Kańtoch Anna - Domenic Jordan 01 Diabeł na wieży.txt

(463 KB) Pobierz
Diabeł na wieży
Anna Kańtoch


Serdecznie dziękuję Eli Gepfert za pomoc 
udzielonš mi przy pisaniu tych opowiadań

0. Diabeł na wieży	4
1. Czarna Saissa	31
2. Damarinus	87
3. Serena i Cień	135
4. Długie Noce	196
5. Pełnia lata	237

0. Diabeł na wieży
Doktor Robert Darnis nigdzie się nie spieszył.
Pół dnia spędził w powozie i zaczynał już odczuwać nieuniknione skutki długiej podróży: zmęczenie, sztywnoć mięni i rozdrażnienie. Dlatego gdy gospoda, w której stanšł na posiłek, okazała się niespodziewanie całkiem przytulnym miejscem, postanowił zatrzymać się tu dłużej.
Służšcy Darnisa, zachwyceni takim obrotem sprawy, pobiegli przenieć bagaże, a nie mniej uradowany karczmarz gorliwie podsuwał gociowi kolejne półmiski i napełniał kielich. Resztę dnia Darnis spędził, napychajšc pękaty kałdun i spoglšdajšc na sišpišcy za oknem listopadowy deszcz. Pozostali klienci - najpewniej chłopi i słudzy z okolicznych majštków - popatrywali na niego ciekawie, ale nie odważyli się zaczepić. Był z tego rad, bo nie miał najmniejszej ochoty bratać się z pospólstwem.
Dopiero gdy zapadł zmierzch, przed gospodš zatrzymał się jedziec, który wzbudził zainteresowanie tęgiego medyka. To bez wštpienia szlachcic, pomylał, spoglšdajšc na elegancki płaszcz podróżnego.
Gdy tamten wszedł do sali, ciekawoć Darnisa zmieszała się z niechęciš. Nieznajomy nosił skrojony według najnowszej mody kaftan, tyle że moda nakazywała ubierać się w barwy jasne, a strój przybysza był czarny, ożywiony jedynie srebrnymi, pięknie rzebionymi guzami. Spod kaftana wyglšdała pienišca się od delikatnych koronek koszula, za rękojeć szpady zdobiły - a jakże - perły i drogie kamienie, więc to, co powinno być broniš, sprawiało raczej wrażenie licznej zabawki. Mężczyzna miał gładkš twarz o rysach zbyt ostrych, by uznać jš za sympatycznš, choć, skšdinšd, odpychajšca też nie była. Jasnš barwę skóry podkrelały ciemne włosy i oczy, a wypielęgnowane dłonie nigdy chyba nie skalały się pracš fizycznš.
Darnis, który uważał się po trosze za fizjonomistę, bez wahania zaliczył przybysza do grona zniewieciałych elegantów. Nie lubił takich typów, jednak ciekawoć przeważyła nad niechęciš.
Zaprosił nieznajomego do stołu, podajšc przy tym swoje nazwisko i zawód.
Domenic Jordan - przedstawił się tamten w odpowiedzi. - Również jestem lekarzem.
A więc to tylko pozer, który usiłuje udawać szlachcica, zmienił zdanie Darnis.
Jordan jadł kolację. Zachowywał się przy tym tak, jakby siedział nie w skromnej gospodzie, lecz przy zastawionym najdelikatniejszš porcelanš stole. Darnis towarzyszył mu, popijajšc wino. Ciężar konwersacji wzišł na siebie, bo nowy goć okazał się wyjštkowo małomówny. Pękaty medyk, który skromnoć uważał za cnotę przystajšcš młodym panienkom, a nie dojrzałym mężczyznom, opowiadał o swoich sukcesach, a Jordan słuchał uprzejmie. Mijały leniwe minuty, ironiczny umiech bladolicego lekarza złagodniał z czasem, a w końcu stał się nawet pełen podziwu. Przynajmniej tak zdawało się Darnisowi, który coraz częciej patrzył na ów umiech przez wypełniony winem kielich.
Domenic Jordan kończył już posiłek, gdy na zewnštrz ponownie rozległ się tętent końskich kopyt. Tym razem towarzyszył mu skrzyp kół powozu. Chwilę póniej do sali wszedł piętnastoletni może wyrostek, bogato ubrany, ale najwyraniej mocno speszony. Zdjšł czapkę i podszedł do stołu, przy którym siedzieli lekarze.
Wybaczcie, panowie - wymruczał, kierujšc słowa do klepek w podłodze. - Moja pani dowiedziała się włanie, że w gospodzie przebywa lekarz, i prosi, jeli to nie kłopot, by zechciał przyjšć zaproszenie do rezydencji Ferlay. Młoda panienka, córka pani, od dawna słabuje, a w tej okolicy trudno o dobrego medyka, więc... Jeli to nie kłopot... - Chłopak zacišł się i zaczšł powtarzać.
Synku - powiedział Darnis tonem, jakim zazwyczaj zwracał się do kapryszšcych małych pacjentów. - Do kogo ty właciwie mówisz? Obaj jestemy lekarzami.
Zakłopotany posłaniec poczerwieniał.
Darnis sapnšł. Pochłonięte w cišgu dnia jedzenie cišżyło mu w żołšdku i marzył już tylko o tym, by położyć się do łóżka i zamknšć oczy. Z drugiej jednak strony, nie zamierzał pozwolić na to, by ten elegancik sprzštnšł mu sprzed nosa majętnego pacjenta.
Cóż - rzucił pozornie niedbale - tak się składa, że mam trochę czasu i chętnie przyjmę zaproszenie. Panu za - spojrzał na drugiego medyka - pewnie pilno w dalszš drogę?
Nie - umiechnšł się Domenic Jordan. - Ja również nigdzie się nie spieszę.

Ferlay bardzo rozczarowało Darnisa. W mglisty, jesienny poranek rezydencja nieodparcie przywodziła na myl staruszka, który niepomny na swój wiek, wcišż chce uchodzić za młodzieńca.
Dom był kwadratowy, przysadzisty, raczej solidny niż piękny. Fasadę pomalowano na ceglastoróżowy kolor, ale farba łuszczyła się i odpadała, odsłaniajšc ciemne, spękane kamienie. Okiennice, niegdy zapewne jasnozielone, poszarzały od brudu, przybierajšc nieciekawš barwę zgniłych lici. Ku oknom pięły się cierpliwie nagie pędy bluszczu, a w szparach między kamieniami rosły kępki mchu i zwiędłej, bršzowej trawy. Niewysoka wieża upodabniała rezydencję do małego zamku.
Darnis zapucił się w głšb ogrodu, idšc zaroniętš wšskš cieżkš. Cierniste gałęzie krzewów chwytały go za rękawy płaszcza, a wysokie drzewa o nigdy chyba nie przycinanych konarach tworzyły nad głowš baldachim z ciasno splštanych gałęzi i pomarszczonych lici. Czuł się trochę tak, jakby kroczył kocielnš nawš.
cieżka skończyła się nagle, a on wyszedł na okršgłš polankę, na której stało co, w czym z niejakim trudem rozpoznał kamiennš fontannę. Nad popękanš cembrowinš pochylał się Domenic Jordan.
Znalazł pan co interesujšcego? - zapytał Darnis z ciekawociš.
Mężczyzna odwrócił się.
Obawiam się, że trafiłem na zbiorowš mogiłę. Proszę samemu zobaczyć. - Na ustach Jordana rysował się leciutki umiech, ale Darnis nie dostrzegł tego. Zdawało mu się, że bladolicy lekarz mówi ze miertelnš powagš. Podszedł bliżej z zamarłym sercem, całš siłš woli powstrzymujšc się przed zacinięciem powiek. Spojrzał w dół.
Ulga omal do reszty nie odebrała mu władzy w kolanach, już i tak miękkich jak masło. Potem przyszedł gniew i - zupełnie niespodziewanie - wesołoć. Nie wiedział, czy miać się, czy też oburzyć.
W basenie fontanny leżały zabawki: pluszowy mi, ołowiane żołnierzyki, drewniana replika karety, pudełko po cukierkach, z którego wysypywały się jakie drobiazgi, piłka, wykrzywiona w paskudnym umiechu karnawałowa maska, konik na biegunach i mnóstwo innych rzeczy, które spotkać można w dziecięcym pokoju. Musiały leżeć tu od dawna, bo większoć była mocno już zniszczona - mi porósł zielonš jak mech pleniš, materiał karnawałowego stroju zbutwiał, a wilgoć zatarła twarze dzieci, które, trzymajšc się za ręce, tańczyły na pudełku po cukierkach
Podniesionym z ziemi patykiem Jordan przewrócił na plecy pluszowego misia. Zabawkę pozbawiono guzikowych oczu. Kto wydarł je siłš, pozostawiajšc jedynie strzępy nici. Jordan gestem wskazał konika na biegunach. Darnis podšżył wzrokiem za wycišgniętš dłoniš i wzdrygnšł się lekko, bo konik także był lepy - w miejscu, gdzie powinny znajdować się oczy, ziały dwie wycięte nożem dziury.

Wnętrze domu prezentowało się odrobinę lepiej niż fasada i ogród. Można tu było znaleć zarówno stare, wysłużone sprzęty, jak i nowe fikune mebelki. Nieliczna służba nosiła zbytkowne stroje, a Emma Marivel, pani na Ferlay, nie pokazywała się inaczej, jak tylko ubrana we wspaniałe suknie z brokatu, mory lub ciężkiego jedwabiu. Wszystko wiadczyło o tym, że choć Ferlay lata wietnoci ma już za sobš, to dóna Emma nie przyjmuje tego faktu do wiadomoci.
Robert Darnis nie potrafił jednak jej potępić. Nie krył, że Emma Marivel wywarła na nim wielkie wrażenie. Była to wysoka, jasnoskóra i złotowłosa kobieta o dumnej urodzie, którš ledwo zdołał nadwštlić upływajšcy czas. Siedzšc przy stole, pękaty medyk chłonšł oczami paniš domu, bo w blasku słońca wydała mu się jeszcze piękniejsza niż wczorajszego wieczoru.
Po niadaniu dóna Emma zaprowadziła ich do sypialni córki. Weszła pierwsza, w półmroku pochyliła się nad leżšcš w łóżku dziewczynš i szeptała długo. Darnis miał wrażenie, że matka i córka spierajš się o co. Jaki przedmiot przewędrował z ršk do ršk i dopiero wtedy dóna Emma odsunęła zasłony.
Darnis mało nie krzyknšł, ale raczej ze zdziwienia niż z przestrachu.
Juliana Marivel siedziała na łóżku z kołdrš podcišgniętš pod brodę. Na głowie miała czarny kapelusik z opadajšcš na twarz gęstš woalkš.
Dóna Emma wyszła, a Darnis przysunšł sobie krzesło i spróbował przybrać profesjonalny, współczujšcy wyraz twarzy, zupełnie jakby badanie ukrywajšcych się pod woalkš dziewczšt było dla niego codziennociš. Jordan stanšł przy oknie. Wyglšdało na to, że rozcišgajšcy się na zewnštrz widok jest dla niego znacznie ciekawszy niż cierpišca dziewczyna.
Zachęcona przez Darnisa Juliana zaczęła mówić. Opowiadała o braku apetytu, bezsennych nocach, osłabieniu, dusznoci w piersi i kołataniu serca. Mówiła długo i chętnie, ale niezbyt jasno, po kilka razy wracała do tych samych objawów. Medyk, nie mogšc spoglšdać pacjentce w twarz, patrzył na jej ręce, na szarpišce brzeg kołdry drobne, delikatne palce.
Robert Darnis wyspecjalizował się w leczeniu bogatych, rozkapryszonych dam, którym tak naprawdę nic poza nudš nie dolegało. Był w tym dobry, bo natura obdarzyła go darem wymowy, a przede wszystkim zdolnociš słuchania. Wysłuchiwał więc skarg swoich pacjentek, uspokajał je, a potem przepisywał jaki niezwykle drogi, egzotyczny lek. Przekonał się już, że im trudniejsze do zdobycia składniki medykamentu i im oryginalniejsza jego nazwa, tym szybciej chora wstawała z łóżka.
W dziewięciu przypadkach na dziesięć, słyszšc to, co mówiła Juliana, Darnis powiedziałby, że ma do czynienia włanie z takš sytuacjš - oto znudzona panna wymyla sobie nieistn...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin