Allbeury Ted - Wszystkie nasze jutra.rtf

(1740 KB) Pobierz
SCAN-dal

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

TED ALLBEURY

 

 

 

Wszystkie nasze jutra

 

(Przełożył Piotr Jankowski)

Tę książkę dedykuję Alewyn Birck

 

Niewielu ludzi potrafi odczuwać szczęście, jeśli nie mogą jednocześnie nienawidzić jakiejś innej osoby, narodu lub wiary.

B. Russel

 

 

Brytyjscy komuniści powinni, jeśli to konieczne, uciec się do wszelkich możliwych wybiegów, sztuczek, intryg, zatajania prawdy i środków nielegalnych, by przeniknąć do związków zawodowych i w nich pozostać. Powinni nauczyć się wspierać swymi głosami przywódców Labour Party tak jak sznur wspiera wisielca.

Lenin

 

ROZDZIAŁ I

 

Długa ostroga wiązów biegła zboczem łąki, rozciągając się od południowo-wschodniego krańca lasu niemal aż do mostu prowadzącego do farmy. Bladożółte słońce wczesnego marcowego poranka rzucało długie cienie przed stadem, które powoli przechodziło mostem na łąkę po drugiej stronie rzeczki. Trawę pokrywała siwa warstwa szronu i w mroźnym powietrzu parowały oddechy dwóch pędzących stado mężczyzn.

Dwaj Niemcy stojący przy skraju lasu naciągnęli na twarze wełniane szaliki. Obserwowali poruszenia krów i parobków. Gdy zwierzęta zbliżyły się do krawędzi lasu, wyższy z pasterzy wyprzedził czoło stada. Po pięciu minutach był już w lesie, posuwając się zgodnie ze znakami namalowanymi białą farbą na pniach drzew.

Gdy dotarł do Niemców powiedział:

- Dobry dien’.

Wyższy z nich wyciągnął rękę.

- ‘Tag.

Godzinę później znajdowali się już w dużym domu na przedmieściach Brunszwiku. Służył on jako skrzynka kontaktowa BFV, wywiadu zachodnioniemieckiego. Po dalszych pięciu godzinach, gdy mężczyzna wykąpał się i zaczął składać raport, jeden ze słuchających go wyszedł z pokoju i zadzwonił pod zastrzeżony numer w Bonn.

Przed wieczorem już sześciu mężczyzn wypytywało przybysza. Nie agresywnie, ale dokładnie, wręcz drobiazgowo. Cechowała ich spokojna pewność ludzi wiedzących, że ich czas i wysiłek nie będzie zmarnowany.

Człowiek, którego badali, był majorem KGB, oficerem łącznikowym pomiędzy KGB i radzieckim wywiadem wojskowym - GRU. Skontaktował się z nimi cztery miesiące wcześniej. Teraz był już po wszystkich badaniach sprawdzających możliwość ewentualnej zdrady. Ustalono jego motywacje, zakres posiadanych informacji, pytano, jakiego żąda wynagrodzenia. Niezbyt chętnie wówczas ujawniał, czym się kieruje, i nie posunął się poza stwierdzenie, że to, co chce powiedzieć, ma niezwykłą wagę.

Oczywiście wiedzieli już o nim co nieco i mieli świadomość, że jeśli tylko zechce, może rzeczywiście dostarczyć informacji o wielkiej wadze. Jeśliby jednak uzyskał ich akceptację zbyt tanim kosztem, ryzykowali wiele. Mógł być wtyczką KGB. Mógł okazać się płotką, usiłującą zdobyć mieszkanie i pensję w zamian za rutynowe materiały, a takich mieli już z pół tuzina. Było w nim jednak coś, co w końcu skłoniło ich do podjęcia tego ryzyka. Przejęli go 5 mil na południe od Helmsted.

Sekcja fotograficzna powiększyła już mikrofilm, który Rosjanin przeniósł ukryty w górnej, sztucznej szczęce. Sama tylko zawartość mikrofilmu usprawiedliwiała ich decyzję. Ale to był dopiero początek. Rozmawiał z nimi teraz otwarcie, odpowiadał na wszystkie pytania, a jego motywy stały się jasne. Po prostu bał się tego, co miało się stać. Oni zresztą też się bali. Scenariusz, jaki przedstawił, znali od dawna. Jednak nigdy nic podobnego się nie działo i stopniowo stawał się on coraz mniej prawdopodobny.

Jeden z przesłuchujących wrócił nocą do Bonn. Drugi wieczornym samolotem poleciał do Berlina. W Tegel czekała na niego dziewczyna, Francuzka. Wypili razem kawę w restauracji na lotnisku. Zwykłą, brązową kopertę zwinął tak, żeby mieściła się do jej torebki. Nie miała pojęcia, jakie informacje zawiera ta koperta; w południe następnego dnia przekazała ją pewnemu mężczyźnie w mieszkaniu nad sklepem rybnym przy rue Monge w Paryżu.

Fakty, o których poinformował Niemców zbiegły oficer, ich wzajemne usytuowanie w czasie prawdopodobnie pozwoliłyby siłom NATO lub ONZ zapobiec przeistoczeniu się agresywnego planu w krwawą rzeczywistość. Zamiast tego stały się jednak katalizatorem, który połączył się ze stuleciami rywalizacji i nienawiści między Anglią i Francją. Sięgały one od czasów bitwy pod Agincourt, poprzez rok 1066, aż do dzisiejszych sprzeczek farmerów o jabłka Golden Delicious, czy import kurcząt i indyków. To odwieczne, podszyte nienawiścią współzawodnictwo posłużyło za wymówkę słabemu, lecz bezwzględnemu i ambitnemu politykowi, który zamienił potencjalnie groźny incydent w nieuniknioną katastrofę. Katastrofę, która miała wpłynąć na życie milionów ludzi.

 

ROZDZIAŁ II

 

Pułkownik Harry Andrews skinął szorstko głową, dziękując sierżantowi, który postawił przed nim na stole drinka. Gdy skończył powolne kartkowanie programów telewizyjnych w “Radio-Timesie” i “TV-Timesie”, rzucił oba pisma na siedzenie najbliższego fotela. Sięgnął po szklankę, przytrzymał ją pod światło, a potem ostrożnie upił łyk napoju. Jak dotąd zauważył tylko dwa niebezpieczne punkty.

Pułkownik Andrews sprawdzał zapowiedzi teatru telewizji, gdy tylko zanosiło się na to, że spędzi większość tygodnia w domu. Nie interesowały go sztuki - wprost przeciwnie. Nienawidził teatru, czy to na scenie, czy w życiu. Ta nienawiść obejmowała dramaturgów, aktorów, a w szczególności aktorki, a także wszystkich tych pieczeniarzy, którzy na teatrze - wszystko jedno w jakiej postaci - zarabiali pieniądze. Zaś najbardziej ze wszystkiego nienawidził swej żony. Nie miała ona żadnych powiązań ze sceną; jednak wpływ, jaki teatr na nią wywierał, był właśnie przyczyną tej nienawiści.

Niedzielny film na kanale BBC-1 opowiadał o stopniowym upadku pięknej niegdyś kobiety, gwiazdy Hollywoodu, którą opuścili wszyscy przyjaciele, mąż i kochankowie, gdy w końcu roztrwoniła majątek, a jej piękne ciało przestało budzić pożądanie. Przez pięć dni Paula będzie odgrywała w domu tę rolę i łzy będą pojawiać się w jej oczach, gdy tylko zacznie powtarzać banalne, pełne wyrzutu kwestie z filmu. Paula Andrews natychmiast utożsamiała się z każdą zgnębioną, boleśnie doświadczoną kobietą, począwszy od Delilah, a skończywszy na sponiewieranych żonach Evina Pizzeya. Nie każdy, kto mając 17 lat jest tak piękny, że aż dech zapiera, musi w końcu wpadać w ciężką nerwicę, ale jeśli chce się na nerwicy budować karierę, to na pewno bycie tak pięknym może w tym dopomóc. A jeśli jeszcze uroda łączy się z wrodzonym talentem aktorskim i żywą, choć wykoślawioną wyobraźnią z rodzaju takich, na jakich bazują wszyscy psychopatyczni kłamcy - wówczas ktoś taki potrafi nieźle się bawić, zmieniając życie swych najbliższych i najdroższych w istne piekło.

Wiedział, że będzie odgrywała upadłą gwiazdę tylko przez pięć dni, bo już w piątek zobaczy Laureen Bascal i Humphrey’a Bogarta w “To Have and Have Not”. W dziesięć minut zmieni się w dowcipkującą, światową kobietę, niewprawnie popalającą papierosa i z pod wpół przymkniętych powiek posyłającą mu spojrzenia pełne pogardy dla jego słabości. A może to była raczej Bette Davis w “Scapegoot”?

Harry Andrews traktował czytanie “Radio-Timesa” tak jak któraś z jego grup specjalnych SAS traktowałaby rutynowe rozpoznanie. Jak mawiano w wojsku - “Czas spędzony na rozpoznaniu nigdy nie idzie na marne”, albo “W porę ostrzeżony, w porę uzbrojony” i temu podobne.

Pułkownik z łatwością dawał sobie radę z manią żony. Miał z tym do czynienia od 15 lat, a pułkownikiem SAS nie zostałby nikt, kto bawi się w drobiazgi. Dawno już wyczerpał spis tego, co był w stanie zrobić, żeby uczynić znośniejszym stan Pauli i swoją sytuację. Był u kilku internistów, u czterech psychiatrów, próbował intensywnego seksu, paternalizmu, aż w końcu doszedł do wniosku, że najlepiej będzie po prostu nie zwracać na to uwagi. Obserwował, jak psychiatrzy i inni specjaliści próbują najróżniejszych terapii. Nigdy nie przyznawali się do porażki. Ale zawsze przegrywali. Ona po prostu miała psychopatyczną osobowość; zawsze będzie kłamać, zawsze będzie nieobliczalna, a jej przeprosiny i skrucha nieodmiennie będą fałszywe. To jemu tak powiedzieli, nie jej. Była zbyt piękna na to, by jej uświadamiać wszystkie te paskudne fakty. A gdy już ją skreślili z listy, mogli zacząć pakować się do jej łóżka. Nie wymagało to wielkiego zachodu. Doskonale wiedziała, co o niej sądzą i pozwalała im spać ze sobą, bo w ten sposób zawsze i tak była górą.

Andrews przeszedł z powrotem do swego biura na starej plebanii, otworzył drzwi i wybrał jeden z kluczy na kółku, zanim usiadł przy metalowym biurku.

Tego, wczesnowiosennego sobotniego popołudnia tylko ludzie ze służby wartowniczej byli na miejscu. Większość grała w krykieta lub kibicowała w pobliskim Tunbridge Wells. Harry Andrews grywał w Niebieskich i był kiedyś w reprezentacji jednego z mniejszych hrabstw. Od kiedy jednak awansował na kapitana, sport i inne rozrywki stały się dla niego już tylko zajęciami dobrymi dla żołnierzy, którzy inaczej nudzili się i ze swą niewyżytą energią stawali się utrapieniem ludności i policji.

Andrews kochał ich wszystkich jak synów. Ale był oschłym, srogim ojcem, wymagającym, by pod spojrzeniem jego jasnobrązowych oczu słowa stawały się zbędne.

Otworzył górną szufladę z prawej strony biurka i wyjął dwa segregatory. Grubszy miał nalepkę: “Zbiorczy Raport Komisji Wywiadu 1980-1984”; na cieńszym widniał odręcznie napisany tytuł: “Cromwell - Analiza Przebiegu Krytycznego”. Otworzył grubsze akta i wolno przeczytał ostatni raport miesięczny ze stycznia 1984 roku. Dwadzieścia minut później, wciąż czytając i nie podnosząc głowy, sięgnął do telefonu i poprosił oficera służbowego o połączenie z numerem w Edynburgu.

 

 

Mimo czystego, niebieskiego nieba zbocze wzgórza przyprószone było cienką warstwą śniegu, a tam, gdzie wiatr nawiał go pod wystające kamienie, tworzyły się małe zaspy. Chuda, czarno-biała suka collie przypadła do ziemi, pilnując owiec. Posuwała się naprzód cal po calu, żeby je zatrzymać przed płytkim strumieniem. Ostrożna i opanowana, nie chciała spłoszyć stada, w którym – jak zwykle w ostatnim tygodniu lutego, po Guy Fawkes Day - znajdowały się barany. W oborze były teraz tylko te owce, które się okociły; resztę zostawił na wzgórzach. To śnieg spowodował, że stał się ostrożniejszy i postanowił zapędzić je bliżej zabudowań farmy. Były to głównie małe, odporne Welsh Mountainery, ale blisko 30 z nich dla polepszenia runa pokryto baranem Swaledale. Miały niebieskie łaty na zadach, zamiast jak zwykle czerwonych, i wyglądały masywniej od innych z powodu ciąży.

Kiedy liczące ponad 300 sztuk stado spłynęło w dolinę, spojrzał w stronę góry. Nad szczytem zawisł w powietrzu myszołów, wypatrujący nowonarodzonych jagniąt. Za ostatnią linią drzew, w zachodzącym słońcu czerwieniała powierzchnia skał. Mężczyzna, który nazywał się Glyn Thomas i był tyleż poetą, co farmerem, uśmiechnął się do siebie. Zdał sobie bowiem sprawę, że jego umysł w połowie tylko podziwia piękno wzgórz, w połowie zaś przelicza wyniki hodowli, które nie były szczególnie dobre, choć do przyjęcia. Przy przeciętnej 1,5 nadal zawdzięczał wiele dotacjom z HFS.

Patrząc, w dół, u stóp wzgórza dojrzał dym z kamiennego komina, wznoszący się pionową spiralą, dopóki nie rozwiał go wiatr. Dom był długi i wąski. Kamienny, z łupkowym dachem, pochodził z 1820 roku. Stodołę w kształcie litery L zbudowano parę lat później. Drugą, większą stodołę i stajnie dobudował jego ojciec, zaś mała dojarnia na 25 fryzyjek miała zaledwie pięć lat. Wszystko to było eksperymentem, który jeszcze nie dowiódł swej wartości. Raz tylko, dzięki łagodnej zimie, osiągnął niezły zysk; w pozostałych latach ledwie wychodził na zero. Jego rodzina od czterech pokoleń gospodarowała wśród tych wzgórz i dolin. Wyglądało jednak na to, że on będzie ostatni. Meg miała już 34 lata. Ginekolog z Cardiff, gdy ich już przebadał, mógł tylko poradzić z uśmiechem, by próbowali nadal, gdyż teoretycznie cała maszyneria funkcjonowała prawidłowo u obojga. Glyn Thomas uśmiechnął się, gdy echo słów powtarzanych częstokroć przez ojca znów odbiło się w jego myślach: - “A może to dobry Bóg zsyła ci w ten sposób jakiś znak?”

Joe Langley przyglądał się ich pracy, podczas gdy potężny czerpak kołysał się na łańcuchach. Dostrzegł przypływ piany, kiedy czerpak przechylił się, by napełnić dwa mniejsze pojemniki. Dwaj ludzie podeszli do linii form odlewniczych i gdy przesuwali, się nalewając, od jednej do drugiej, poczuł znajomy zapach nafty i piasku. Zaczekał, aż napełnią naczynia ponownie i zaleją kolejne formy. Gdy wszystkie były już pełne i parujące, podszedł do obu formierzy i młodego robotnika.

- Jak długo tu pracujesz, chłopcze?

- To mój trzeci tydzień, panie Langley. Langley wskazał na grabie w jego ręku.

- Czy ktoś ci pokazał, co się z tym robi?

- Tak, proszę pana.

- No to czemu ich nie używasz, co? Przepuszczasz żużel do pierwszego czerpaka. To znaczy, że dwa pierwsze odlewy idą na złom. Obniżasz sobie stawkę akordową i marnujesz pieniądze firmy.

Chłopak stał milcząc, zakłopotany. Langley spoglądał na niego chwilę, a potem skinął głową i wyszedł.

W drewnianym baraku, który był jego biurem, rzucił plik wydruków komputerowych na stolik i usiadł przy biurku. Komputer podawał właśnie ilości złomu z ostatniej godziny, rozpisane na działy i brygady. Gdyby chciał coś zrobić z każdą wykazaną usterką, to powinni właściwie zamknąć produkcję od razu. Wyposażenie mieli przestarzałe, ale jakiś facet w ministerstwie uznał, że ich praca jest niezbędna. Robili części zamienne do czołgów, które już dawno wycofano z produkcji. Ale byli przydatni w statystykach, którymi ministerstwo obrany usprawiedliwiało swoje wydatki na Tridenty i Matadory. Chociaż inne państwa NATO i tak nie były nimi zachwycone. Zostały tylko cztery grupy szybkiego uderzenia w Niemczech. Piętnaście tysięcy ludzi. A Tridenty będą w pełni operatywne dopiero za trzy lata.

Telefon zadzwonił w chwili, gdy po niego sięgał. Portier dawał mu znać, że przyszedł brygadzista z nocnej zmiany, więc może już odbić kartę i iść do domu.

Mając 48 lat Joe Langley był krępym, barczystym mężczyzną, który od wyjścia z wojska cały czas pracował w odlewniach żelaza i stali. Mimo szkodliwych warunków pracy był tak zdrowy i żywotny jak wtedy, gdy ją zaczynał. Nie grał już w piłkę w fabrycznym klubie, ale był cenionym off-spinnerem w lokalnym klubie krykietowym w Aston. Urodzony w rodzinie katolickiej, wcześnie porzucił wiarę pod wpływem wstrętu, jaki odczuwał po rozruchach w Belfaście. Brakowało mu śpiewów i teatralnej strony ceremonii kościelnych, ale najbardziej tęsknił za poczuciem ukojenia, jakie dawało przypisywanie całego zła świata bezgranicznej mądrości niewidzialnego Boga. Mając silne pragnienie przynależności, przez krótki czas rozważał zalety Kwakrów, Armii Zbawienia i Kościoła Kongregacyjnego, aż w końcu zdecydował, że mimo całej tego uciążliwości będzie szedł przez życie samodzielnie. W rzeczywistości, nie zdając sobie z tego nawet sprawy, znalazł jednak w końcu swą religię: Zjednoczony Związek Zawodowy Przemysłu Mechanicznego, Sekcja Odlewników. A jeszcze wcześniej Pułk SAS, Druga Eskadra.

 

 

Było to biuro w starym stylu, z mahoniową boazerią i dużą biblioteką z orzecha włoskiego w głębi, za zabytkowym, podwójnym biurkiem. Pomimo wysokich okien, ciężkie zasłony nie dopuszczały zbyt wiele światła. Całość pokoju świadczyła o pokoleniach nieprzerwanego powodzenia. Na zewnątrz, w poczekalni wisiały tradycyjne portrety byłych sędziów Sądu Najwyższego, ale obrazy w samym biurze przedstawiały szkockie pejzaże. Nie stworzył ich żaden wielki artysta, lecz wszystkie były więcej niż poprawne.

Mężczyzna siedzący przy biurku, mniej więcej trzydziestopięcioletni miał na sobie trafnie dobrany jasnoszary garnitur. Akuratność była jego cechą szczególną. Miał regularne rysy i proporcjonalną budowę ciała. Gdy służył w wojsku, grał w rugby w reprezentacji Szkocji. Przystojny, szczupły, podbijał serca kobiet, gdy stał na obronie oczekując spokojnie, aż napastnicy przeciwnika przejdą z piłką do natarcia.

Wstał, gdy jeden z urzędników zapukał do drzwi, i otworzył je, by wpuścić wysokiego, posępnego, starszego mężczyznę. Uścisnął kościstą dłoń swego klienta:

- Bardzo przepraszam, że musiał się pan fatygować do mnie, sir, ale ten dokument musi być podpisany w moim biurze. Prawo tego wymaga, zresztą nie całkiem bezpodstawnie.

- A jakież jest tego uzasadnienie, jeśli wolno spytać?

- Zechce pan usiąść, sir - wrócił za biurko, podczas gdy starzec zajmował wygodne miejsce. - Pierwotnie chodziło o to, żeby zapobiec wykorzystywaniu przez beneficjantów czyjejś choroby, czy podeszłego wieku. Później wprowadzono pewne zmiany, tak aby sami prawnicy również pamiętali o ciążącej na nich odpowiedzialności.

Starzec wyszczerzył swe żółte zęby w uśmiechu. - No więc i ty pamiętaj, Jamie Boyle. A jakże się miewa ten twój wiecznie zapracowany ojciec?

- Siedzi w Westminsterze i wciąż wałkuje sprawę niepodległości Szkocji.

- A twoja piękna żona?

- Akurat teraz odpoczywa. Dopiero co wrócili z tournee po Skandynawii i wszyscy są wykończeni. Przysięga, że nie chce już widzieć baletek na oczy.

- Wiesz, że nigdy nie interesował mnie balet, dopóki twoi rodzice nie zabrali mnie na jej występ zaraz po twoim ślubie. Zawsze kochałem muzykę, no i podobały mi się te wszystkie śliczne tyłeczki, ale nic poza tym. Ale twoja Jeanie... z początku myślałem, że trzyma się jakichś drutów, czy co. Nadal zresztą podejrzewam, że to jakieś mechaniczne sztuczki. Wydaje się, fruwa w powietrzu, nim zechce wylądować. Mówię ci, stałem się fanem, zawsze chodzę po kilka razy, gdy mają tu występ i ona tańczy.

Jamie Boyle uśmiechnął się.

- Powiem jej o tym, jest łasa na pochwały - podniósł dwie kartki spięte razem i podał je przez biurko. - Musi pan to najpierw przeczytać, sir.

- Sam to zredagowałeś?

- Co do słowa.

- W takim razie nie muszę czytać.

- Chcę, żeby pan to zrobił; to też część tej mojej odpowiedzialności.

Starzec odchrząknął, wyciągnął okulary z górnej kieszeni i podniósł papiery. Przeczytał je dwukrotnie, po czym sięgnął do kieszeni po staromodne pióro kulkowe. Gdy już podpisał w połowie drugiej strony, odchylił się w krześle do tyłu, zdjął okulary i wsunął je razem z piórem z powrotem do kieszeni. Przez chwilę siedział w milczeniu. W końcu rzekł z westchnieniem:

- Cóż to za śmieszny świat, Jamie. Siedzę tu i ustalam, jak rozdysponować to, co zgromadziłem przez całe moje życie. Ale kiedy tu szedłem z klubu, zastanawiałem się nad czymś innym, co mnie ostatnio martwi.

- Co ma pan na myśli, sir?

- Mam uczucie, jakby świat, który znam, miał już dobiec kresu. Nie wtedy, gdy ja umrę, ale na długo przedtem. Być może nigdy naprawdę nie przyszliśmy do siebie po drugiej wojnie. Ale czemu my? Czemu tylko my?

Niemcy, Francuzi, nawet Włosi, wszyscy jakoś idą do przodu. Natomiast my stajemy się powoli europejską kolonią trędowatych. Cała ta gadanina o tym, że wycofamy się z EWG i NATO, to już dla nich żadna groźba. Oni chcą, żebyśmy się wycofali. Mają nas dość. Tylko im zawadzamy. Finansowo, gospodarczo, militarnie jesteśmy im tylko ciężarem. I to w dodatku ciężarem zrzędzącym i kłótliwym. Jak myśmy mogli dojść do czegoś takiego?

Boyle popatrzył chwilę na starca i wzruszył ramionami.

- Zostawiliśmy sprawy samym sobie. Puszczamy płazem przestępstwa. Pozwalamy panoszyć się bandytom. To, co było kiedyś nie do wiary, stało się normą. Rozruchy, grabieże, chuligaństwo - wszystkośmy usprawiedliwiali jako wynik rasizmu, jako dopuszczalną reakcję na wykonywanie przez policję jej prawnych obowiązków. Nikomu się to nie podobało, nikt tego nie chciał. Ale nikomu nie chciało się nic zrobić w tej sprawie. Twierdzono, że jeśli się poddamy chęci zemsty, to będzie to krok wstecz. Żaden czas nie był odpowiedni na podjęcie jakiegoś działania. No więc opłacało się być bandytą.

- Kto twierdził?

- Pan, ja, politycy, my wszyscy. Boimy się etykietki faszysty czy reakcjonisty. To tak miło być łagodnym. I lubianym. No i zyskuje się głosy. Bandyci i bojówkarze to najbardziej wojowniczy wyborcy, więc staliśmy się rzecznikami tolerancji i rehabilitacji, zamiast sprawiedliwie karać.

- Czy to tylko przez to?

- Mniej więcej. Staliśmy się moralnymi tchórzami i teraz musimy udawać, że tak jest dobrze. Ojciec mówił mi, że rządy Australii i Kanady mają zamiar zakazać wstępu imigrantom z Brytanii. Będą odmawiać nie tylko bandytom, ich ofiarom również. Powiadają, że nie chcą importować duchowego upadku i braku energii angielskiej middle-class. Nie ceniliśmy tego, cośmy mieli. A teraz wszystko przepadło. Wolność, tolerancja, demokracja... pozbyliśmy się wszystkiego.

- I nikt nic nie zrobi, żeby to powstrzymać?

- Jest już za późno, panie MacKay. Jest za późno. Możemy tylko stawić czoła temu, co się stanie, gdy się to stanie.

- A co ma się stać, Jamie? - zapytał cicho MacKay. Boyle otworzył usta, by odpowiedzieć, zawahał się i zamknął je z powrotem. Nie było sensu straszyć starego człowieka jeszcze bardziej. Znów wzruszył ramionami.

- Może nic się nie stanie. Może się wszystko jakoś ułoży.

Starzec wstał niepewnie, wspierając się ręką o biurko, by odzyskać równowagę. Westchnął ciężko i wyszedł bez słowa, ledwie machnąwszy dłonią w stronę młodego mężczyzny za biurkiem.

 

 

Wysoki, niezgrabny młody człowiek pochylił się, oparty łokciami o ladę i obserwował Hindusa sprawdzającego faktury.

- Oni cię załatwią, Sanji. Hindus spojrzał na chłopaka.

- Czemu mieliby to zrobić, Freddie? - Dlatego, że jesteś Paki. Właśnie dlatego.

- Jestem Hindusem, Freddie, a nie Pakistańczykiem.

- No, ale to to samo, nie?

- Jeśli być Anglikiem to to samo co być Niemcem, to zgoda. Przecież to dwa różne kraje, dwa różne narody. Nie mają ze sobą nic wspólnego. Tak naprawdę, to w tej chwili są właściwie wrogami.

- Ale wszyscy jesteście czarni.

- Jesteśmy Azjatami, jeśli to miałeś na myśli.

- Zakładasz okiennice na sklep w sobotę na noc?

- Codziennie to robię, Freddie.

- Mówią, że jesteś szefem.

- Szefem czego?

- Ruchu oporu.

- Oporu? Przeciwko komu?

- Przeciwko skinom. I NF, i Białym,

- Dlaczego mi to wszystko mówisz?

- Bo cię lubię, Sanji. Nie chcę, żeby cię pobili.

- Nie pobiją mnie, Freddie. Ja się ich nie boję. Już teraz wiemy, jak ich traktować.

- Przyjadą z całej okolicy. Wynajęli autokary. Sanjiva Singh uśmiechnął się.

- Rozczarują się, Freddie.

- Jak to, Sanji?

- Przeczytasz sobie w niedzielnych gazetach.

- Mój stary mówi, że jesteś szefem wszystkich tutejszych czarnych.

- Będę już zamykać, Freddie. Chcesz mi pomóc?

- A jak się ma Indi?

- Świetnie.

- Puścisz ją kiedyś ze mną do kina?

- Ona woli indyjskie filmy, Freddie.

- Okey, pójdziemy na jakiś indyjski.

- Freddie, tam mówią tylko w hindi, nawet nie ma napisów.

- Mnie to nie przeszkadza, Sanji.

Hindus zerknął na nieruchawego chłopaka, spojrzenie jego ciemnobrązowych oczu nie pozbawione było sympatii.

- Kiedyś o tym pogadamy, ty i ja. Wyjaśnię ci parę spraw.

- Nie chcesz, żeby chodziła z białymi facetami, tak?

- To nie całkiem tak. Powiedziałem ci... kiedyś pogadamy. Chłopak ruszył do drzwi, wyciągając palec w stronę Hindusa.

- Jakbyś potrzebował pomocy w czasie weekendu, to poślij po mnie, Sanji. Pamiętaj.

Hindus skinął głową.

- Będę pamiętał, Freddie. Dobry z ciebie chłopak. Trzymaj się.

Sanjiva Singh założył okiennice na okna, zamknął sklep zamek i zasuwę i włączył system alarmowy. Potem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin