Amis Kingsley - Liga walki ze śmiercią.txt

(587 KB) Pobierz
        
AMIS KINGSLEY

               
LIGA WALKI ZE MIERCIĽ
         
        
(Przełożył: Przemysław Znaniecki)
            
       



      REBIS
      1993
      
CZĘĆ I
        
      Skraj węzła
        
        
        Szutrowš cieżkš szła dziewczyna w towarzystwie starszej kobiety. Po lewej stronie drogi, oddzielona pasem trawnika, wznosiła się fasada dużego, wysokiego budynku z szarego kamienia. Dotarłszy do jego narożnika, zwieńczonego spiczastš wieżyczkš, ujrzały kwadratowy plac zieleni z umieszczonš porodku budowlš przypominajšcš wspartš na kamiennych filarach wieżę cinień. Popołudniowe słońce wieciło jaskrawo, lecz przestrzeń pod głównš częciš wieży pogršżona była w głębokim cieniu.
        Dziewczyna zatrzymała się.
        - Co się dzieje? - zapytała.
        - To tylko kocur - powiedziała jej towarzyszka. - Widocznie wypatrzył co pod wieżš.
        Mały czarny kot, skulony w kamiennym bezruchu, wpatrywał się w cień. Po chwili z półmroku wyłonił się ptak o spiczastych skrzydłach, zanurkował w kierunku kota, dwa razy krótko zaćwierkał i szerokim łukiem powrócił tam, skšd przed chwilš wyleciał. Dziewczyna nadal patrzyła.
        - Och, wie pani, jak to jest - powiedziała starsza kobieta. - Ten ptaszek uwił sobie gniazdo i chce odpędzić od niego kota. Nastraszyć go.
        Nie przebrzmiały jeszcze jej słowa, gdy trzej mężczyni w mundurach wyszli zza rogu budynku stojšcego na tyłach wieży i ruszyli cieżkš w stronę kobiet. Jednoczenie rozległ się dwięk nisko lecšcego wielkiego samolotu.
        Ptak znów zatoczył koło w powietrzu.
        - Dlaczego kot się nie rusza? - zapytała dziewczyna. - Chyba widzi ptaka?
        - Ależ oczywicie! Koty wszystko widzš. Nie spuszcza z niego oka. Ale nie ruszy się, bo nie chce porzucić ofiary. A teraz popatrzymy jeszcze przez chwilkę i pójdziemy dalej, zgoda?
        Trzej mężczyni w mundurach zbliżyli się do rozmawiajšcych kobiet. Jeden z nich, młody, wysoki, o jasnej cerze, zwolnił kroku i przystanšł.
        - Spójrzcie tylko - powiedział. - Widzielicie kiedy co podobnego?
        - Co takiego? - zapytał starszy z jego towarzyszy.
        - Ta wieża...
        - Zwykła wieża cinień, tyle że usiłowali dostosować jš do stylu całej budowli. Rzeczywicie, wyglšda nieco złowieszczo.
        Dwięk samolotu stał się bardziej intensywny. Kot pomknšł ku rosnšcemu przy cieżce drzewu. Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na wysokiego młodego mężczyznę. W tym momencie wydało im się, że słońce zgasło na chwilę. Mężczyzna drgnšł i wcišgnšł powietrze do płuc z odgłosem przypominajšcym nieomal krzyk.
        - O Boże, poczułe to?
        - Aż za dobrze. Mylałem, że mam zawał serca albo co podobnego.
        - To było jak przejcie cienia mierci - zauważył trzeci mężczyzna.
        - Ale w rzeczywistoci było to tylko przejcie cienia pasażerskiego samolotu. Patrzcie, zaraz przesunie się po tym zboczu. O, proszę.
        - Bogu dzięki - powiedział wysoki młody mężczyzna. - Wiecie, tak musi czuć się mucha, kiedy spada na niš packa. Mylałem, że zemdleję.
        Zerknšł znów na dziewczynę, która już zdšżyła odwrócić od niego wzrok. Natomiast starsza kobieta przeszyła go nieprzyjaznym spojrzeniem
        - Chodmy, pani Casement - powiedziała z nagłš gwałtownociš. - Nie mamy czasu. Wie pani, nie tylko paniš muszę się zajmować.
        Dwie grupki rozeszły się.
        - Nigdy nie sšdziłem, że nasz James interesuje się architekturš, a ty, Moti, wiedziałe o tym? - zapytał najstarszy z trzech oficerów, chudy, z dystynkcjami majora, i koloratkš pod kurtkš munduru.
        - Oto jego słynna przebiegłoć, proszę księdza. W istocie podziwiał co znacznie godniejszego uwagi młodego człowieka niż zimne kamienie, prawda, James?
        - Cóż, tak. Cudowna dziewczyna, nie sšdzicie? Miała niezwykłe oczy. Ale jakby puste i przerażone.
        - To pewnie sprawka cienia tego samolotu - powiedział duchowny. - Może przestraszyć, jeli się nie wie, co to takiego. Nawet mnie ogarnšł lęk, dopóki się nie opamiętałem. Kiedy doć często widywałem takie zjawiska.
        - Wydawało mi się, że ona już przedtem była przerażona. Ale trudno się dziwić, to cholerne miejsce...
        Duchowny zmarszczył brwi.
        - Cieszš się raczej niezłš reputacjš. Na pewno bardzo się starajš.
        - Na przykład stawiajšc tu takie obiekty?
        cieżka rozszerzyła się do kształtu okršgłego placyku. Na jego rodku znajdowała się ozdobna sadzawka z odbarwionego, poroniętego mchem kamienia, a w jej rodku, na postumencie, przykucnšł kamienny stwór przypominajšcy nieco lwa. Każdy z jego pazurów przechodził w cienkš łodyżkę zakończonš kwiatem w kształcie spłaszczonego dzwonka, z którego dalej wychylało się co w rodzaju języka z trzema czubkami. Cienki lwi ogon wyglšdał jakby był odłamany przy samym tułowiu; kikut został gładko opiłowany. Z umiechniętego pyska wychodził zakręcony, wzniesiony ku górze potrójny język, którego każdy koniuszek był zwieńczony przedmiotem o trudnym do zidentyfikowania kształcie. Cała powierzchnia rzeby była niegdy pokryta emališ w drobne wzory, ale większoć z nich zmyły już deszcze.
        - Miłe powitanie dla kogo, kto natknie się na niego przy pierwszej wizycie - powiedział młody człowiek o imieniu James. - Przynił mi się parę dni temu.
        - Dobrze ci tak. - Duchowny ujšł go za ramię i podprowadził ku kamiennym schodom wiodšcym do budynku. - Moti, czy w twojej częci wiata można spotkać co w tym rodzaju?
        - Na szczęcie nic mi o tym nie wiadomo. My też potrafimy być obrzydliwi, ale w mniej wyrafinowany sposób. Perwersję pozostawiamy naszym żółtym braciom. Prawdę mówišc, widziałem chyba zdjęcie dżentelmena przypominajšcego nieco naszego kamiennego stwora, choć pozbawionego kwiecia. Stał w pewnym pałacu w Pekinie czy gdzie w okolicy. Ciekawy zbieg okolicznoci.
        Weszli do wykładanego boazeriš westybulu, całego obwieszonego ogłoszeniami, z których jedne były przypięte do cian, a inne do małych tablic na nóżkach. Wystawa malarstwa prerafaelitów: cały miesišc w sali wykładowej B - obwieszczało jedno. Wycieczka autobusowa do klasztoru więtego Hieronima: zgłoszenia w biurze do pištku - stwierdzało inne.
        - Jak mylisz, co było na końcu jego ogona?
        Duchowny spiorunował pytajšcego wzrokiem.
        - James, na miłoć boskš, daj spokój. Co się z tobš dzisiaj dzieje? Mógłbym ci powiedzieć, co było na końcu ogona, i mam nawet dowody na poparcie mojej teorii, ale to nie licowałoby z mojš sutannš. A zresztš, co to cię obchodzi?
        - Och, czcigodna sutanna.
        - Tak, czcigodna sutanna. Wiem, że jest gdzieniegdzie poprzecierana, ale to wszystko, co mam. A teraz wcišgnšć podbródki, wyprostować plecy, wymachy ramion do przodu i do tyłu na wysokoć pasa i pamiętajcie, że mamy poprawić mu nastrój. A propos, dajcie placek.
        Małš paczkę przekazali sobie z ręki do ręki, idšc pochyłym, opadajšcym korytarzem, który dalej wznosił się i znikał z oczu.
        - Aluzja do nieskończonoci - rzekł oficer zwany Motim, kontemplujšc widok korytarza. - Wspaniały efekt terapeutyczny.
        - O, proszę - powiedział po chwili duchowny. - Jest tu i wojsko. Czuję rękę kapitana Leonarda. Jak można się było spodziewać, trochę za póno się tym zajšł.
        Zbliżali się do osadzonych w grubej cianie podwójnych drzwi, przy których młody podoficer poderwał się ze składanego krzesła. Przed nim, na małym stoliku, leżał duży otwarty zeszyt i kilka technicznych podręczników.
        - Dzień dobry panom - powiedział, stajšc elegancko na bacznoć. - Panowie zapewne do kapitania Huntera?
        - Tak, jeżeli władze wojskowe nie majš nic przeciwko temu. Co wy tu, do diabła, robicie? To znaczy, miło mi was spotkać, Fawkes, ale na co możecie się przydać w tym miejscu?
        Podoficer wyszczerzył zęby.
        - Względy bezpieczeństwa, majorze Ayscue.
        - Tak mylałem. Pomysł kapitana Leonarda?
        - Jego rozkaz, sir. Mam zapisywać pełne nazwiska wszystkich osób wchodzšcych i wychodzšcych stšd oraz godzinę ich pojawienia się i wyjcia. Zwłaszcza te godziny stanowiš ważnš informację. Kapitan Leonard zwrócił nam na to szczególnš uwagę. Och, i może jeszcze zainteresuje pana, sir, że mam wpisywać do ksišżki wszystkich odwiedzajšcych bez względu na to, czy udajš się do kapitana Huntera, czy nie. Widzi pan, nigdy nie wiadomo, czy nie przelinie się jaki Koreańczyk z magnetofonem.
        - Kiedy przyszedłem tu w zeszłym tygodniu, nikogo nie było.
        - Rzeczywicie, panie Churchill, ale to było w zeszłym tygodniu. A w tym tygodniu musimy przykładać się do pracy, bo kapitan Hunter może opucić szpital już za parę dni, a dotarlimy dopiero do drugiej strony w ksišżce ewidencyjnej. A więc, tak - zaczšł pisać. - Godzina piętnasta czterdzieci cztery... major... Ayscue... kapitan... Naidu...
        - Czy możemy już ić, Fawkes? - spytał Ayscue.
        - O, chyba tak, sir. Wprawdzie kapitan Leonard zabronił mi przepuszczać osoby nie zapisane jeszcze w ksišżce, ale mylę, że w cišgu tych kilku sekund nazwisko pana Churchilla nie wypadnie mi z pamięci. Zresztš, zastanš panowie kapitana Huntera w bardzo dobrym nastroju. Zupełnie jak za dawnych czasów.
        - Dziękuję, kapralu Fawkes - powiedział Naidu. - Mam nadzieję, że nie będę musiał dostarczać fotokopii mojego patentu oficerskiego z podpisem ministra obrony?
        - Nie, sir. Kapitan Leonard nic o tym nie wspominał.
        Trzej oficerowie weszli do długiego, przestronnego pomieszczenia rozjanionego jaskrawymi promieniami słońca wpadajšcymi przez okna. Lnišce ciany i umieszczone za szkłem liczne obrazy dodatkowo odbijały wiatło. Na rodku pokoju znajdował się długi, prosty stół, na którym ustawiono dziesištki kwiatów w wazonach i doniczkach. Z z...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin