08_Kartka miłości - Zola Emil.doc

(1247 KB) Pobierz
Zola Emil

Zola Emil

KARTKA MIŁOŚCI

Przekład: KATARZYNA WITWICKA I LESZEK K. RADZIKOWSKI

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Na kominku, w czarce z niebieskiego szkła, płonął knotek zanurzony w oliwie, osłonięty książką, która rzucała cień na pół sypialni. Łagodne światło padało na okrągły stolik i kanapę, tonęło w głębokich fałdach aksamitnych kotar, migotało niebiesko w lustrze palisandrowej szafy stojącej między dwoma oknami, W pokoju urządzonym z mieszczańskim smakiem półmrok nocny nadawał błękitowi obić, mebli i dywanów ton łagodny i zamglony. Naprzeciw okien, pogrążone w cieniu łóżko, również osłonięte aksamitem, rysowało się ciemną plamą rozjaśnioną jedynie bielą pościeli. Ze skrzyżowanymi ramionami Helena, matka i wdowa, spała spokojnym snem uczciwej kobiety.

W głębokiej ciszy zegar wydzwonił pierwszą godzinę po północy. Hałasy dzielnicy zamarły; tu, na wzgórza Trocadero, docierał jedynie daleki pomruk Paryża. Oddech Heleny był lekki, pierś jej nie poruszała się prawie. Profil miała regularny i piękny, kasztanowate włosy związane w wielki węzeł. Spała głęboko i mocno, z głową przechyloną, jak gdyby; usnęła nasłuchując. W głębi szeroko otwarte drzwi tworzyły w ścianie czarny, prostokątny otwór.

Zegar wybił wpół do drugiej, poza tym nic nie zakłócało ciszy. Miarowe tykanie wahadła zdawało się także poddawać uśpieniu ogarniającemu cały pokój, Zdawał się drzemać płonący kaganek, spały meble, spała robótka ręczna obok zgaszonej lampy. Helena zachowała we śnie łagodny wyraz powagi i dobroci.

Gdy wybiła druga, spokój został nagle zmącony – z ciemności sąsiedniego pokoju dobiegły westchnienia, szelest pościeli, po czym znowu zapanowała cisza. Po chwili przerwał ją ciężki oddech, wciąż jednak nie budząc Heleny. Nagle ocknęła się: wyrwało ją ze snu niewyraźne bolesne westchnienie dziecka. Na wpół jeszcze uśpiona uniosła ręce ku skroniom, gdy zduszony jęk poderwał ją na nogi. Stanęła na dywanie.

              Joasiul Joasiu!... co ci jest? Odpowiedz!

Dziecko nie odzywało się, więc Helena chwytając kaganek szepnęła do siebie:

              Boże mój, zasnęłam tak spokojnie, a przecież wieczorem nie czuła się zupełnie dobrze.

Przeszła szybko do sąsiedniego pokoju, gdzie panowała znowu głęboka cisza. Płomyczek oliwnej nocnej lampki migotał niepewnie i rzucał na sufit okrągłą plamę światła. Helena, nachylona nad łóżkiem dziecka, z początku nic nie mogła rozróżnić. Wreszcie w niebieskawym blasku kaganka dojrzała wśród rozrzuconej pościeli Joasię sztywną i wyprężoną, z głową odrzuconą do tyłu, z twardymi, napiętymi mięśniami szyi. Skurcz wykrzywiał jej piękną drobną twarzyczkę, oczy miała otwarte i utkwione w gzyms firanek.

              Boże mój! Boże! – wykrzyknęła Helena. – Ona umiera!

Postawiła kaganek i dotykała dziecka drżącymi rękoma. Nie mogła wyczuć pulsu. Zdawało się, że serce przestało bić. Ręce i nogi były sztywne. Helena, oszalała z przerażenia, wołała nieprzytomnie:

              Moje dziecko umiera! Ratunku! Moje dziecko, moje dziecko!

Pobiegła do sypialni potrącając meble i kręcąc się bez celu, sama nie wiedząc, dokąd iść. Wreszcie wróciła do pokoiku dziecka i padła na kolana przed łóżkiem, nie przestając wzywać pomocy. Objęła Joasię, głaskała ją, całowała jej włosy, wciąż błagając o odpowiedź. O jedno słowo, jedno jedyne słowo. Co ją boli? Może dać jej lekarstwa tego samego co wczoraj? Może świeże powietrze orzeźwiłoby ją? Uparcie czekała, by dziecko coś powiedziało.

              Joasiu! Odezwij się do mnie, błagam, odezwij się!

Co tu robić, mój Boże! Tak nagle, w nocy. Nie ma nawet światła. Myśli jej się mąciły. Wciąż mówiła do córki pytając i odpowiadając sama sobie. Pewnie żołądek ją boli – nie, to gardło. Chyba nic poważnego! Spokoju, tylko spokoju. Starała się zebrać myśli, oprzytomnieć. Lecz czując w ramionach sztywniejące ciało dziecka, odchodziła od zmysłów. Patrzyła na duszącą się, wstrząsaną konwulsjami córkę i starała się opanować, nie krzyczeć. Ale krzyknęła wbrew woli.

Przebiegła jadalnię i bez tchu wpadła do kuchni,

Rozalko! Rozalko!... Prędko, doktora! Joasia umiera.

W alkowie za kuchnią rozespana służąca zaczęła lamentować. Helena co tchu wróciła do sypialni. Nie czuła zimna mroźnej nocy, choć była w samej koszuli. Dziecko umrze przez tę dziewczynę. Upłynęła zaledwie minuta; Znów pobiegła do kuchni, potem znowu wróciła do siebie. Nerwowo, po omacku włożyła spódnicę, narzuciła na ramiona szal. Przewracała meble, swą gwałtowną rozpaczą napełniała pokój, który drzemał w błogiej ciszy. Pozostawiając otwarte drzwi zbiegła w rannych pantoflach z trzeciego piętra, uparcie powtarzając sobie, iż tylko ona sama zdoła sprowadzić doktora.

Konsjerżka pociągnęła za sznur i otworzyła bramę. Helena, nieprzytomna, z szumem w uszach, znalazła się na dworze. Pośpiesznie zeszła w dół ulicą Vineuse i zadzwoniła do doktora Bodin, który leczył Joasię. Chwile oczekiwania wydały się jej wiecznością, wreszcie służąca otworzyła i oznajmiła, że doktor został wezwany do porodu. Helena stanęła na ulicy bezradna – nie znała innego lekarza w tej dzielnicy. Dął lodowaty wiatr. W rannych pantoflach szła chwilę przed siebie po miękkim, świeżym śniegu, przyglądając się bramom domów. Przed oczami miała obraz Joasi – dręczyła ją myśl, że zabije córkę, jeśli natychmiast nie znajdzie doktora. Wreszcie, gdy wracała już na ulicę Vineuse, zaczęła natarczywie dzwonić do jakichś drzwi; zapyta, może podadzą jej adres jakiegoś lekarza. Nie otwierano, więc zadzwoniła znowu. Wiatr rozwiewał jej pasma włosów i oblepiał spódnicę wokół nóg.

Wreszcie służący otworzył i dowiedziała się, że doktor Deberle śpi. A więc Opatrzność nie opuściła jej, zadzwoniła przypadkiem do jakiegoś doktora! Odepchnęła służącego i weszła powtarzając:

              Moje dziecko, moje dziecko umiera!... Proszę powiedzieć, żeby doktor koniecznie zszedł.

Była to wykwintnie urządzona willa. Wbiegła na piętro odtrącając służącego i na wszelkie jego sprzeciwy odpowiadając niezmiennie, że jej dziecko umiera. Zgodziła się wreszcie zaczekać w jakimś pokoju, lecz gdy usłyszała, że lekarz wstaje obok, zaczęła mówić przez drzwi:

              Prędzej, prędzej, panie doktorze... Błagam pana... Moje dziecko umiera!

A kiedy ukazał się w kurtce, bez krawata, pociągnęła go za sobą nie pozwalając mu nawet włożyć palta. Doktor poznał ją od razu: mieszkała w sąsiednim domu, który też należał do niego. Gdy dla skrócenia drogi przeprowadził ją ogrodem przez łączącą oba domy furtkę, wreszcie i ona się zorientowała.

              Ach, prawda! – rzekła – pan jest lekarzem, wiedziałam o tym przecież... Widzi pan, zupełnie straciłam głowę... Chodźmy prędzej, panie doktorze.

Na schodach chciała koniecznie, by szedł pierwszy, samego Boga nie prowadziłaby z większym nabożeństwem. W mieszkaniu paliła się już lampa, a przy Joasi siedziała Rozalka. Lekarz, gdy tylko wszedł, chwycił lampę i oświetlił nią dziecko, wciąż jeszcze zesztywniałe w bolesnym skurczu. Jedynie głowa opadła, a twarz drgała raz po raz. Przez chwilę nic nie mówił zagryzając wargi. Helena wpatrywała się w niego pełna trwogi.

              To nic groźnego... – szepnął, kiedy spostrzegł błagalne spojrzenie matki – ale trzeba ją stąd zabrać. Musi mieć więcej powietrza.

Helena zręcznie, pewnie uniosła dziecko. Rada by ucałować ręce lekarza za słowa otuchy, które tak bardzo ją pokrzepiły. Ale zaledwie położyła Joasię na swoim łóżku, ciałem dziewczynki zaczęły wstrząsać gwałtowne drgawki. Lekarz zdjął z lampy abażur i białe światło zalało pokój. Otworzył okno i polecił Rozalce wysunąć łóżko zza zasłony. Helena, znów ogarnięta trwogą, szeptała:

              Ona umiera, panie doktorze!... Niech pan patrzy, niech pan patrzy!... Jakże się zmieniła. Nie poznaję jej prawiel

Nie odpowiadał. Uważnie przyglądał się konwulsjom dziecka.

              Niech pani stanie za łóżkiem i przytrzyma jej ręce, żeby się nie podrapała... – powiedział wreszcie. – Ostrożnie, nie tak mocno... Niech się pani nie niepokoi... Atak musi przejść sam.

Pochyleni nad łóżkiem oboje przytrzymywali Joasię, której całe ciało wyprężało się w gwałtownych wstrząsach. Doktor zapiął kurtkę, by zakryć odsłoniętą szyję. Helena miała szal zarzucony na ramiona. Ale Joasia szamocąc się i miotając ściągnęła szal i jednym szarpnięciem rozpięła doktorowi kurtkę pod szyją. Nie zauważyli tego, wcale nie zwracali na siebie uwagi.

Atak mijał. Dziecko było ogromnie wyczerpane. Lekarz zapewniał matkę, że kryzys już przeszedł, ale sam nie był całkiem tego pewny. Nie przestawał obserwować chorej i wypytywał Helenę stojącą nieruchomo koło łóżka:  – Ile ma lat?

              Jedenaście i pół, panie doktorze.

Zapadła cisza. Doktor pokiwał głową, pochylił się, by unieść zamknięte powieki Joasi i obejrzeć nabłonek. Nie podnosząc wzroku na Helenę pytał dalej:

              Czy miewała w dzieciństwie konwulsje?

              Tak, panie doktorze, ale przeszły, gdy miała sześć lat... Jest bardzo wątła. Od kilku dni zauważyłam, że jest jakaś nieswoja. Miała drgawki, chwilami nie rozumiała, co się do niej mówiło.

              Czy wiadomo pani coś o wypadkach chorób nerwowych w rodzinie?

              Nie, nie słyszałam o tym... Matka moja umarła na płuca...

Wahała się. Wstydziła się przyznać do babki zamkniętej w domu obłąkanych. Ciążyło na niej tragiczne dziedzictwo.

              Proszę uważać – powiedział nagle lekarz – nadchodzi nowy atak.

Joasia otworzyła oczy. Błędnym wzrokiem rozglądała się dookoła, nie mówiąc ani słowa. Potem utkwiła oczy w jeden punkt, ciało wyprężyło się do tyłu, ręce i nogi wyciągnęły się i zesztywniały. Krew napłynęła do twarzy. Nagle zbladła, niemal zsiniała, pojawiły się drgawki.

              Niech jej pani nie puszcza – rzekł doktor. – Proszę przytrzymać drugą rękę.

Podbiegł do stolika, na którym postawił swą podręczną apteczkę. Wrócił z butelką i dał powąchać dziecku. Skutek był straszny. Joasia szarpnęła się, jakby rażona piorunem, i wyrwała się z rąk matki.

              Nie, nie, tylko nie eter! – krzyknęła Helena poczuwszy zapach. – Eter przyprawia ją o szok.

Z trudem zdołali razem utrzymać dziewczynkę. Miała teraz gwałtowne drgawki, unosiła się na piętach i karku jak złamana we dwoje. Potem opadła, zaczęła miotać się na łóżku przerzucając się z jednego boku na drugi. Zacisnęła piąstki, wielki palec zgięty był do środka. Od czasu do czasu rozwierała dłonie i wyciągnąwszy palce starała się chwycić cośkolwiek w powietrzu. Natrafiła na szal matki i wczepiła się w niego. Ale największą udrękę sprawiało Helenie, że, jak mówiła, nie poznawała córki. Jej biedny aniołek o tak słodkiej zazwyczaj twarzyczce miał teraz rysy wykrzywione, a zapadnięte oczy ukazywały niebieskawe białka.

              Niech pan zrobi cośkolwiek, błagam pana – szeptała Helena. – Nie mam już więcej sił, panie doktorze.

Przypomniała sobie, że córka jednej z jej marsylskich sąsiadek udusiła się w czasie podobnych konwulsji. Może doktor zwodzi nie chcąc jej trwożyć. Co chwila wydawało się jej, że Joasia, której oddech rwał się, wydaje już ostatnie tchnienie. Z sercem ściśniętym litością i przerażeniem zalała się łzami. Łzy padały na nagie ciałko dziecka, które się poodkrywało.

Tymczasem doktor długimi, zręcznymi palcami zaczął naciskać dolną część szyi. Konwulsje złagodniały. Joasia po kilku mniej gwałtownych ruchach znieruchomiała bezwładnie. Leżała na środku łóżka, wyciągnięta, z rozpostartymi ramionami, a głowa opadła na piersi. Sprawiała wrażenie małego, ukrzyżowanego Chrystusa. Helena pochyliła się i złożyła długi pocałunek na jej czole.

              Czy to już koniec ataku? – spytała półgłosem. – Jak pan sądzi, czy ataki powtórzą się jeszcze?

Doktor rozłożył ręce. Po chwili odpowiedział:

              W każdym razie następne będą mniej gwałtowne.

Kazał Rozalce podać sobie szklankę i karafkę z wodą. Nalał pół szklanki, z dwóch buteleczek odliczył krople. Przy pomocy Heleny, która uniosła głowę chorej, wlał przez zaciśnięte zęby łyżeczkę lekarstwa. Lampa paliła się jasno wysokim, białym płomieniem, ukazując panujący w pokoju nieład i poroztrącane meble. Ubranie, które Helena kładąc się spać rzuciła na fotel, obsunęło się teraz i leżało na dywanie. Doktor nastąpił na gorset i podniósł go, by po nim nie deptać. Zapach werweny unosił się z rozścielonego łóżka i z porozrzucanej pościeli. Najintymniejsze strony życia kobiety zostały brutalnie ujawnione. Doktor sam sobie znalazł miednicę, umoczył ręcznik i przyłożył do skroni Joasi.

              Pani się zaziębi – powiedziała Rozalka trzęsąc się cała. – Może by zamknąć okno... Strasznie zimno tutaj.

Nie, nie! – zawołała Helena, niech zostanie otwarte... Prawda, panie doktorze?

Chłodny podmuch poruszał firanki. Helena nie czuła go, choć szal zsunął się jej z ramion odkrywając piersi. Kok rozplótł się i włosy luźnymi pasmami opadły do bioder. Zawinęła rękawy, by jej nie przeszkadzały. Zapomniała o wszystkim myśląc tylko o dziecku. A obok doktor, zaaferowany, również nie pamiętał ani o rozpiętej kurtce, ani o kołnierzyku koszuli, który mu Joasia oderwała.

              Niech ją pani nieco uniesie – powiedział. – Nie tak... Proszę mi dać rękę.

Ujął jej rękę i podłożył pod głowę dziecka, któremu znów chciał wlać do ust łyżeczkę lekarstwa. Potem przywołał Helenę do siebie. Zwracał się do niej jak do swojej pomocnicy, a ona pilnie wypełniała polecenia widząc, że córka ma się lepiej.

              Niech pani tu przyjdzie... Proszę podeprzeć jej głowę ramieniem, osłucham ją teraz.

Zrobiła, jak kazał. Doktor pochylił się nad nią, by przyłożyć ucho do piersi Joasi. Policzkiem dotykał nagiego ramienia Heleny i słuchając serca dziecka mógł słyszeć bicie serca matki. Gdy wyprostował się, oddech jego spotkał się z oddechem Heleny.

              Tu wszystko w porządku – powiedział uspokajająco, a Helenę ogarnęła radość. – Niech ją pani położy, nie trzeba jej dłużej męczyć.

Znów jednak nastąpiły konwulsje. Ale były już znacznie łagodniejsze. Joasia wykrzyknęła nieprzytomnie kilka niezrozumiałych słów. Dwa następne ataki w krótkich odstępach czasu były jeszcze słabsze. Dziewczynka opadła bezwładnie w stanie takiego wyczerpania, iż lekarz zaniepokoił się znowu. Ułożył głowę Joasi bardzo wysoko, okrył ją kołdrą po szyję i jeszcze prawie całą godzinę pozostał przy niej czekając, aż oddech stanie się miarowy. Po drugiej stronie łóżka Helena trwała bez ruchu.

Z wolna rysy Joasi wygładziły się zupełnie. Lampa rzucała na nią jasną smugę światła. Twarzyczka odzyskała swój uroczy, nieco wydłużony owal o wdzięku i delikatności młodej sarenki. Pod zamkniętymi powiekami niebieskawej barwy i jakby z lekka przezroczystymi można się było domyślać pięknych ciemnych oczu o wspaniałym blasku. Cienki nosek oddychał lekko, nieco zbyt wydatne usta uśmiechały się niewyraźnie. Spała wśród rozrzuconych na poduszce kruczoczarnych włosów.

              To był już ostatni atak – powiedział doktor półgłosem.

Odwrócił się, aby spakować swą podręczną apteczkę, i zabierał się do wyjścia. Helena podeszła do niego.

              Och, panie doktorze – prosiła błagalnie – niech pan jeszcze nie odchodzi. Niech pan jeszcze zostanie chwilę. Gdyby wróciły konwulsje... To pan ją przecież uratował.

Gestem dał do zrozumienia, że nie ma już powodów do obaw. Został jednak, aby ją uspokoić. Helena pozwoliła Rozalce położyć się spać. Wkrótce zaczęło świtać, dzień był łagodny i szary od śniegu, który bielił dachy. Doktor zamknął okno. Wśród głębokiej ciszy odzywali się oboje z rzadka i szeptem.

              Nic poważnego, zapewniam panią – mówił. – Wymaga tylko starannej opieki w tym wieku... Trzeba przede wszystkim dbać o to, by wiodła życie spokojne, szczęśliwe, bez wstrząsów.

Po chwili milczenia Helena odpowiedziała:

              Jest bardzo wrażliwa, bardzo nerwowa... Nie zawsze potrafię zapanować nad nią. Nieraz cieszy się lub martwi takimi drobiazgami... Tak bardzo się przejmuje, że mnie to niepokoi... Kocha mnie z taką egzaltacją i tak zazdrośnie, że płacze, kiedy tylko po głaszczę inne dziecko.

              Tak, tak, wrażliwa, zazdrosna, nerwowa... – powtarzał kiwając głową. – To doktor Bodin leczy ją, prawda? Porozmawiam z nim. Trzeba będzie coś zaradzić. Mała jest w wieku, który decyduje o zdrowiu kobiety.

Widząc jego życzliwość Helena uczula przypływ, wdzięczności.

Ach, panie doktorze, jakże jestem wdzięczna za pana troskliwość!

Powiedziała to nieco głośniej i zaraz spojrzała na łóżko w obawie, czy nie obudziła Joasi. Spała zarumieniona, uśmiechając się lekko przez sen. Cisza pokoju stała się znów ociężała i senna. Obicia, meble, porozrzucane ubrania znów zdawały się drzemać, uspokajać i odpoczywać, pogrążając się w szarym brzasku nadchodzącego świtu, który powoli wpływał przez okna.

Helena stanęła znowu u wezgłowia. Doktor stał po drugiej stronie łóżka, a między nimi spała Joasia oddychając lekko.

Jej ojciec często zapadał na zdrowiu – podjęła cicho Helena nawiązując do poprzednich pytań lekarza. – Ja byłam zawsze zdrowa.

Doktor, który dotąd nawet jeszcze na nią nie spojrzał, podniósł wzrok i uśmiechnął się mimo woli, taka mu się wydała krzepka i silna. Uśmiechnęła się również swym spokojnym, dobrotliwym uśmiechem. Uszczęśliwiało ją własne zdrowie.

Nie spuszczał z niej oczu. Nigdy dotąd nie widział tak doskonałej urody. Postawna, wysoka, była niby ciemnowłosa Junona o jasnych, złotawych odblaskach. Gdy odwracała głowę, ukazywała profil o regularnych rysach posągu. Szare oczy i białe zęby rozjaśniały całą twarz. Okrągły, nieco zbyt wydatny podbródek nadawał jej wyraz rozsądku i mocy. Przede wszystkim zaś zdumiało go, jak pięknie była zbudowana. Szal, wciąż zsunięty niedbale, odsłaniał szyję i ramiona. Gruby warkocz o złotawym połysku spływał na kark i piersi. Pomimo nieuczesania, krzywo zapiętej spódnicy, zachowała wyraz wyniosłej godności i skromności, dzięki nim pozostała czysta pod spojrzeniem mężczyzny, w którym wzrastał niepokój.

Przez chwilę Helena również przyglądała mu się uważnie. Był to mężczyzna trzydziestopięcioletni. Miał pociągłą, starannie wygoloną twarz, bystre oczy i nieco wąskie usta. Teraz ona z kolei spoglądała na jego obnażoną szyję. Stali naprzeciw siebie, a między nimi spała Joasia. Jeszcze niedawno tak obcy i dalecy, teraz stali się sobie bliscy. Joasia oddychała swobodnie. Helena powoli podciągnęła szal i okryła się nim. Doktor zapiął kołnierz kurtki.

              Mamo, mamo – powiedziała Joasia przez sen. Budziła się. Otworzyła oczy, spostrzegła lekarza i zaniepokoiła się. – Kto to? Kto to jest? – zapytała.

Matka pocałowała ją.

              Śpij, kochanie. Byłaś trochę chora... A to jest mój dobry przyjaciel.

Zaskoczona dziewczynka nic nie pamiętała. Była senna i zasypiała znowu szepcząc:

              Chcę spać... Dobranoc, mateczko... Jeżeli to jest twój przyjaciel, będzie i moim.

Lekarz zapakował apteczkę. W milczeniu skłonił się i wyszedł. Helena przez chwilę nasłuchiwała oddechu dziecka. Potem siedząc na brzegu łóżka zadumała się. Jej spojrzenia i myśli uleciały w dal. Nie zgaszona lampa bladła w świetle rosnącego dnia.

 

***

Nazajutrz Helena pomyślała, iż wypadałoby pójść podziękować doktorowi Deberle. Do przyjścia zmusiła go przecież prawie siłą, spędził całą noc przy łóżku Joasi i czuła się nieco zakłopotana na myśl, że to, co zrobił dla nich, przekraczało chyba znacznie zakres wizyty lekarskiej. Wahała się jednak przez dwa dni, nie mogła się zdecydować, sama nie wiedząc dlaczego. Zastanawiając się nad tym, bez przerwy myślała o doktorze, a gdy pewnego ranka spotkała go, schowała się przed nim jak dziecko. Potem nie mogła sobie darować tego odruchu zawstydzenia. Prawa i zrównoważona z natury, buntowała się przeciw niepokojowi, który zakłócił jej życie, postanowiła więc wreszcie, że jeszcze tego samego dnia pójdzie doktorowi podziękować.

Joasia zachorowała w nocy z wtorku na środę, teraz była już sobota. Dziewczynka czuła się zupełnie dobrze. Doktor Bodin, który przybiegł bardzo zaniepokojony, o doktorze Deberle mówił z szacunkiem biednego starego lekarza dzielnicowego dla bogatego i już sławnego kolegi. Uśmiechając się z lekka, dodał jednak, że majątek pochodzi od papy Deberle, człowieka, którego szanowała cała dzielnica Passy. Syn, nie kiwnąwszy palcem, odziedziczył półtora miliona franków i świetną klientelę. Chłopak bardzo zdolny zresztą – pośpieszył dorzucić doktor Bodin –  i konsylium z nim w sprawie zdrowia jego drogiej przy jaciółeczki Joasi będzie uważał za zaszczyt.

Około trzeciej po południu Helena z córką zeszły na dół i po chwili zadzwoniły na ulicy Vineuse do sąsiedniej willi. Obie były jeszcze w ciężkiej żałobie. Otworzył im lokaj we fraku i białym krawacie. Helena poznała od razu wielki westybul obity wschodnimi tkaninami, ale teraz w żardynierkach stały po obu stronach liczne kwiaty. Lokaj wprowadził je do małego salonu o obiciach i meblach koloru rezedy i czekał. Helena podała swe nazwisko:

              Pani Grandjean.

Lokaj pchnął drzwi do wspaniałego złotoczarnego salonu i usuwając się powtórzył:

              Pani Grandjean.

Stojąc już w progu Helena chciała się cofnąć. Spostrzegła obok kominka, po przeciwległej stronie pokoju, młodą kobietę siedzącą na kanapie, którą prawie całą zakrywała swą rozłożystą, szeroką suknią. Naprzeciw niej siedziała uroczyście w kapeluszu i szalu osoba nie pierwszej już młodości.

Bardzo przepraszam – powiedziała Helena – chciałabym się zobaczyć z doktorem Deberle.

I ujęła za rękę Joasię, którą wprowadziła przed sobą. Była zdziwiona i zakłopotana natknąwszy się tak nieoczekiwanie na młodą nieznajomą kobietę. Dlaczego nie zapytała od razu o doktora? Wiedziała przecież, że jest żonaty.

Pani Deberle kończyła właśnie opowiadać podnieconym, trochę piskliwym głosem:

              To było nadzwyczajne, nadzwyczajne... Umiera z takim realizmem!... Niech pani spojrzy, chwyta się za pierś w ten sposób, przechyla głowę do tyłu i cała staje się sina... Zapewniam panią, panno Aurelio, warto ją zobaczyć...

Wstała, podeszła do drzwi szeleszcząc głośno suknią i powiedziała z ujmującym wdziękiem:

              Niech pani będzie łaskawa wejść. Proszę bardzo... Męża nie ma w domu... Ale bardzo mi będzie przyjemnie, bardzo przyjemnie, naprawdę... To na pewno ta śliczna panienka, która tak ciężko chorowała kilka dni temu... Proszę bardzo, niech pani spocznie na chwilę.

Helena musiała siąść w fotelu, a Joasia nieśmiało przysiadła na brzeżku krzesła. Pani Deberle wróciła znów na swoją kanapkę i dodała ze ślicznym uśmiechem:

Dziś jest mój dzień, Tak, przyjmuję w soboty... Wtedy Piotr wprowadza wszystkich. Zeszłego tygodnia wpuścił jakiegoś pułkownika chorego na podagrę.

              Co ty wygadujesz – szepnęła panna Aurelia, zubożała stara damą, która ją znała od dziecka.

Zapanowała chwila ciszy. Helena obrzuciła wzrokiem bogate urządzenie salonu, lśniące, czarnozłote meble i kotary. Na kominku, na stolikach i na fortepianie pełno było kwitnących kwiatów, a poprzez szyby okien, za którymi widać było nagi ogród i bezlistne drzewa, wpadało jasne światło dnia. Samotne polano tliło się na kominku, w pokoju rozchodziło się równomierne ciepło kaloryferów. Wystarczyło jeszcze jedno spojrzenie, by Helena zorientowała się, że te czarne i złote kolory są po prostu szczęśliwie dobranym tłem. Pani Deberle miała cerę białą jak mleko i kruczoczarne włosy. Była mała, pulchniutka, poruszała się wolno i z wdziękiem. Wśród tego złota, pod puszystą koroną ciemnych włosów jej blada cera nabierała wspaniałego złocistego odblasku. Wydała się Helenie naprawdę urocza.

              Konwulsje to straszna rzecz – podjęła pani Deberle. – Mój mały Lucjan też je przechodził, gdy miał roczek... Jak się pani musiała niepokoić! Ale teraz córeczka pani wygląda już doskonale.

Mówiła rozwlekle, przeciągając sylaby, i przyglądała się Helenie, zaskoczona i oczarowana jej wspaniałą urodą. Nigdy jeszcze nie widziała kobiety równie majestatycznej w prostej żałobnej sukni, która oblekała jej wysoką i wyniosłą postać. Zachwyt jej wyraził się w mimowolnym uśmiechu, gdy zamieniła porozumiewawcze spojrzenie z panną Aurelią. Obie przyglądały się Helenie z tak naiwnym zachwytem, że i ona uśmiechnęła się leciutko.

Pani Deberle usadowiła się wygodniej na kanapie i bawiąc się wachlarzem zwisającym u paska spytała:

              Czy była pani wczoraj na premierze w „Wodewilu"?

              Nie chodzę wcale do teatru – odparła Helena.

              Ach, mała Noemi była nadzwyczajna, nadzwyczajna... Umiera z takim realizmem!... Chwyta się za pierś, przechyla głowę do tyłu i cała staje się sina... Niezapomniane wrażenie, cudowne.

Przez chwilę jeszcze rozwodziła się nad aktorką, której grą była zachwycona. Potem omawiała inne nowinki paryskie, wystawę obrazów, gdzie widziała nadzwyczajne płótna, głupią powieść, która narobiła wiele wrzawy, w końcu napomknęła pannie Aurelii o jakimś skandaliku. I tak mówiąc bez przerwy, niestrudzona, szybko przechodziła z tematu na temat czując się w tym jak ryba w wodzie. Helena, dla której był to świat zupełnie obcy, przysłuchiwała się tylko i od czasu do czasu odpowiadała lakonicznie.

Drzwi otworzyły się, lokaj zameldował:

              Pani de Chermette... Pani Tissot...

Weszły dwie panie w wieczorowych sukniach. Pani Deberle wstała żywo, by je powitać. Tren jej sukni z czarnego jedwabiu, przybrany suto falbanami, był tak długi, że musiała go odrzucać nogą, za każdym razem, gdy się obracała.

Przez chwilę słychać było tylko gwar ich szczebiocących głosików.

              Ach, jakże się cieszę!... Dawno nie widziałam pani!...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin