiska lin czy może nawet którą linkę zerwał — dość na tym, że wykonał nagle fikołka niczym cyrkowy akrobata i zawisnął twarzą w dół. Szarpał się jeszcze, ale mało tym wygodził sobie, lewą dłoń wplątał tylko w liny, które gwałtownie odciągnęły mu ją w bok. Jęknął boleśnie.

              Na pomoc! — zawołał chrapliwie. — Na po- moc... — Głos mu się zerwał, przeszedł w pisk.

Jak już spojrzał Tyksza, to i patrzył. Charak-

11 ter miał i zwyczaj robić wszystko porządnie i z roz­ mysłem. A tu sprawy tak się nadzwyczajnie miały, że jasne było: rozmysłu trzeba będzie teraz więcej niż kiedykolwiek. Więc póki co Tyksza nie odezwał się słowem, trwał z zadartą głową i przypatrywał się.

Wisielec ustatkowywał się już powoli. Leżał w powietrzu spokojnie, z nogami w małym rozkro- I ku, z jedną ręką wyprężoną jak na szpitalnym wy- r ciągu; drugą, nie spętaną, poruszał bezwiednie; wy­ glądało to tak, jakby maszerował z nieba ku ziemi.

Tyksza patrzył i widział, że rozmysłu i rozez­ nania więcej nawet jeszcze będzie tu potrzeba, niż myślał w pierwszej chwili. Nie ruszał się ciągle z miejsca, osłonił tylko ręką oczy i przypatrywał się swojemu powietrznemu gościowi. Skoczek znajdował się dość wysoko, u samego czubka sosny prawie, ale że tkwił tam na wysokościach rozpostarty nierucho­ mo, przyjrzeć mu się można było całkiem dokładnie. Był to mikry dosyć i badylkowaty, dwudziestoletni co najwyżej chłopak ze spryskaną piegami, bladą, delikatną buźką, okoloną długimi jasnymi włosami, wymykającymi się spod czapki-pilotki. Patrzył na Tykszę wielkimi i pełnymi przestrachu niebieskimi oczyma i oddychał nierówno rozwartymi szeroko ustami. Ozwał się znów, krztusząc się z pośpiechu, jego przychrypnięty basek raz po raz przechodził w pisk:

              Halo... Proszę pana! Niech pan tak nie stoi przecież...

Tyksza nie odpowiadał. Opuścił nieco głowę i rozejrzał się dookoła. Cicho wszędzie, sennie. Na całych działkowych obszarach nikogo, pszczoły tyl­ ko brzęczały syto. Przestrzenie lotniska też zacichłe. Tylko daleko, na drugim końcu pola, wokół drewnia­ nego baraku kręciło się paru ludzi. Słychać było ich

»

mm

niespokojne, pomieszane głosy, niejashe niczym z drugiej strony lustra.

W tym leniwym i błogim zaciszu i serce Tykszy zacichło, zaczaiło się jakby nagle — i równie nagle tryknęło go w żebra niezdarnie i (boleśnie. Widział, a przecież przestrach znienacka, że widzieć mógł — niewiarygodnie... Zadarł głowę i znowu na własne oczy, i bardzo (wyraźnie ujrzał okryty 'białą płachtą czub sosny i pod nim w dziwacznie wyprężonej po­ zie powietrznego swojego gościa. Niczym dziecko w kolebce kołysał się tam na wysokościach łagodnie i spoglądał na Tykszę wielkimi, błagalnymi oczyma. I na ten widok serce Tykszy, dopiero co poruszone tak gwałtownie i boleśnie, zmiękło całkiem.

              Wiedziałem — rzekł nareszcie przez zaciś­ nięte ze wzruszenia gardło. — Wiedziałem swoje, jak nikt tego nie wiedział. Sam jeden wiedziałem swoje! — I uśmiechnął się do wiszącego w powietrzu chłopca z całego swojego cichego teraz i rozradowa­ nego serca, nieśmiało i rzewnie.

              Tak? — zakrzyknął chłopak, porywając się do przodu tak radośnie i tak ufnie, jakby chciał się Tykszy rzucić na szyję. Ale targnął tylko postron­ kami tak silnie, że sosna wstrząsnęła się cała, od wierzchołka do korzeni.

•— Tak — przyświadczył Tyksza w uniesieniu.

              Tak! — powtórzył raz jeszcze z mocą.

Przysłoniwszy oczy dłońmi, wodził spojrzeniem za brykającym w powietrzu, jak drewniany konik na karuzeli, chłopcem.

              Wiedziałem! — zakrzyknął Tyksza z trium­ fem. Myślał bardzo o tym, by bujający w powietrzu chłopiec dobrze go słyszał, ciągle nie miał pewności, aż do krzyku podnosił głos: — Wiedziałem...!. Ta sosna przecież jeden krzyż pański dla mnie. Zawa­ da. Zgryzoty przez nią ile. Zakała. Sam wiedzia-

tem najlepiej, że zawada i zakała. Czego jacyś tam mają mi to mówić jak głupiemu komu. Żeby to znalazł się choć jeden z językiem za zębami. Ale gdzie tam: jeden w drugiego — każdy radca. A ja jaki mam charakter: nie wprost, a na skos jakby trochę. Taki mam i czy mam sobie to brać za złe. Każdy musi mieć jakiś charakter, to niech ja so­ bie mam taki: czy to wstyd mieć charakter taki a nie inny? A ludzie jacy: każdy jest na tyle by­ stry, że dojrzy sosnę, ale żeby mój charakter po­ jąć, na to nikt nie ma wystarczającej smykałki. A jak jest? Sosna zawsze ma charakter sosny, ale już czło­ wiek — ma charakter Gołębiowskiego, jak się nazy­ wa Gołębiowski, albo Myszki, jak się wabi Myszka. Ja się ¡nazywam Feliks Tyksza i jak kto chce gadać ze mną o mojej sośnie, to niech do mnie móiwi, a nie do sosny... Tobie się wydaje — ocknął się Tyksza w tym miejscu i głośniej jeszcze zakrzyknął: — To­ bie się wydaje może, że ja tu jakieś wariactwa wyga­ duję? Samą prawdę ja tobie mówię!

Sosna przestała już poskrzypywać, parciana ko­ łyska poruszać się, chłopak stał nad głową Tykszy na baczność niemal — wyciągnięty jak struna, z równiutko zestawionymi stopami; uwięziona w lin­ kach ręka uniesiona była teraz ku głowie i wygląda­ ło tak, jakby spadochroniarz salutował.

              Proszę pana — ozwał się na pozór spokojnym głosem i błagalnie. — Na litość boską, proszę pana. Prawda czy nieprawda, ale ja nie mogę przecież tak tu wisieć! — W jego głosie podźwiękiwała histeria.

Tyksza, wsparłszy głowę na splecionych na kar­ ku dłoniach, spoglądał mu prosto w oczy.

              Człowieku! — krzyknął. — Człowieku, co też ty mówisz. Co ja wielkiego mogę zrobić tak na łapu-capu? Nic nie mogę zrobić. To jest tak samo czysta prawda jak to, co mówiłem przedtem.

U

              Ale ja przecież nie mogę taktu wisieć! — za­ krzyknął chłopak głosem płaczliwym i pełnym wściekłości zarazem.

              Jak to nie możesz? — tak samo podniósł glos Tyksza. — Jak to nie możesz — powtórzył — skoro przecież wisisz?

              Ale — bąknął chłopak; czy to jednak brakło mu słów, czy też doszedł do wniosku, że lepiej bę­ dzie ugryźć się w język, dość na tym, że zająknął się na pierwszym słowie i już tylko z wysokości pa­ trzył na Tykszę wielkimi, zdziwionymi i przelęk­ nionymi oczyma.

Tyksza tak samo w milczeniu przypatrywał się swojemu powietrznemu gościowi z natężoną bardzo uwagą.

              Jesteś — z trudem wypowiedział po jakiejś chwili. — Jesteś! — powtórzył z uniesieniem. — Nig­ dy bym nie pomyślał, żc coś takiego może się zda­ rzyć. Nie myślałem, nie wiedziałem, ale przeczuwać chyba musiałem? — Sięgnął do kieszeni po chust­ kę, w pośpiechu i głośno wysiąkał nos. — Mnie ta sosna właściwie to na co? — rzekł — Czy to ja chcę tu szkółkę leśną zakładać? Działkę mam jak inni, a może i lepszą niż inni. Bo ja tu nie przy­ chodzę, żeby wąchać maciejkę albo leżeć do góry brzuchem, tylko troszczyć się przychodzę, żeby roślina miała to, czego potrzebuje. A czego ona nade wszystko potrzebuje? Gnoju. Róża jak marzenie, a i to czy ona się ruskim odekolonem syci? Ta oko­ liczność mogłaby komu dać dużo do myślenia, ale ja tam wolę już nie myśleć, tylko gnojówką podlewać. Szczęściem mam znajomego właściciela szamba, w dzisiejszych czasach to jest coś, naród przeważnie polokowany w blokach; ciężki on człowiek, ten szam- bownik, oliwa jaki, każdy 'beczkowóz całe litry mnie kosztuje, ale co robić, w teraźniejszym czasie już tak

rzeczy stoją. Kosztuje, to kosztuje, ale opłaci się. U mnie i gerbera urośnie, a dynię wyhoduję, jakiej nikt nie wyhoduje. Gdyby nie ta sosna, czy ja uro­ dzajów nie miałbym lepszych? Głupi by mógł inaczej myśleć. Gnojówkę ona smokcze jak nie wiem, śmieci sieje, a cień to pies? Potrzebna mi ta sosna jak diabłu widelce. To czemu ja ją trzymam? Pewnie, ja cha­ rakter swój mam, rozum swój mam: kiedy jeden z drugim, mądry-niemądry, głupi-niegłupi, zaczął tu z radami przychodzić, jak judzić zaczęli zarząd, żeby kazał ściąć moją sosnę — to czy w takiej sytuacji każdy porządny człowiek nie pokazałby, ile ma ho­ noru? Ale tam znowu ja nie żaden dziedzic czy kto tam, żebym przy swoim honorze musiał wachę sta­ wiać. Zwaliłbym tę sosnę, bo jak diabłu ogajek ona mi tu potrzebna. Zwaliłbym, a nie zwaliłem — bo przecież miałem... nie pamiętam już, ale musiałem mieć przeczucie, że ktoś taki jak ty... że ty mi prosto z nieba spadniesz.

              O czym ty, człowieku, gadasz?! — wrzasnął chłopak z trwogą i zarazem wściekłością taką, że skrzypnęła znowu targnięta gwałtownie sosna i spod czaszy spadochronu posypało się igliwie.

|— Cicho siedź! — wrzasnął z równie wielką za­ jadłością Tyksza. Tupnął nogą. Poczerwieniał cały.

Zrobiła się cisza, tylko linki spadochronu, szar­ pnięte, pozgrzytywały cichutko. Tyksza powoli i z wielką rozwagą zacierał ręce. Pięścią potem przetarł załzawione oczy i spojrzał znowu w górę.

              Ty zrozum — rzekł. — Ty staTaj się zrozu­ mieć. Choć ja sam całkiem jeszcze nie umiem tego pojąć... Skąd mam rozumieć, jak się to wszystko sta­ ło tak trzask-prask, niespodziewanie całkiem prze­ cież? Ale ja wiem wszystko, bo czuję — tak czuję, jakbym po raz pierwszy w życiu co poczuł. No, ja tam przecież wiem, ktoś ty taki i jak się tam na ga­

łęzi znalazłeś — ale co z tego. Oprócz tego, że to wiem, to ja wiem swoje i to jest najważniejsze, cho­ ciaż, prawdę mówiąc, wcale nie wiem, co to jest, co wiem... i nawet nie mam pewności, czy bym chciał się tego dowiedzieć. Bo czuję, że jakbym się dowie­ dział, to i tak dalej będę wiedział to swoje nie wia- .. domo co... Jak żyję, nic takiego jeszcze w moim ży­ ciu się nie wydarzyło... i taka nawet myśl mi do gło­ wy przychodzi, że zgoła nie wiadomo, czy dotąd się w moim życiu co stało? Może to tylko teraz tak mi się zdaje, że prawie niemożliwe, żeby to nie była prawda... I to jeszcze mi się zdaje, i to tak, że jakby pewność to jest, żem całe życie czekał, żeby się coś takiego stało, choć nie pamiętam, żeby mi kiedy choć przyszło na myśl, żeby na coś takiego czekać. Ale nie dziwię się sobie, bo czy kto najmądrzejszy nawet mógłby zawczasu wiedzieć, że czeka na to, żeby coś talkiego nadzwyczajnego na sośnie właśnie się wyda­ rzyło...

Tyksza zatchnął się. Mówił cały czas w uniesie­ niu i głośno tak, jakby chciał, żeby go słyszeli wszys­ cy, i rzeczywiście chciał tego, choć w pobliżu, wie­ dział, nie było nikogo oprócz tego uwięzionego w po­ wietrzu, na wysokości drugiego piętra, chłopaka, który leżał teraz spokojnie, kołysząc się na wysokoś­ ciach leciutko, jakby bujał się w niewidzialnym ha­ maku. Zamknął oczy i zdawał się drzemać nawet. Tyksza przypatrywał mu się znowu.

Skoczek, nie otwierając oczu, ozwał się spokoj­ nym i jaikby nawet sennym głosem:

              Stary, czyś ty czasem nie zwariował?

              Nie wiem — odpowiedział Tyksza uczciwie. Dodał: — Przed kim jak przed kim, ale przed tobą nie mam wcale chęci niczego udawać. Nie wiem. Tak na ciebie patrzę jak na Mojżesza w ognistym krzaku alibo na kogo. I czemuś chciałbym, żebyś tam

był jak najdłużej. Chociaż z drugiej strony wiem — jaki tam z ciebie Mojżesz!

              Na głowę musiałeś upaść, zgredzie jeden — rzekł chłopak z góry spokojnie i pobłażliwie.

              Tego nie wiem — przyznał Tyksza szcze­ rze — czy kiedy tam na głowę nie upadłem. Może... Ale na zdrowy chłopski rozum ty masz większą na to szansę.

Chłopak nie odpowiedział. Leżał spokojnie. Aż wierzgnął, linki brzękły jak struny basetli, głęboko, spod czaszy spadochronu sypnęło się igliwie i szysz­ ki. Miotał się i targał chłopak jak furiat w kaftanie.

              Co robisz?! — zakrzyknął Tyksza wystraszo­ ny. — Co ty tam wyprawiasz?

              Zwariuję — krzyczał chłopak. Wierzgał ciąg­ le nogami i swobodną ręką targał parciane szleje. — Zwariuję, jak jeszcze trochę będę musiał tu z tobą siedzieć, ty parszywy zgredzie!

              Oj, żebyś ty ze mną był — westchnął Tyksza już uspokojony — ale ty jesteś na sośnie.

              Ja tę sosnę z korzeniami wyrwę! — wrzasnął skoczek i wierzgnął tak, że o mało nie trzasnął gło­ wą w pień. Sosna, skrzypiąc przeraźliwie, chwiała się cała, pod stopami Tykszy tętniła ziemia, dygotały w niej korzenie sosny. Współczującym i pobłażliwym okiem obserwował Tyksza karkołomne ewolucje spa­ dochroniarza.

              Uspokój się, człowieku — począł przemawiać mi\ do rozsądku — uspokój się, chłopie.

Chłopak zacichł na chwilę, po to jednak tylko, by zaczerpnąć powietrza w płuca.

              Ludzie! — wołał. — Ludzie! Ratunku! Na po­ moc,' — Pajacowato podskakiwał na sznurach. Płar chta spadochronu osunęła się nieco z czubka sosny i skoczek ustatkował się powoli w pozycji odmien­ nej teraz: jedną nogę linki porwały wysoko w górę,

^mv\VA% |

głowa za to opadła w dół; twarz nabiegła krwią. ■— Ratuinku! — raz jeszcze wrzasnął chłopak | taiką siłą, że skądś odezwało się echo.

              No widzisz? — rzekł Tyksza, odczekawszy kilka chwil. — Naród leniwy, nikogo tu w połud­ nie nie ma, a jak już jest, to leży do góry brzu­ chem. Miałeś ty szczęście, żeś na mnie trafił.

Sosna powoli przestawała skrzypieć. Skoczek wisiał głową w dół, oddychał dychawicznie i spoglą­ dał na Tykszę wielkimi, wilgotnymi oczyma.

              Co ci się tak na dół śpieszy? — przemówił do niego Tyksza. — Ty sobie mnie weź za przykad: mo­ ja jest sosna, a nie zdarzy mi się taka okazja, żeby dostać się na jej wierzchołek i stamtąd choćby przy­ najmniej na swoją działkę popatrzeć. A bym chciał. A ty? Jak kurze ziarnko ci się trafiło, a nie umiesz tego docenić. Ty się zastanów, ile jesteś dla kogo wart, jak jesteś na ziemi. Myślę, że mało musisz być wart, bo inaczej czego byś się w niebo pchał? Nie­ podobna przecież, żebyś nie wiedział, że niejedno może ci się przydarzyć, jak tak sobie będziesz z sa­ molotami i czym tam jeszcze figlował. Nogę złamać. Łeb se roztrzasnąć. Na drzewie zawisnąć jak worek z twarogiem. A i to betka, bo zabić się możesz, jak się co zatnie. Sam dobrze wiesz, że niejedno może ci się przydarzyć, a jak się przydarzy, masz za złe nie­ winnemu człowiekowi. A to ja mógłbym mieć do ciebie pretensję, że drzewo mi łamiesz. Może na­ wet odszkodowania od ciebie się domagać. A czy choć słówkiem o tym napomknąłem? Ja się jeszcze cieszę, że wisisz na mojej sośnie. Ja cię jeszcze pod niebo wynoszę, ja cię jeszcze za Bóg wie kogo mam!

Skoczek złożył usta i z wysiłkiem splunął. Od­ robina śliny rozwiała się w powietrzu.

              Lepiej nie pluj — rzekł Tyksza. — Może ci

w gardle zaschnąć, a ja nie widzę sposobu, żeby ci pod...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin