Altman John - Gry szpiegów.txt

(433 KB) Pobierz
JOHN ALTMAN
GRY SZPIEGÓW

Moim rodzicom

Na myl o Niemcach często ogarnia mnie wielki smutek: jacyż potrafiš być wspaniali jako jednostki, a zarazem jacy godni pogardy jako naród...

Goethe
PROLOG
Nowy Jork
Grudzień 1933
Pod cieniutkš warstwš nieżnego puchu miasto wydawało się niemal ładne.
Szły w stronę portu. Catherine słyszała stłumione dwięki piewanej bez entuzjazmu kolędy, tajemnicze zawodzenie rogów mgłowych, łagodnš muzykę płynšcš nad rzekš.
Przy płaszczu został jej tylko jeden guzik, tak że musiała przytrzymywać kołnierz rękš żeby się nie rozchylał. Zastanawiała się, jakim cudem płaszcz Katariny wcišż wyglšda jak nowy? Jak ona to robi, że tak łatwo odrywa się od codziennych trosk i wznosi ponad nie - nieskazitelna, modnie ubrana, szczęliwa...
Katarina opowiadała włanie o filmie, który niedawno oglšdała: Orzeł i sokół z Carym Grantem i Carole Lombard. W jej zielonych oczach migotały żywe iskierki, opadajšce na ramiona blond włosy falowały w rytm jej kroków; trajkotała wesoło, swobodnie. Catherine złapała się na myli, że Katarina mówi po angielsku lepiej niż ludzie, którzy spędzili w Stanach dwa razy więcej czasu; nawet ona sama miała silny akcent, który zdradzał, że wychowała się w Bronksie. Jak to możliwe, na miłoć boskš? Dlaczego Katarinie wszystko przychodzi z takš łatwociš?
W oddali jaki statek wchodził do portu. Rzekę Hudson rozwietlały tysišce tańczšcych wiatełek. Catherine dostrzegła gwałtownš krzštaninę na nabrzeżu, ale w ciemnoci nie mogła rozeznać szczegółów: widziała po prostu kłębišcš się, falujšcš masę ludzkš. Na pokładzie grała orkiestra - mimo znacznej odległoci słyszała hałaliwš, pompatycznš muzykę.
Wzdrygnęła się. Zmarzła. W ogóle nie powinna była nigdzie wychodzić. Pora wracać do domu.
Odwróciła się, żeby zaproponować to Katarinie, lecz przyjaciółka zniknęła.
Dopiero po chwili jš dostrzegła: szła po opustoszałym molo, wybiegajšcym daleko w głšb czarnych wód oceanu.
- Katarino!
- Chod! - dobiegła jš odpowied. - Chod do mnie!
Katarina zniknęła za piramidš skrzyń.
Catherine wytężyła wzrok. Nie pójdę za niš, pomylała. Jest póno, zimno, mam tylko jeden guzik przy płaszczu, a poza tym nie jestem taka jak ona. Nie lubię przygód, ciemnoci i nocnych wędrówek po dokach.
Następnego dnia miała ić do nowej pracy i chciała zrobić na szefie jak najlepsze wrażenie, a przynajmniej wyglšdać jako tako, kiedy spotkajš się na dworcu. Nie liczyła na bliższe kontakty, co to, to nie; był wprawdzie wdowcem, ale Catherine nie miała złudzeń co do własnej atrakcyjnoci. Nie, nie żywiła najmniejszych nadziei. Tym niemniej pomysł rzetelnego przespania nocy wydawał się nader sensowny. Zależało jej, by prezentować się jak najlepiej, gdy pierwszy raz na niš spojrzy.
Weszła na molo, zawahała się i zrobiła jeszcze jeden krok naprzód. Jeden Bóg wiedział, kto mógł się tu czaić w samym rodku nocy. Mocniej cisnęła wyszywanš koralikami torebkę. Nagły bryzg lodowatej wody przemoczył jej płaszcz. Zadrżała. Gdzie podziała się Katarina?
- Katarino... - odezwała się. - Muszę wracać do domu.
- Chod, tylko popatrz, Cat. Zaraz wracamy.
- Na co mam popatrzeć?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Catherine jeszcze chwilę stała nieruchomo, przytrzymujšc rozchylajšce się poły płaszcza. Poczuła ukłucie dziwnego, nieznanego uczucia; chwilę trwało, zanim rozpoznała w nim gniew. Dlaczego Katarina zacišgnęła jš na to opustoszałe molo akurat w przeddzień rozpoczęcia nowej pracy? Zazdrociła jej, ot co! W Owen and Dunn co i rusz narażona była na podszczypywanie i niezdarne zaloty starego George'a Gardnera, Catherine za miała włanie wynieć się z miasta i zamieszkać w miłym domku na wsi w towarzystwie powszechnie szanowanego człowieka. Katarina najwyraniej nie potrafi się z tym pogodzić...
To mieszne, zbeształa się w duchu. Przyszła się pożegnać. Jest mojš przyjaciółkš.
Podeszła bliżej i zajrzała za skrzynie.
- Katarino?
Od poprzedniego razu minęły dwa lata.
Ale wszystko poszło jak po male. Jej ciało automatycznie przejęło inicjatywę, nie czekajšc na wydawane przez umysł polecenia. Miała wrażenie, że obserwuje jakby z oddalenia, jak sięga do torebki i wyjmuje nóż sprężynowy. Kciukiem wciska guzik zwalniajšcy ostrze, a nóż otwiera się z metalicznym trzaskiem. Widziała siebie, jak opiera się plecami o skrzynię, czekajšc, aż Catherine znajdzie się w zasięgu jej ramion. A kiedy ta chwila nadeszła, lewš rękš otoczyła jej szyję od tyłu, wciskajšc palce do ust. Prawa dłoń uniosła nóż, znajdujšc właciwy kšt - łatwo, płynnie, jakby ćwiczyła to poprzedniej nocy.
Ostrze wliznęło się między czwarte i pište żebro, trafiajšc prosto w serce Catherine Danielson.
Catherine szarpnęła się i zadygotała, ale Katarina nie zwolniła ucisku. Przez kilka sekund ofiara szamotała się niemal zmysłowo, a potem z jej ust dobyło się słabe westchnienie. Żyła jeszcze, lecz jej pier wypełniała się już krwiš: niebawem przebite serce w niej utonie.
Katarina wycišgnęła nóż z rany i pozwoliła Catherine osunšć się na kamienie. Wytarła ostrze w jej sfatygowany płaszcz i wrzuciła nóż do wody.
Potem działała szybko, nie spoglšdajšc na leżšce obok ciało. Znalazła nieduże kartonowe pudełko, które sama wczeniej podrzuciła na molo. Wyjęła z niego dwie bezkształtne, obwišzane sznurami bryły złomu. Wolne końce lin przywišzała Catherine do kostek. Wiał przenikliwy, zimny wiatr, ale nie zwracała na niego uwagi. Z daleka dolatywały od czasu do czasu wiwaty - to pasażerowie schodzili z pokładu luksusowego liniowca na lšd. Orkiestra wcišż grała.
Przywišzawszy obcišżenie do nóg Catherine, wyprostowała się i krytycznym wzrokiem oceniła swoje dzieło. Zmarszczyła brwi i nagle - szybkim kopnięciem - zepchnęła ciało do wody. Rozległ się bardzo głony plusk, a potem stłumiony syk, gdy wody oceanu zamknęły się nad ciałem Catherine.
Zapadła cisza.
Orkiestra zaczęła grać Don't Blame Me.
Katarina podniosła torebkę Catherine Danielson, wygrzebała z niej papierosa i zapaliła go. Zarzuciła torebkę na ramię i ruszyła z powrotem na nabrzeże.
 
CZĘĆ 1
ROZDZIAŁ 1
Salisbury, Wiltshire
Grudzień 1942
Jechali w milczeniu od dwudziestu minut i Winterbothamowi oczy zaczynały się już kleić, gdy pułkownik Fredricks nagle się odezwał:
- Wie pan co, profesorze? Jest pan zupełnie inny, niż się spodziewałem.
Przez chwilę Winterbotham zastanawiał się, czy nie pucić uwagi mimo uszu; wiedział, co pułkownik ma na myli, a nie miał ochoty na słowne utarczki. Był cholernie zmęczony. Tylko duma - udręczona osobista duma, nad którš nigdy nie umiał zapanować - kazała mu zareagować:
- To znaczy, pułkowniku?
Fredricks zamiał się cicho.
- Chyba oczekiwałem kogo, kto przypominałby dzikiego kota... Może rysia.
Winterbotham wyjrzał przez okno, zwlekajšc z odpowiedziš. Na zewnštrz panowała absolutna ciemnoć; nie był w stanie dostrzec nawet granicy między lasem i niebem. Od dwóch lat co noc cała Anglia gasiła wszystkie wiatła. To dobrowolne sprowadzanie mroku chyba przynosiło efekty: Luftwaffe miała kłopoty z namierzaniem celów. Sęk w tym, że ciemnoci stały się udrękš dla samych Anglików, realnš i nieznonš choć przede wszystkim psychicznš. Hitler nie wygrał wojny - przynajmniej na razie - ale zmusił ich do krycia się w mroku, jak zwierzęta w jaskini.
Winterbotham odwrócił wolno głowę i spojrzał na siedzšcego obok mężczyznę: Fredricks był wysoki i trupioblady. W mroku samochodowego wnętrza niewyranie majaczyła jasna plama jego twarzy.
- Rysia... - powtórzył wolno Winterbotham.
- Ostrzegano mnie przed panem.
- W takim razie przykro mi, że pana rozczarowałem.
- Proszę mnie nie przepraszać, profesorze. Z prawdziwš przyjemnociš stwierdzam, że jest pan... - Fredricks zawiesił głos.
- Oswojony?
- Włanie - przytaknšł z ulgš pułkownik. - O to mi chodziło.
- Oczekiwał pan, że zacznę się dopytywać, dokšd jedziemy. I że zrobię wszystko, by uprzykrzyć panu tę podróż.
- Istotnie, przeszło mi to przez myl.
- Zatem to Taylor pana po mnie przysłał.
Fredricks nie odpowiedział.
- Taylor zawsze mnie przeceniał - dodał Winterbotham, umiechem kwitujšc milczenie pułkownika.
- Obawiam się, że nie mogę...
- Nie pytałem o cel podróży, ponieważ wiem, dokšd się udajemy, pułkowniku. Do małego, niepozornego domku na wsi, prawda? To, czy znam jego dokładne położenie, nie ma chyba znaczenia. Na miejscu spotkamy się z moim starym przyjacielem, profesorem Andrew Taylorem. Nie mylę się chyba? I to włanie on wyjani mi powody tego doć niezwykłego zaproszenia. Czy tak?
Fredricks milczał.
- Nie pytałem, o co chodzi, z jednej prostej przyczyny: pan też tego nie wie. Mam rację, pułkowniku? Jest pan ogarem Taylora, ale nie wie pan, jakš zwierzynę pan wystawia. Ani po co. Prawda?
Fredricks odchrzšknšł.
- Jestemy prawie na miejscu - stwierdził sztywno. Winterbotham z niejasnš satysfakcjš znów zapatrzył się w okno.

Wiedział, że znajdujš się w okolicach Salisbury: chwilę wczeniej, zanim samochód się zatrzymał, rozpoznał jedynš w swoim rodzaju wieżę gotyckiej katedry - czarnš iglicę, o ton ciemniejszš od nocnego nieba. Zajechali pod domek z epoki Tudorów, stojšcy w szeregu innych, podobnie skromnych. Strzeliste dachy kryte były deskami koloru miodu.
Winterbotham odczekał, aż pułkownik otworzy mu drzwi auta, i wysiadł, starajšc się zapanować nad szczękaniem zębów. Przenikliwy wiatr natychmiast zmierzwił mu i tak nieuczesane kasztanowe włosy. Profesor otulił się cianiej tweedowš marynarkš, mrużšc oczy przed niesionym wichurš piaskiem.
Pokój, do którego wchodziło się bezporednio z ulicy, miał klaustrofobicznie niski sufit; pachniał rybš i kapustš. Jedyne ródło wiatła stanowił trzaskajšcy na kominku ogień, ale i tak zasłony na oknach były szczelnie zacišgnięte: wiadomo, zaciemnienie. Z radia płynęły ciszone dwięki She 's Funny That Way.
Winterbotham miał rację: profesor Andrew Taylor siedział na jednym z dwóch...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin