Aldani Lino - Księżyc dwudziestu rąk.rtf

(1382 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

LINO ALDANI

 

 

 

KSIĘŻYC DWUDZIESTU RĄK

(przełożyła Ewa Komorowska)

 

 

SCAN-dal

W OCZEKIWANIU NA ŁADUNEK

 

 

 

Szczupły, średniego wzrostu, nosił kurtkę z imitacji skóry i miał śnieżnobiałe włosy. Można by rzec - człowiek jak wielu innych. Ale ta jego beztroska mina udawanej szczerości i ostrożny sposób poruszania się między stolikami - chodził, rzucając tu i tam roztargnione, a jednak uważne i przenikliwe spojrzenie - nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Był to swindler, typowa postać drobnego oszusta i hochsztaplera, których nigdy nie brakuje w poczekalniach stacji i astrodromów na całym świecie. W zamian za niewielką pożyczkę tacy faceci przeważnie oferują stare kwarcowe zegarki, dawne monety, kamyczki z Deneba IV lub skamieniałe motyle z Capelli. Niejednokrotnie proponują sztuczki karciane, dziwne zagadki zaczerpnięte z repertuaru prestidigitatorów sprzed stu lat. Wszyscy posługują się techniką spiralną, postępującą stopniowo, pełną słownych meandrów i avances - zrazu dyskretnych, a potem coraz mocniej przypierających do muru.

- Jeśli postawi mi pan piwo -  zaczął - opowiem ciekawą historię. - I zaraz dodał: - Historię nieprawdopodobną, ale prawdziwą, która mi się przydarzyła...

Siedziałem niewzruszony, a może... nie wiem, może nawet niechcący zrobiłem delikatny ruch albo też mimowolnie mrugnąłem, co ten człowiek uznał za znak zgody. Faktem jest, że zanim zdałem sobie z tego sprawę, on już się usadowił, a kelner z porozumiewawczą miną niósł już kufel pieniącego się piwa.

Znalazłem się w pułapce. Poza tym ładunek, na który czekałem, miał godzinne opóźnienie, a mój naręczny telewizor pokazywał te same co zwykle robaczki. Złożyłem wiadomości giełdowe i odsunąłem na bok podróżną walizeczkę.

Swindler natychmiast zaczaj:: - Nazywani się Klaus D'Onofrio. Moje opowiadanie odnosi się do odległego roku 2098...

Początkowo opowieść była najzwyklejsza w świecie. D'Onofrio mówił swobodnie, panując nad słownictwem, pewnie i ze znajomością rzeczy, posługując się najbardziej nawet niezrozumiałymi terminami naukowymi. Jednak jego opowiadanie, może dlatego, że nazbyt logiczne, spójne i łatwe do przewidzenia, nie zawierało niczego interesującego. Była to zwykła historia, z tych, które setki razy czytamy i słuchamy w reportażach i sprawozdaniach, jednakowych od początku do końca, albo też różniących się co najwyżej jakimś drobnym szczegółem.

Przez pięć lat Klaus D'Onofrio sprawował na pokładzie jednostki badawczej Silver Arrow drugorzędne funkcje: kucharz, elektryk, kulturalno- oświatowy, instalator i urzędnik intendentury.

- Krótko mówiąc - podkreślił jednak D'Onofrio - byłem najważniejszym członkiem załogi, dżokerem, który w razie potrzeby mógł zastąpić pilota, lekarza, radiotelegrafistę, a nawet - czemuż by nie? - nawet samego dowódcę. Wszyscy członkowie jednostki badawczej są zamienni, ja jednak byłem bardziej zamienny od innych, rozumie pan? W 98 roku było ponad dwa tysiące zbadanych planet, ale my z Sifoer Arrow byliśmy pierwszymi, którzy wyprawili się poza Pas von Taulera. Tyle tylko, że nawet poza tym Pasem wszechświat był taki sam. Zwiedziliśmy kilkanaście planet, .podobnych jak kropla wody do setek innych, już wcześniej zbadanych przez nasze jednostki. Dlatego też kiedy zeszliśmy na K- 128, w Sektorze Niebieskim, nie dziwiliśmy się wcale, że jest tak idiotycznie podobna do tylu innych.

- A okazało się? - Naciskałem, żeby go skłonić do przejścia do sedna rzeczy.

- Nic - powiedział wymijająco i wypił duży łyk piwa. - Założywszy bazę wokół polany, ze statkiem kosmicznym w samym jej środku, oddaliliśmy się we czterech na rekonesans: ja, dowódca, biolog i psychotechnik, wie pan, facet, który mierzy iloraz inteligencji za pomocą całej serii testów, jednego bardziej idiotycznego od drugiego. Po trzech godzinach marszu w lesie napotkaliśmy stado mieszkańców planety. Były to włochate stworzenia o wzroście trochę ponad metr - wyprostowane, oczy na przedzie, z sześcioma palcami u lewej ręki i siedmioma u prawej. Na nogach akurat na odwrót. Zabawny przypadek kompensowanej asymetrii. Nasze detektory nie wykryły żadnego zagrożenia. Wtedy MacLure, biolog, spróbował złapać jednego za pomocą herbatnika i udało mu się to prawie natychmiast. Zwierzę nie okazywało najmniejszego strachu, nawet kiedy wyjąwszy z plecaka aluminiowe pręty i złożywszy klatkę chwyciłem je za kark i włożyłem do środka. Miało miękkie futerko i, w odróżnieniu od innych, białą plamkę pośrodku czoła.

- Zobaczymy, jak sobie teraz poradzisz - powiedział Horwitz, psychotechnik: Stado się nie rozpierzchło. Stało dokoła w odległości sześciu czy siedmiu metrów i zajadało żółte jagody zwisające z krzewów. Horwitz poszedł nazbierać garść i wróciwszy położył je koło klatki, ale w takiej odległości, żeby więzień nie mógł ich dosięgnąć nawet wyciągając kończyny.

Psychotechnik wziął następnie aluminiowy pręt i położył w pobliżu klatki. Przez chwilę nic się nie działo. Potem zwierzę chwyciło pręt i używając go jako grabi zdołało dobrze wymierzonymi ruchami przytoczyć jagody do siebie.

Horwitz, zadowolony, dyktował uwagi do naręcznego magnetofonu. MacLure, ja i dowódca znudzeni przyglądaliśmy się zwierzęciu, które spokojnie zajadało. Potem Horwitz poszedł uzbierać następną garść jagód. Tym razem położył ją w odległości dwukrotnie większej od klatki niż poprzednio, ale dał więźniowi dwa pręty aluminiowe i kłębek linki nylonowej. Czekaliśmy pół godziny, ale nic się nie działo, po prostu nic. Zwierzę przyglądało się jagodom, prętom i kłębkowi żółtymi, wilgotnymi oczami, pełnymi niewinnego otępienia. Kilka razy obojętnie okrążyło klatkę, potem zatrzymało się, zamknęło oczy i tak tkwiło jakby pogrążone we śnie.

- Nic tu po nas - powiedział Horwitz - nawet gdybyśmy tu zostali przez rok, zwierzę nigdy nie zdoła rozwiązać tego zadania. - Horwitz był głupi. Zmarł dwa lata temu, Panie, świeć nad jego duszą. Ale za życia zawsze był głupi. Powiedziałem, że według mnie zwierzę nie robi absolutnie nic po prostu dlatego, że nie jest głodne, najadło się...

Zrobił zniecierpliwioną minę i pokręcił głową dwa albo trzy razy. - Według mnie jest to R-4 - stwierdził. Znaczyło to, że wedle jego rozeznania zwierzę należało do czwartego stadium klasy R rozwoju, a więc poziomu raczej niskiego; żeby pan lepiej mógł zrozumieć: tego samego, co świstaki i ziemskie tchórze. Tymczasem MacLure napchał chlebak liśćmi i jagodami; zdobył także próbkę wody, nabrawszy jej z pobliskiego źródła. - Jestem gotowy - powiedział. - Ja też - zapewnił Horwitz. Dowódca wykonał kilka endopłyt, wie pan, takich specjalnych fotografii, które rejestrują nawet wewnętrzną strukturę i metabolizm każdego żywego organizmu, po czym wyprostował się i zaproponował powrót.

Wobec tego rozmontowałem klatkę i uwolniłem zwierzę, które natychmiast przyłączyło się do swoich towarzyszy. Zwierzęta, wcale nie przestraszone, szły z nami przez całą drogę powrotną. Kiedy wróciliśmy do bazy, słońce stało jeszcze wysoko nad horyzontem. Wszyscy pozostali członkowie załogi byli na zewnątrz, leżeli na plecionkach i rozkoszowali się południowym wiaterkiem. Również wśród nich były zwierzęta, które łaziły niewinnie po polanie albo ganiały jak szczeniaki wokół teleskopowych podpór statku kosmicznego. Pani doktor Almąuist chciała zabrać jednego ze sobą, ale dowódca przypomniał jej oschle, że regulamin na to nie pozwala. Po paru minutach byliśmy już wszyscy na pokładzie, a ja usiadłem przy ekranie wizyjnym, żeby rzucić ostatnie spojrzenie. Zwierzęta skupiły się pośrodku polany i patrzyły wilgotnymi, żółtymi oczami w naszym kierunku. Siedziały tam najzupełniej nieruchome. Kiedy jednak dowódca wydał rozkaz startu i cały kadłub Sifoer Arrow zadrżał, zanim ekran zamglił się, zdążyłem zauważyć gwałtowne poruszenie wśród tej gromady włochatych stworzeń: fikołki, koziołki, podskoki i małpie klaskanie w ręce. Siher Arrow opuszczała planetę i nie było wątpliwości, że owe stworzenia tam na dole witały ten fakt jak wyzwolenie.

Klaus D'Onofrio otarł usta wierzchem dłoni. Patrzył na mnie spode łba z miną obłudnego kota, który ma właśnie schwytać kanarka.

- To wszystko? - skomentowałem, nadając głosowi możliwie najbardziej ironiczne brzmienie.

D'Onofrio wcale się nie speszył. Poszperał w kieszeniach, jakby szukając papierosów. Zamiast nich wyjął plik pożółkłych i zniszczonych kartek. Starannie je przejrzał, wyłowił niebieskawy odcinek i pchnął go na środek stołu. - Tu są końcówki - rzekł - jeśli pan chce, może pan sprawdzić archiwa Centrum Badań Przestrzeni, a w nich zapis dotyczący planety K-128.

Zignorowałem jego słowa, jak również niebieską karteczkę. - To wszystko? - powiedziałem, tym razem rozzłoszczony. - Pana opowieść jest naprawdę banalna, nawet dziecko umiałoby wymyślić lepszą...

- To nie moja wina - usprawiedliwiał się D'Onofrio. - To, co przed chwilą opowiedziałem, jest wersją oficjalną, zdeponowaną w archiwach. Ale jeśli mi pan postawi następne piwo, opowiem prawdę, historię o tym, jak faktycznie miały się rzeczy i jak się nam udało opuścić planetę po nieprawdopodobnym przeżyciu.

Zdałem sobie sprawę, że niechcący się uśmiechnąłem. Łobuz znał się na rzeczy, recytował scenariusz wielokrotnie już powielany, ale robił to z wdziękiem i mimo kabotyń- skich pomysłów - a może właśnie dzięki nim - wydawał się sympatyczny. Spojrzałem na zegarek. Brakowało jeszcze pół godziny do przybycia ładunku, nie licząc dodatkowego czasu, który musiałbym spędzić w oczekiwaniu na oclenie towaru.

- Cały zamieniam się w słuch - zapewniłem go, a kelner już podchodził z następnym piwem.

D'Onofrio schował do kieszeni niebieską kartkę. Potem otworzył paczkę papierosów, wyjął trzy i ustawił je pionowo pośrodku stołu. - Zróbmy krok wstecz - powiedział - i wróćmy do momentu przed startem. Oto ja i dowódca, razem z MacLurem i Horwitzem jesteśmy na ścieżce prowadzącej z powrotem do bazy, a miejscowe zwierzaki tworzą sztafetę. Rozumie pan?

No więc przybywamy na polanę, a nasi towarzysze są tam, jak już powiedziałem, wyciągnięci na plecionkach. Tyle że nie rozkoszują się świeżym powietrzem. Wydają się pijani i ogłupiali, jakby padli ofiarą śpięczki hipnotycznej. Ale absurdalne, nie do przyjęcia, było coś innego: na środku polany stały trzy statki kosmiczne, rozumie pan? Trzy Silver Arrow, albo lepiej - nasza Silver Arrow trzykrotnie skopiowana.

D'Onofrio brodą wskazał trzy papierosy na środku stołu. - Były ustawione - sprecyzował - jakby na wierzchołkach wyimaginowanego trójkąta równobocznego.

- Halucynacja przez indukcję, jak sądzę.

- Nic podobnego - zapewnił D'Onofrio - statki kosmiczne były realne, wszystkie trzy z niezwykle solidnego stopu tytanowego. Ale dwa z nich były fałszywe...

Przyglądałem mu się zdumiony. Przez chwilę zapomniałem, że swindler żyje kłamstwami i grą słów, ale tym razem D'Onofrio przesadził.

- Taki żart Sillian - wyjaśnił po chwili.

- Czyj?

- Och, przepraszam, K-128 była planetą ostatniej klasy i Horwitz widząc, że mieszkańcy są trochę głupkowaci, żartobliwie ochrzcił ją mianem “Silly". Ale teraz nawet pan już widzi, że rzeczy miały się nieco inaczej. Poza lile- patią i telekinezą Sillianie potrafili podwajać, potrajać, a nawet powielać przedmioty po stokroć; potrafili też tworzyć zupełnie, z gruntu nowe - z niczego. Także w środku statki kosmiczne były najdokładniej identyczne w każdym najdrobniejszym szczególe. Zapewniam pana, że można było zwariować.

- To nie jest zadanie, które możemy tutaj rozwiązać - stwierdził dowódca. - Najlepszym wyjściem jest podzielenie załogi na trzy grupy i natychmiastowy odlot wszystkimi trzema statkami. Rozwiążemy tajemnicę później, kiedy będziemy w rozsądnej odległości od tej planety fałszerzy.

Zaczęliśmy cucić uśpionych towarzyszy tłukąc ich po policzkach i po dobrej godzinie masażu mózgu i kilku zastrzykach neuropu zdołaliśmy doprowadzić ich do porządku. Tymczasem Sillianie podskakiwali wokół nas i przyglądali się z zaciekawieniem ale bez stwarzania zamętu. Następnie, kręcąc się między plecionkami, składanymi krzesełkami i pustymi butelkami Cristal Coli MacLure zauważył dziwną drobnostkę ustawioną na ziemi. Przypominała dużą maszynkę do mielenia kawy, jeden z tych przedmiotów, które widuje się za ladą baru; u góry miała przezroczysty plastykowy lejek. - A to co? - zawołał Horwitz. Komendant również rzucił okiem na przedmiot, przez chwilę nie wiedział, co zrobić, i jak zwykle wzruszył ramionami. - Nie traćmy czasu - powiedział. Już uformował grupy i właśnie miał wydać rozkaz wejścia na pokład, kiedy jeden z Sillian wyskoczył ze stada i zdecydowanym krokiem wszedł między nas. Był to ten z białą plamką na czole, ten sam, którego trzymaliśmy w klatce.

- UWAGA! UWAGA! - głos rozbrzmiewał mi w głowie z piekielnym hukiem, nie było sensu zatykać sobie uszu. Żadne słowo nie wydobywało się z jego ust - głos formował się bezpośrednio w naszym mózgu, wyraźny i stanowczy.

Teraz D'Onofrio mówił bez tchu i zdradzał pewne zakłopotanie. Ponownie otworzył pojemnik na papierosy i nerwowo zapalił jednego.

- Czy mam mówić dalej?

- Oczywiście! Co powiedział tubylec?

- Powiedział, że czyta nam w myślach i że nasza decyzja jest pochopna. Powiedział, że materiał, z którego wykonano statki kosmiczne, jest nietrwały i że po przeleceniu mniej niż jednego parseka unicestwiłby się z konsekwencjami najoczywiściej tragicznymi dla dwóch trzecich naszej załogi. I dlatego radzi dowódcy i nam wszystkim starannie przemyśleć problem, aby znaleźć bardziej odpowiednie rozwiązanie.

To właśnie wtedy dowódca dał się ponieść. Wyszarpnął pistolet laserowy i wrzasnął: - Jeśli nie spowodujecie zniknięcia tych dwu fałszywych statków, to wszystkich was pozabijamy] - W głowach zabrzmiało nam coś jakby śmiech. - Wasza broń jest chwilowo zablokowana - oznajmił tubylec. - Chryste - warknął dowódca - czego więc chcecie? - Chcemy was poddać testowi - odparł Sillianin. - Chcemy zobaczyć, czy jesteście na tyle inteligentni, żeby stwierdzić, który z trzech statków jest wasz, który pozwoli wam cało i zdrowo wydostać się z naszej planety. - Po czym dodał ważne ostrzeżenie: - Kopie - oznajmił - zrobione są z niestałego materiału, którego waga jest niższa o trzynaście jednostek na tysiąc w porównaniu z materiałem oryginalnym. - Potem podszedł do maszynki do mielenia kawy. - To jest elektroniczna waga, którą przygotowaliśmy specjalnie dla was. Ponieważ mamy po trzynaście palców, nasz system liczenia opiera się na liczbie trzynaście, ale waga stosuje wasze parametry dziesiętne i jest wytarowana w taki sposób, aby spełnić wszystkie warunki, jakie leżą u podstaw waszego systemu miar. Dzięki tej wadze będziecie mogli rozwiązać to zadanie, ale waga może zostać użyta tylko jeden jedyny raz. Po jednorazowym zważeniu ulegnie unicestwieniu. Wagi na pokładzie zostały zablokowane, a komputer chwilowo unieruchomiony. Powtarzam, możecie użyć tej wagi jeden jedyny raz. Macie pół godziny czasu; jeśli upłynie bez rezultatu, sprawimy, że waga zniknie, a wam nie pozostanie nic innego, jak stawić czoła niebezpieczeństwu z szansą wyjścia cało jedną na trzy. D'Onofrio przeczesał palcami srebrzyste włosy. Wypił piwo i rzekł: - Tym razem to my byliśmy w potrzasku, ogarnięci paniką. A jednak, niech mi pan wierzy, rozwiązanie problemu było dziecinnie łatwe, tak jak połączenie dwóch prętów kawałkiem nylonu. Co by pan zrobił?

 

Pytanie nie było retoryczne. D'Onofrio naprawdę chciał wiedzieć, jak ja bym rozwiązał problem. Jego zabawna historyjka, chaotyczna i pełna nieprawdopodobnych głupstw, była tylko wstępem, pretekstem, żeby mnie poddać testowi na giętkość umysłu. Najwidoczniej człowiek ten był chory, miał bzika na punkcie kwizów i zagadek; był jednym z tych ludzi, których zasadniczym celem jest zamęczyć bliźniego diabelskimi zgadywankami.

- Co by pan zrobił? - niecierpliwie powtórzył, a sam palcem rysował w powietrzu kółko wokół trzech papierosów stojących na środku stołu.

Rozkładając ręce dałem za wygraną, spróbowałem jednak wymyślić jakąś odpowiedź. - Popatrzyłbym pod spód - powiedziałem, ale bez żadnego przekonania.

- Pod co?

- Pod statki kosmiczne. Jeśli polana, jak przypuszczam, było porośnięta trawą, to teren znajdujący się pod prawdziwą Sifoer Arrow powinien być przypalony...

D'Onofrio zaczął się śmiać. - Pan zatrzymał się na etapie astronautyki przedpotopowej - skomentował lodowatym głosem. - Już od ponad wieku nie używa się ani chemicznego, ani nuklearnego materiału pędnego, a jedynie napędu grawitacyjnego. Kiedy statki kosmiczne lądują, to siadają lekko jak gołąbki i niczego nie wypalają, rozumie pan?

Spróbowałem jeszcze raz. - Niech no sekundę pomyślę: może zbudowałbym prymitywną wagę ramienną za pomocą jakiegoś sztywnego drążka i sztyftu pośrodku i za jej pomocą porównywałbym ze sobą wagę rozmaitych przedmiotów, czy jest ona właściwa czy nie, dopóki...

- Niech pan nie mówi głupstw - przerwał mi D'O- nofrio. - Po pierwsze, nie było czasu na skonstruowanie podobnej wagi, po drugie, byłaby też bezużyteczna, bo niedokładności wykonania uniemożliwiłyby wykazanie różnic wagi rzędu trzynastu tysięcznych... Nie, potrzebna była waga precyzyjna, taka jak ta, którą przygotowali nam Sillianie, ale wagi tej można było użyć tylko raz. Co by pan zrobił?

Zerknąłem na zegarek.

- Poddaję się - powiedziałem, unosząc ręce w żartobliwym geście. - Być może problem ten nie ma rozwiązania, a może jest to tylko gra słów. Niech pan poda rozwiązanie, a ja postawię następne piwo. Ale niech się pan spieszy, mój ładunek zaraz przyjedzie.

D'Onofrio rozejrzał się wokoło z miną nieokreślonej podejrzliwości; przyglądał mi się przez chwilę badawczo, potem spuścił oczy na trzy papierosy i podjął opowiadanie bardzo cichym głosem.

- Dali nam pół godziny, a pół godziny to w końcu wcale niedużo, dosyć jednak, by znaleźć się na samym dnie rozpaczy. Każdy chciał powiedzieć swoje zdanie, zasugerować, zamieszać, przedyskutować, a rezultat był taki, że tylko wzmogło to zamęt i spowodowało ogólne osłabienie zdolności myślenia. Niech mi pan wierzy, w ciągu tej pół godziny przedefilowały przede mną najbardziej wymyślne i barwne nonsensy, jakie kiedykolwiek w życiu spotkałem. Dowódca zupełnie stracił głowę, siedział koło maszynki do mielenia kawy i mamrotał coś do siebie. Horwitz zrobił się biały jak nieboszczyk, a pozostali chodzili pogrążeni w myślach. Tylko MacLure, biolog, wydawał mi się jeszcze przytomny. Odciągnąłem go na stronę i powiedziałem, że mam gotowe rozwiązanie. MacLure spojrzał na mnie, jakby zobaczył archanioła Gabriela. Spytałem, czy mamy na pokładzie wodę destylowaną. Kiwnął głową, że tak. - W takim razie to proste - powiedziałem. - Przelejemy litr wody destylowanej z laboratorium pierwszego statku i dwa litry z laboratorium drugiego, wlejemy wszystko do lejka wagi i zobaczymy, ile waży. Jeżeli brakować będzie trzynastu gramów do trzech tysięcy, to Siher Arrow będzie statkiem drugim, jeśli dwudziestu sześciu - to będzie pierwszym, a jeśli trzydziestu dziewięciu - to właściwym statkiem będzie trzeci.

Przez jakiś czas, który wydawał mi się bardzo długi, MacLure tępo się we mnie wpatrywał. Potem, bardzo powoli, cała twarz rozjaśniła mu się w promiennym uśmiechu. - Wspaniale - krzyknął. - Jesteś geniuszem! - Uściskał mnie cały rozradowany i cmoknął głośno w środek czoła. - Idź, przynieś wodę - powiedziałem mu - a ja zawiadomię dowódcę.

D'Onofrio wziął trzy papierosy i wsadził je z powrotem do pudełka.

- To wszystko - powiedział z udawaną nonszalancją. - No i co pan powie?

- Naprawdę bardzo pomysłowe - przyznałem - oryginalne rozwiązanie dla, wydawałoby się, nierozwiązal- nego problemu. Gratulacje. - I ironicznie dodałem: - Przypuszczam, że dostał pan raport pochwalny.

- Nic podobnego. MacLure dokonał ważenia i waga wykazała 2961 gramów. Prawdziwa Silver Arrow^ nasza, była zatem bez wątpienia trzecim statkiem. Pospieszyliśmy do podestu wejściowego, ale czterema skokami Sillianin wyprzedził nas przed wejściem; każdemu z nas, gdy przekraczał próg, przesuwał swoich trzynaście palców po czole i karku. Wyglądało to na pożegnanie, a okazało się, że za pomocą tego ruchu zacierał w naszej pamięci wszystkie dane dotyczące tego eksperymentu.

W ten sposób wyruszyliśmy przekonani, że K- 128 jest planetą klasy R- 4 i jako taką ją zarejestrowaliśmy, będąc całkowicie nieświadomi, jak naprawdę przedstawiały się sprawy. To wszystko, proszę pana.

Wstał i zamierzał już odejść.

- Halo, chwileczkę - skarciłem go - istnieje tu pewna sprzeczność. Jeśli zatarli wam pamięć o tym, co się stało, to jak to się dzieje, że przypomina pan sobie wszystko z najdrobniejszymi szczegółami?

D'Onofrio uniósł brwi, a potem uśmiechnął się ze znużeniem.

- Nie ma żadnej sprzeczności - zapewnił. - Byłem ostatnim członkiem załogi, który wszedł na pokład. Być może Sillianin miał już zmęczone palce i nie mógł mnie porządnie pomasować, albo zrobił to w sposób niedokładny.

Faktem jest natomiast, że pamięć o tym, jak się rzeczy miały, wróciła mi niespodziewanie kilka lat temu, kiedy już byłem na emeryturze. Trochę za późno, żeby na podstawie mojego spóźnionego i odosobnionego zeznania można było poprawić sprawozdanie z odległego roku 2098, czy też żeby zaprogramować nową wyprawę. Nie wspomnę nawet o ryzyku trafienia do lecznicy psychiatrycznej. Lepiej już siedzieć cicho, prawda? Albo mówić o tym, ot, tak sobie, dla żartu, jak opowiedziałem to panu. Zechce mi pan wybaczyć.

Podniósł rękę, pomachał palcami w cwaniackim geście pożegnania, oddalił się miękkimi krokami i zniknął w tłumie za szklanymi drzwiami.

 

- Nieszkodliwy typ - powiedział kelner wycierając szmatką stół - widziałem, że również i panu opowiedział swoją zagadkę o trzech statkach kosmicznych; to jego żelazny punkt. Dajemy mu spokój, przynajmniej do chwili, kiedy swoimi opowieściami nie zacznie się naprzykrzać, co zdarza się niezmiernie rzadko i tylko wtedy, kiedy wypije o jedno piwo za dużo. Ale to porządny człowiek i w dodatku zdolny. W młodości był naprawdę funkcjonariuszem drugiej klasy na pokładzie jednostki badawczej, potem przeszedł do służby naziemnej, a teraz jest na emeryturze, stale zajęty łamigłówkami i szaradami. Mam nadzieję, że nie przeszkadzał panu...

- Ależ nie - zapewniłem go dobrotliwie - to była przyjemna rozrywka.

W tym momencie ze wszystkich głośników astroportu wzburzony, drżący głos oznajmił alarm czerwony. Flotylla stu sześćdziesięciu dziewięciu statków kosmicznych o nie znanej budowie, zbliżająca się od Sektora Niebieskiego, minęła Pas von Taulera i zmierza z zastraszającą prędkością ku naszemu układowi. Nim zdołałem uprzytomnić sobie, że sto sześćdziesiąt dziewięć jest kwadratem trzynastu, liczby tak okrągłej jak dla nas dziesięć, astroport pogrążył się w ciemności i z oddali zaczęły docierać pierwsze odgłosy przerażających wybuchów.

KOPIA PSYCHOSOMATYCZNA

 

 

 

Non, mom petit, dii M. Darbedat

en secouant la tete, ces choses –

la sont impossibles.

Jean-Paui Sartre (La Chambre)[1]

 

 

Amanda obraca nerwowo w palcach płaski, dłuższy od normalnego papieros, nie zapala go, wącha, co chwila pozwala mu wpaść do szerokiego rękawa szlafroka, żeby go zaraz potem wyłowić niecierpliwym ruchem.

Jej mąż jest w drugim pokoju. John nie chce, żeby paliła hipnofen. Ostatnim razem, kiedy ją na tym złapał, wywiązała się gwałtowna dyskusja, raczej bardziej nawet kłótnia zakończona obietnicą, że nigdy więcej nie ulegnie nałogowi.

Amanda jednak nie potrafiła z tego zrezygnować. Nazbyt ją pociąga ten sen na jawie, niepohamowane niczym marzenie, przygoda, w której jest się jednocześnie widzem i uczestnikiem. Hipnofen daje to wszystko. Zapalasz papierosa w półmroku i po kilku pociągnięciach ściana zaludnia się obrazami takimi, jakich się pragnie. Można naprowadzić sen na rzeczy najbardziej przez siebie lubiane, sterować nim zgodnie z wcześniej powziętym planem albo w miarę śnie- nia decydować o tym, co ma się za chwilę stać. Wszystko odbywa się zgodnie z pragnieniami, raz, dwa, dziesięć razy - dopóki działanie hipnofenu nie osłabnie i wątek snu nie zacznie się rozmywać.

Amanda żyje tylko dla tego.

Kiedy słyszy kroki Johna rozbrzmiewające na korytarzu, pospiesznie chowa papierosa między stronice tygodnika, który potem z udawaną beztroską rzuca na stolik.

John otwiera drzwi. Amanda się nie rusza.

- Jadę odwiedzić Edith.

Przez chwilę John stoi nieruchomo na progu pokoju, potem wchodzi do środka, okrąża fotel i staje przed kobietą.

- Byłaś tam wczoraj, prawda? Amanda potakuje głową. Podnosi ze stolika mały giętki pilniczek i zaczyna delikatnie wodzić nim wokół paznokci.

- Jak się czuła? - pyta John. - Wczoraj wieczorem nic nie powiedziałaś, dziś przy stole też się nie odezwałaś. Nie odniosłaś wrażenia, że czuje się lepiej?

Amanda ledwie podnosi oczy.

- Przestań, John. Wiesz dobrze, że twoja siostra nie może czuć się lepiej. Do reszty zwariuje, jeśli się jej nie zabierze tej zabawki...

- Milcz - przerywa John.

- Dobrze, już nic nie powiem.

- Pytałem tylko, czy lepiej się czuła.

- Nie - odpowiada Amanda oschle - ani trochę.

Z rękami założonymi do tyłu John wolno przechadza się w pobliżu fotela.

- Dziś rano rozmawiałem o niej z doktorem Schuppem.

Rytmiczny ruch pilnika gwałtownie ustaje.

- Myślę, że zrobiłeś głupstwo - mówi Amanda. - Poza tym doktor Schuppe nie jest psychiatrą.

- Wiem o tym - sucho zgadza się John - ale zawsze może wyrazić swoje zdanie.

Amanda wzrusza ramionami, a ponieważ John zamilkł, pyta ze sztuczną obojętnością:

- No więc? Co powiedział doktor Schuppe?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin