James Barlow
PATRIOCI
Gdzieś w końcu sierpnia, o godzinie wpół do siód mej rano, Mills, Reginald Mills, szedł przez opusto szałe miasto łagodną pochyłością ulicy w kierunku lot niska, bo wybierał się na tydzień do Holandii. Kilka kroków przed nim szły dwie niemłode kobiety, niosły walizki, więc pewnie też wybierały się dokądś samo lotem. Mills słyszał ich wytwornie modulowane głosy, a ponieważ rozprawiały o zwiedzaniu Wenecji, dziwił się trochę, że nie jadą taksówką. Budynki z białego kamienia miały w sobie rzeźbiarską wspaniałość nie dostrzegalną w gorączkowym nurcie przemysłowego dnia. Teraz, blisko stacji końcowej autobusu odwożą cego pasażerów na lotnisko, Mills przyglądał się z za interesowaniem dwóm dziewczynom, których wysokie obcasy stukały miarowo po milczących chodnikach po śród bezchmurnego poranka. Dziewczyny śmiały się, nie miały trosk; ich ruchliwe oczy spostrzegły Millsa, zarejestrowały szorstkość i bezkompromisowość jego postawy. Były bardzo młode i Mills dziwił się, że takie dzieci mogą lecieć samolotem bez opieki; zapomniał, że kiedy miał niewiele więcej niż dwadzieścia lat, od bywał wiele lotów ponad różnymi krajami.
Siedział pod szklaną kopułą stacji końcowej i ob serwował; nie należał do ludzi wertujących prospekty, przerzucających stronice „The Field”. Podróżni byli wyraźnie określonymi typami ludzkimi spoza jego świata; żarło go przez chwilę to uczucie osamotnię-
nia — dopóki nie zobaczył, że bardziej gadatliwa z dwóch starszych kobiet, które zauważył na ulicy, idzie po raz trzcci do toalety. Wtedy zrozumiał, że wszyscy tu trochę się boją, i uśmiechnął się w duchu na wspomnienie rozmaitych przeżyć.
Za ryczał głośnik i osiem speszonych osób pomasze rowało do wyjścia. Z autobusu Mills zobaczył, że mia sto budzi się do życia; ruch na ulicach był duży, tłum płynął szerokimi chodnikami, skończyła się cisza. Przy drzwiach autobusu płakała dziewczyna. Odprowadzało ją kilka osób; rozmawiali z ożywieniem, śmieli się, ale ona płakała. Siedziała potem sama przed Millsem, dygotała z płaczu.
W dwadzieścia minut później znalazł się w gęstym tłumie wypełniającym poczekalnię lotniska. Zapomniał, że okres urlopów letnich jeszcze trwa; potężny szum głosów coś w nim wzbudził — chyba niechęć, uczucie nudy, bardzo angielskie pragnienie, żeby nie wyłamać się z drylu, bo oni wszyscy najwyraźniej znali lotni skową musztrę, a Mills miał lecieć po raz pierwszy od ośmiu lat. Ich głosy były afektowane, nonszalan ckie, pewne siebie, głosy Anglików w podróży; ci lu dzie należeli do świata czczej gadaniny i pieniędzy. Odczuł niejasno ironię sytuacji — więc po to prze szedł przez piekło wojny, żeby oni mogli tak rozma wiać, mądrzyć się, mówić protekcjonalnym tonem. Mills był twardy, nieogładzony, trudny we współży ciu, ale kiedy spodobała mu się czyjaś twarz, bywał nieobliczalnie wspaniałomyślny. Przyjaciół miał nie wielu, jego przyjaźń trudno było zdobyć i jeszcze trudniej utrzymać, jej warunkiem był humor i brak wszystkiego, co choćby z daleka zalatywało nadętym poczuciem własnej ważności. Nie znosił u ludzi wdzię ku, ponieważ wdzięk opierał się na oszustwie; umiał spojrzeć prawdzie w oczy, każdej prawdzie; rzeczy,
jak hałas, ból, krew, ogień i szybkość, które po prze kroczeniu pewnej granicy budziły w ludziach niepo kój, na nim w ogóle nie robiły wrażenia. Pieniędzmi gardził podobnie jak słowami. Tylko jeden posiadany przedmiot napawał go dumą — motocykl. Zdarzało się, że kiedy nie mógł poradzić sobie dłużej z dręczącym uczuciem niepokoju, wsiadał na motocykl i gnał setka mi mil usiłując uciec od... właściwie nie bardzo wie dział od czego. Na głównej szosie osiągał bez trudu osiemdziesiątkę, wyskakiwał z szeregu i jadąc pod prąd rozpoczynał szarżę na pędzącego z drugiej strony ja guara, dopóki przerażenie nie wyjrzało z przybliża jących się oczu nad kierownicą i już tylko sekundy dzieliły ich od panicznego skrętu na słup telegraficzny albo niebezpiecznego odruchu nogi naciskającej hamu lec, w wyniku którego coś na szosie zaczęłoby się tur lać. I wtedy przychodziło uczucie satysfakcji: przynaj mniej jeden napuszony drań przez chwilę nie będzie się czuł taki ważny. Motocykl miał siłę rodzinnej limuzy ny. Pewnego pięknego dnia, jak się wzbogaci... wie dział, że taki dzień nigdy nie nadejdzie, ale go to nie martwiło, pluł na pieniądze; do diabła, jak ludzie peł zali do pieniędzy, wypruwali sobie flaki dla pieniędzy... ale gdyby taki dzień nadszedł, kupiłby sobie jensena albo alfa-romeo, albo abartha i naprawdę by jeź dził.
Głos beczał przeciągając samogłoski: „Saaamolot do Maaanchester!” Poza szklaną kopułą i kakofonią gło sów była rzeczywistość, czyste powietrze, mierzwiące trawę, i dakota; teraz nazywano je pionierami, ale dla tych, którzy przeżyli drugą wojnę światową, taki sa molot zawsze pozostanie dakiem. Gdy ich ośmioosobo wa grupa wspinała się do samolotu, byli ludźmi — sa mi teraz, bez ochrony słów. Obracające się śmigła wy- młóciły z dziewczyny smutek. Zwróciła do Millsa
pobladłą twarz, uśmiechnął się do niej, wykonał nie znaczny ruch ciałem: Pluj na wszystko, dziewczyno.
Mills usiadł przy prawym silniku i spojrzał na skrzydło — gładka matowosrebrna powierzchnia po znaczona strużkami i plamkami oliwy. Maszyna dygo tała nieznacznie, potem nagle oba silniki wybuchnęły mechaniczną ekstazą i zabudowania lotniska uciekły, trawa odskoczyła na boki, steward roznosił cukierki na tacy i lewa ręka Millsa, wyciągnięta już, cofnęła się nagle, bo wyczuł, że cukierki mają zwilżyć gardło zaschnięte ze strachu, a on nie dopuszczał do siebie strachu; oczy wróciły do szyby i spojrzały na żywo płoty, na rozsypane stadko ptaków, na wspaniałość po rannego słońca; przefrunęła samotna sroka i Mills zo baczył w wyobraźni wybuchające pociski moździerzy i trupy jak worki i nagle zdjął go strach...
Świt, niedziela siedemnastego września 1944 roku. W stajni, w której mieli kwaterę, ciche, niezsynchro nizowane oddechy śpiących mężczyzn, podwójne cyka nie dwóch małych budzików i szelest własnej odzieży, zmieniony oddech przy wkładaniu koszuli przez głowę i wsuwaniu nóg w spodnie, oddech coraz głośniejszy, śmieszne, jak gdyby nagle zabrakło tchu w tej prze ogromnej ciszy. Reginald Mills, lat dwadzieścia pięć, wzrost pięć stóp dziewięć cali, waga sto sześćdziesiąt dziewięć funtów, oczy niebieskie, szatyn, znamię na le wej stronie podbródka, blizny od szrapnela w prawym kąciku ust, na lewym przegubie dłoni, lewej nodze, współczynnik inteligencji zadowalający, religia żadna, zainteresowanie polityką żadne, hoibby: picie, rozmowy, bójki i dziewczyny, stan zdrowia doskonały, najbliż sza rodzina ojciec i matka, kwalifikacje: dobry żoł nierz, odznaczenie jedno, wymieniony w rozkazie raz, ranga szeregowiec (nie przyjął awansu), wyszedł na zbierać grzybów. Związane buty zawiesił na szyi i szedł
rozkoszując się zimnym, czystym, wilgotnym dotykiem trawy pod bosymi stopami i przestrzenną ciszą świtu, w którym wszystko było nieruchome, nawet barwy, nawet powietrze; powietrze rysowało szare smugi w za głębieniach gruntu. Akustyka nad ziemią i na ziemi by ła doskonała; słyszał łopot skrzydeł sroki szybującej w lepkości powietrza. I potem szeregowiec Mills, któ ry nie bał się bitwy, dowiódł, jak niedorzecznym zwie rzęciem jest człowiek, jak ludzkim i dlatego słabym, tylko imitacją Boga. Wobec faktu obecności samotnej sroki wspaniałość dnia zatraciła się w strachu, który żelazną obręczą ścisnął mu żołądek, a ponieważ ptak ten wszedł w pole jego widzenia i siatkówka oczu przekazała barwny obraz do mózgu, zmieniło się całe przewidywanie dnia —1 z tego, co on zrobi, na to, co go spotka. Gdy w wiele godzin później, nad Wolfheze, wyskoczył z dakoty, wiedział, że jego spadochron nie otworzy się, i poczuł ulgę słysząc plaśnięcie zabłąka nej kuli przebijającej jeden z klinów i darcie się klinu. Ale klin był wielokrotnie stębnowany i w trzy dzieści sekund później Mills wylądował razem ze swo im brenem; był znowu sobą, gotów natychmiast od być siedmio- czy ośmiomilowy marsz do mostu w Arn hem.
Teraz, w osiem lat później, zobaczył dwie sroki i wiedział, że wszystko będzie dobrze. Dakota oderwa ła się od ziemi, gładko weszła w powietrze i wzbiła się na wysokość czterech tysięcy stóp. Wspaniałe były pasma chmur podświetlonych wczesnym słońcem; w nieruchomym powietrzu dymy z pociągów i komi nów rozpościerały się doskonałe w swoim bezruchu. Dal była fioletowa, złota, mglista, trudna do zniesie nia, roztapiała się w szarym, mętnym horyzoncie. Słoń ce wstępujące na niebo odbijało się błyskiem od naj mniejszych zygzaków wody. Przystojna, różowa twarz
steward« uśmiechnęła się pod złotymi galonami czapki i Mills zaczął czytać biuletyn lotu. W dwa dzieścia minut później zeszli w deszcz i przeleciawszy tuż nad mokrymi dachami usiedli na lotnisku Man chester. Nad tym lotniskiem Mills wykonywał swoje pierwsze skoki — przypomniał sobie teraz grozę dru giego skoku z balonu. Żadnemu z następnych skoków nie towarzyszyło uczucie tej niepokojącej ciężkości spadania. Gdzieś tutaj — czy może w Bulwick? — zobaczył pierwszego trupa: mały Jim Watson runął z wysokości ośmiuset stóp i leżał w trawie — jego ciało w strzępach, spadochron nie otwarty.
Mills czekał dwie godziny, skracał czas pijąc kawę i jedząc biszkopty. Na dworze lało, zajeżdżały autobusy zwożące pasażerów do Brukseli, Londynu, Norwegii, na Wyspę Man, ale w bufecie było pusto. Potem prze szedł do poczekalni pełnej ludzi rozmawiających, wrza wa głosów ogłuszała. Na miłość boską, pomyślał, i o czym tu tyle mówić? Było kilku oficerów, sporo zażywnych mężczyzn z teczkami, dzieci, kobiety. Zno wu poczuł się nieswojo: oni znają dryl, on nie zna. Głos w megafonie wymienił numer lotu, więc poszli jak owce do hali ceł i dalej przez kontrolę paszportów, aż w końcu, w hali odjazdowej, Mills znowu się do siebie uśmiechnął: wdzierało się tu wilgotne powietrze i na wet oficerowie przestępowali nerwowo z nogi na nogę, i nikt już nie mówił...
Deszcz lunął na nich, gdy wyszli do czekającego viscounta. Stewardessa, Irlandka, smukła, ładna, opa nowana, przywitała ich mechanicznym uśmiechem, wzięła od nich bilety, a w samolocie było jak w auto busie — tłum segregujący się, przepychający do miejsc przy oknach.
Niski i gruby ksiądz irlandzki, już siedzący, uniósł się i powiedział:
— Może pan woli tu? Ja zawsze śpię. — Ziewnął na dowód.
Mills przytaknął:
— Ja dawniej też zawsze... — i urwał, bo nie chciał, żeby go posądzono chociażby o cień chełpliwości.
Znowu siedział przy prawym skrzydle i przyglądał się mokrym pasom startowym i nasiąkłej deszczem trawie; yiscount był ogromny, ciężki i toczył się na trzech kołach nie dając wrażenia ruchu; było tylko wzrokowe wrażenie rzeczy przemieszczających się za oknem; i Mills przypomniał sobie trzydzieści dakot okrążających Algier ponad rzędami białych domów, ponad zielonymi pagórkami i wyżynami porosłymi la sem, ponad łukiem plaży, przystaniami i tysiącem ło dzi, ponad wspaniałą łachą w Sidi-Ferruch, po któ rej przed kilku tygodniami wojska brodziły idąc do brzegu; i w drodze na pierwszą bitwę zasnął. Spał nad winnicami, nad lasami sosnowymi i eukaliptusowymi, nad jałowymi piachami erozji, a tymczasem dakoty podskakiwały i kołysały się ciężko w gorących, wirują cych prądach powietrznych, które szły od gór, i inni żołnierze w samolocie wymiotowali; a on obudził się tuż przed czerwonym światłem i na pięć sekund przed zielonym, i był szurgot nóg, powietrze wdarło się do środka, drugi z ich grupy miał umrzeć. Joe Hayes wy skoczył piąty i jemu to los kazał udowodnić, że w przyszłych operacjach dakoty powinny latać nad strefami desantowymi z innym ustawieniem ogono wym, bo inaczej spadochron może się przy otwiera niu zaczepić o tylne koło jak spadochron Joe’ego...
Viscount zadygotał teraz, powstrzymywały go już tylko hamulce, rwał się do ruchu, do wejśda w swój żywioł, a gdy drgnął, Mills, który nie zapiął pasa, zo stał lekko wyrzucony do przodu. Samolot skoczył w powietrze i natychmiast zaczął wspinać się do góry.
Mills nie mógł powstrzymać zachwytu.
— Co za latawiec! — powiedział do księdza.
Piękna Irlandka o twarzy w kształcie serca pochy lała się nad księdzem podając Millsowi cukierki. Była przyzwyczajona do badawczych spojrzeń, ale zaróżo wiła się pod jawną aprobatą w oczach Millsa.
Ksiądz skinął głową.
— Tak. Świat jest mały. Czy nam się to podoba, czy nie, będziemy wszyscy sąsiadami.
— Ksiądz na urlop?
— Nie. Wracam z urlopu. Pracuję w Kongo Bel gijskim.
Mills spytał:
— Nie należałoby raczej siedzieć w domu i zająć się Irlandczykami? — i roześmiał się przyjaźnie, cie kaw, czy ksiądz to przełknie; czuł, że chyba tak.
Ksiądz uśmiechnął się trochę kwaśno.
— W Irlandii jest dość księży do prowadzenia tego wielkiego dzieła! A pan dokąd? Na wakacje?
— Do miejscowości, która nazywa się Arnhem.
Oczy księdza badały jego twarz uważnie, z wprawą,
z litością.
— Niezupełnie na urlop?
— Chcę tam kogoś odszukać.
— Tam była bitwa.
— Była.
Znowu pojawiła się przed nim twarz w kształcie serca. Dziewczynie nie udało się zmieszać Millsa wzro kiem, więc zdążył przyjrzeć się jej kasztanowym rzę som, pięknym rudym włosom wyglądającym spod za wadiackiego kapelusika, cerze, ustom.
— Lunch? — spytała i zaraz sama dała sobie odpo wiedź. Ksiądz zwrócił się z czymś do niej, dziewczyna przytaknęła: — Tak, ojcze — i Mills wiedział, że jest katoliczką, a nawet dziewicą. Wziął od niej tackę, wsu-
nął p zagłębienia poręczy fotela i zaczął jeść. Miał wrażenie, że coś go uciska w czubek głowy; znajdo wali się nad Morzem Północnym, ale nie widział nic ponad błyskiem skrzydła. W samolocie nie czuło się ruchu, tylko wzbierającą siłę.
— Pan nie jest katolikiem? — spytał ksiądz.
—. Nie, ojcze.
— Dlaczego pan wraca?
—1 Czy musi być jakiś powód?
— Uchyla się pan od odpowiedzi.
— Zabił ksiądz kogo?
— Nie starczyłoby mi odwagi —* przyznał ksiądz. W geście jego ręki była pogarda dla samego siebie. — Jestem człowiekiem słów. Wszystko to się liczy. — Mills poczuł teraz do niego sympatię. — Nie powi nien pan poddawać się uczuciu, że to, co pan zrobił, było z konieczności czymś złym — zaryzykował ksiądz. — Ten rodzaj wojny usprawiedliwia. Zasady — dodał wymijająco.
— Zabiłem jednego z moich kolegów.
Ksiądz drgnął nieznacznie, żuł przez chwilę kawa łek kurczaka z sałatą, westchnął.
— Dźwiga pan straszny ciężar. Uważał pan, jestem tego pewien, że to też było usprawiedliwione.
Mills odwrócił się, zobaczył masywne, białe, lśniące kłęby chmur burzowych i siedemnaście tysięcy stóp niżej granatowy błysk morza. Zabił Harry’ego Manna, bo tak było trzeba, oczy Harry’ego, wciąż żywe w cie le bez obu nóg, bez lewej ręki, bez żołądka, błagały, a jego przeraźliwy krzyk dziurawił powietrze jak świ der. Mózg Millsa przekazał nogom impuls, żeby podejść bliżej; może jest jeszcze ratunek. Ciało miał zlane po tem, wiedział, że zaraz zwymiotuje. Podniósł stena i modlił się ten jeden jedyny raz w życiu, ale nie otrzymał odpowiedzi. Bóg był zajęty gdzie indziej, miał
\
ręce pełne roboty, więc Mills musiał sam podjąć decy zję. Szarpnęło nim, gdy sten wypalił; z bagnetem na Sztorc rzucił się w kierunku grzbietu pagórka i gęstych lejów, ale w pięć sekund później „szafy” ponownie ustaliły odległość, sześć pocisków moździerza przeleciało z jękiem i Mills rzucił się płasko na ziemię, i wymio tując błagał gniewnie: — Tego już dosyć! — i podniósł głowę, spojrzał, a tam gdzie przed chwilą leżał Harry Mann. był teraz mały, zwęglony krater i Mills wie dział już, że nie ma Boga, więc ciężar zabicia kolegi nic nie znaczy, nie znaczy ani trochę więcej niż fakt, że Harry Mann, katolik, umarł bez całej tej ich błazenady.
Ale ksiądz był zacnym człeczyną i Mills starał mu się wytłumaczyć:
— Jak człowiek zobaczy pierwszego rozerwanego na strzępy, zapomina o słowach, o modlitwach. Ksiądz się nie gniewa, że to mówię? A ten musiał umrzeć, tylko najpierw potwornie by się męczył...
— Nieskończone miłosierdzie Boga...
— Niech ksiądz da spokój! — rzucił Mills szorst ko. — Słowa nic by nie zmieniły.
— Wydaje mi się, że pan jest albo mógłby być do brym człowiekiem — rzekł ksiądz. — Napije się pan ze mną koniaku?
...
ChomikKulturalny