Gordon R. Dickson
Smoczy rycerz
Przełożyli Edyta Madej i Hubert Sawa
Tytuł oryginalny: The Dragon Knight
Wydanie oryginalne 1990
Wydanie polskie 1993
Był mroźny, marcowy poranek. W lesie Malencontri wstawał właśnie świt. Nosząc taką nazwę las ten powinien znajdować się raczej gdzieś we Francji lub w Italii, lecz faktycznie rósł w Anglii.
Oczywiście nikt, kto miał coś wspólnego z tym lasem - począwszy od trzech jeży zwiniętych w ciepły kłębek w nieporządnie zarzuconym liśćmi zagłębieniu w pobliskich zaroślach, a skończywszy na sir Jamesie Eckercie, baronie de Bois de Malencontri i Riveroak, śpiącym teraz ze swą żoną, panią Angelą, w ich zamku niedaleko stąd - nikt, raczcie to zauważyć, nie zawracał sobie głowy używaniem na co dzień tej sfrancuziałej nazwy. Miano Malencontri nadał okolicy jej poprzedni właściciel, który był obecnie pozbawionym ziem wygnańcem (prawdopodobnie schronił się gdzieś na kontynencie), i dobrze mu tak.
Gdy tylko sir Hugh de Malencontri znalazł się w bezpiecznej odległości, wszyscy okoliczni mieszkańcy zaczęli na powrót nazywać las jego prawdziwym imieniem, które brzmiało las Highbramble, czyli Las Wysokich Jeżyn. Cała ta historia była zresztą najzupełniej obojętna jedynemu znajdującemu się na nogach osobnikowi, który przechodził właśnie nie opodal zaniepokojonych, ale - na szczęście - bezpiecznie ukrytych jeży, i wystarczająco blisko Zamku Malencontri, by wyraźnie widzieć go pomiędzy drzewami.
Obojętność była czymś naturalnym, gdyż tym porannym wędrowcem był Aragh, angielski wilk. Nie tylko ten las, ale także i parę innych uważał on za swoje własne terytorium, nigdy więc nie zawracał sobie głowy tym, jak się nazywają.
Właściwie to bardzo rzadko przejmował się czymkolwiek. Na przykład teraz: chociaż wczesnowiosenny ranek był przenikliwie zimny, wilk nie zwracał na to najmniejszej uwagi, z wyjątkiem tego, że chłód zwiększał prawdopodobieństwo, iż ślady będą wyczuwalne przy ziemi bliżej niż zazwyczaj.
Wobec temperatury Aragh okazywał ten sam rodzaj obojętności co wobec wszystkich innych zjawisk i rzeczy - wiatru, deszczu, jeżyn, ludzi, smoków, piaszczomroków, olbrzymów i całej reszty. W jednakowym stopniu okazywałby ją także trzęsieniom ziemi, wulkanom i potężnym falom morskim, gdyby przypadkiem zdarzyło mu się z nimi zetknąć - ale jak dotąd jeszcze mu się to nie przytrafiło.
Był potomkiem wilków olbrzymich, miał rozmiary niedużego kucyka, a jego filozofią było, że jeśli napotka coś, z czym sobie nie poradzi - będzie to ostatni dzień jego życia, co i tak rozwiąże wszystkie jego problemy.
Wilk zatrzymał się, by zerknąć na zamek i na przypominający pudełko prostokąt słonecznej komnaty[1] z nowomodnymi szybami w wąskich szczelinach okien. W ich szkle właśnie zaczynał się odbijać poranny brzask. Mimo zdecydowanie niepochlebnego zdania, jakie Aragh miał na temat oszklonych okien, darzył on osobistą przyjaźnią sir Jamesa i panią Angelę, którzy, jak wiedział, spali teraz w słonecznej komnacie. Bądź co bądź straszne z nich śpiochy, żeby marnować taki piękny, rześki poranek spędzając go pod dachem.
Przyjaźń z sir Jamesem sięgała czasów, kiedy obaj (a także i parę innych osób, co trzeba przyznać) byli zamieszani w pewną drobną zwadę z olbrzymem i kilkoma podobnie nieciekawymi kreaturami na bagnach pod Twierdzą Loathly. W owym czasie sir James - choć nie z własnej winy - zamieszkiwał ciało przyjaciela Aragha, smoka imieniem Gorbash. Wilk pozwolił sobie na chwilę nostalgicznych wspomnień o tamtych minionych, ale jakże ciekawych czasach.
Jednak nagle we wspomnienia wkradło się uczucie niepokoju o Jamesa oraz Angelę - lecz przede wszystkim o Jamesa. Aragh skoncentrował całą swoją uwagę na tym odczuciu, którego jeszcze przed sekundą nie doznawał. Będąc wilkiem nauczył się zważać na sygnały wysyłane przez jego podświadomość. Ale przyczyna niepokoju ani się nie wyjaśniła, ani nie zniknęła.
Aragh powęszył jeszcze, lecz nie wyczuł w powietrzu nic niezwykłego, więc przestał o tym myśleć. Postanowił jedynie pamiętać, by przy pierwszej sposobności, kiedy znów będzie przechodził w pobliżu domku S. Carolinusa przy Dźwięcznej Wodzie, wspomnieć o tym Magowi. Czarodziej na pewno będzie umiał mu wyjaśnić, czy uczucie to zwiastowało coś, co dotknęłoby jego samego, choć trudno było sobie coś podobnego wyobrazić.
Dlatego też jako rozsądny wilk przestał myśleć o tej sprawie i pokłusował dalej, a jego szczupła, ciemna sylwetka szybko znikła z oczu jeżom, które odetchnęły z ulgą. Zdawało się, że wilk przepadł bez śladu pośród poszycia i pni drzew budzącego się lasu.
James Eckert, a obecnie sir James, baron de Bois de Malencontri etc. - chociaż tak naprawdę rzadko się nim czuł - obudził się o brzasku w półmroku sypialnej komnaty, którą zajmował wraz ze swą żoną, Angelą, w Zamku de Bois de Malencontri.
Blade smugi światła, widoczne wzdłuż krawędzi ciężkich kotar zasłaniających słynne oszklone okno pokoju, wskazywały, że ranek jest już blisko. Obok Jamesa, przykryta całą górą futer i kap, które czyniły znośnym ten nie ogrzewany pokój o kamiennych ścianach, oddychając miarowo, spała Angie.
Zaskoczony w tym osobliwym stanie, jaki rozciąga się pomiędzy snem a jawą, Jim próbował zignorować coś, co go obudziło. Miał niejasne wrażenie, że nie wszystko było w całkowitym porządku. Czuł jakieś ogólne przygnębienie, które nie odstępowało go w ciągu kilku ostatnich ponurych tygodni. Było to doznanie trochę podobne do tej dusznej atmosfery, którą odczuwa każdy, gdy burza jest tuż nad horyzontem i zbliża się w jego stronę.
W ciągu kilku ostatnich tygodni James często przyłapywał się na tym, że nieomal żałuje swej decyzji, aby pozostać w tym świecie smoków, magii i średniowiecznych obyczajów, zamiast powrócić z Angie na dwudziestowieczną Ziemię, do bardziej szarego, ale znajomego świata - gdziekolwiek by w sferach zachodzących na siebie prawdopodobieństw mógł się on teraz znajdować.
Niewątpliwie odczuciom tym sprzyjała pora roku. Przyszedł wreszcie schyłek zimy, która, z początku ożywcza, później zdawała się ciągnąć bez końca pośród wczesnych zmierzchów, kapiących świec i pochodni oraz lodowatych murów.
Powinności związane z zarządzaniem baronią, którą objął po sir Hughu de Bois de Malencontri, poprzednim baronie, zajmowały ostatnio Jimowi wiele czasu. Budynki i drogi wymagały naprawy; czeladź oraz kilkuset chłopów wolnych i niewolnych wyglądali jego wskazówek, ponadto trzeba było porobić plany tegorocznych zasiewów. Ciężar licznych obowiązków przemienił ów dziwny świat w miejsce prawie tak samo nudne i powszednie jak zapamiętana przez Jima Ziemia dwudziestego wieku.
Zatem pierwszym odruchem Jima było zamknąć oczy, schować głowę pod okrycia i zmusić się do ponownego zaśnięcia. Chciał zapomnieć o tym, co go obudziło. Niestety, kiedy spróbował, sen już nie powrócił. Wrażenie, że coś jest nie tak, narastało, aż w końcu rozlegało się w nim całym niczym cichy dzwonek alarmowy. W końcu Jim mruknął coś z rozdrażnieniem, podniósł głowę i znów otworzył oczy. Światło przenikające przez brzegi okiennych zasłon było zaledwie na tyle jasne, by niewyraźnie ukazać wnętrze sypialni.
Ogarnął go chłód - i to nie tylko z powodu zimna panującego w sypialni. Nie był już w swoim własnym ciele.
Jeszcze raz, jak wtedy, gdy przybył do tego świata za pośrednictwem astralnej projekcji, by uwolnić Angie, jego ciało stało się ciałem całkiem sporego smoka.
„Nie!” - słowo to omal nie wyrwało się Jimowi z gardła, lecz stłumił je w porę. Przede wszystkim nie chciał, by Angie się obudziła i zobaczyła go w tym stanie.
Zawładnęło nim przerażenie. Czy już na stałe zamienił się w smoka? A jeśli tak, to dlaczego? Wszystko było możliwe w tym zwariowanym świecie, w którym magia stanowiła część rzeczywistości. Być może jego przeznaczeniem było przebywać w swoim własnym ludzkim ciele tylko przez pewien czas. Może jakieś prawa, które regulowały takie rzeczy, nakazywały, że ma być człowiekiem tylko przez pół roku, a potem smokiem przez następne pół. Jeśliby tak się sprawa przedstawiała, Angie na pewno by się nie spodobało, że jej mąż jest smokiem przez sześć miesięcy w roku.
Na pewno nie.
Musiał poznać odpowiedź. Jedynym możliwym jej źródłem był Wydział Kontroli, ten osobliwy, niewidzialny, tubalny głos, który zdawał się wiedzieć wszystko, ale mówił tylko tyle, ile miał ochotę. Najprawdopodobniej dysponował on czymś w rodzaju spisu magicznych kredytów ludzi obracających tym towarem. Spis taki oczywiście obejmował i Jima, po pierwsze dlatego, że przybył do tego świata magicznym sposobem, a po drugie - że brał udział w zniweczeniu złych mocy w Twierdzy Loathly niecałe dziesięć miesięcy temu.
Otworzył usta, by pomówić z Wydziałem Kontroli. O ile wiedział, byli oni czynni dwadzieścia cztery godziny na dobę - jeżeli „oni” było odpowiednim określeniem Wydziału. W porę przypomniał sobie jednak, że rozmowa z Wydziałem Kontroli mogła tak samo obudzić Angie jak nagły okrzyk „nie”, którego omal nie wydał przed chwilą.
Jedyne, co mógł zrobić, to chyłkiem wymknąć się z pościeli i oddalić od komnaty na tyle, by móc pomówić z Wydziałem Kontroli nie budząc Angie.
Powoli zaczął wysuwać swe ogromne cielsko spod okryć. Ogon wyślizgnął się bez kłopotu. Wydostał jedną nogę, potem drugą. Zaczynał właśnie przesuwać swój olbrzymi tułów, gdy Angie poruszyła się we śnie. Ziewnęła, uśmiechnęła się i wciąż nie otwierając oczu wyprostowała swoje smukłe, prześliczne ramiona w zimnym powietrzu sypialni. Przeciągnęła się i obudziła - i w tejże chwili Jim, dzięki łasce kogoś lub czegoś, kto lub co było za to odpowiedzialne, nagle powrócił do swej własnej, ludzkiej postaci.
Angie obudziła się z uśmiechem. Uśmiechała się dalej do Jima przez senną chwilkę, po czym uśmiech stopniowo zniknął, a zmarszczka na czole utworzyła ledwie widoczną kreskę między jej brwiami.
- Mogłabym przysiąc... - powiedziała. - Nigdzie się przed sekundą nie wybierałeś, prawda? Czułam, że... Jesteś pewien, że przed chwilą nie działo się z tobą nic niezwykłego?
- Ze mną? - zapytał Jim. - Niezwykłego? - Poczuł się nagle przebiegły i sprytny. - Ja, niezwykły? - powiedział. - Jak to niezwykły?
Nie wychodząc spod okryć Angie podparła się na łokciu i utkwiła w nim spojrzenie intensywnie niebieskich oczu. Jej ciemne włosy rozczochrały się podczas snu, ale mimo to wyglądała bardzo atrakcyjnie. Przez chwilę Jim wyraźnie był świadom bliskości jej zgrabnego, nagiego ciała odległego zaledwie o kilka cali. Ale zaraz potem to uczucie zostało wyrugowane przez niepokój.
- Nie wiem dokładnie, jak - odpowiedziała Angie. - Po prostu czuję, że coś się zmieniło i że miałeś zamiar gdzieś wyjść. Ale właściwie dlaczego już wstajesz?
- Ach? Wstaję? - Jim pośpiesznie wsunął się z powrotem pod futra. - Cóż, myślałem po prostu, że zejdę na dół i zadbam, żeby wzięli się za przygotowanie śniadania. Naprawdę, pomyślałem, że - tu skrzyżował palce pod przykryciem z pięknej skóry niedźwiedziej - przyniosę ci je do łóżka.
- Och, Jim - powiedziała Angie - to takie podobne do ciebie. Ale nie trzeba. Czuję się cudownie, nie mogę się doczekać, kiedy wstanę.
Pod okryciami położyła mu dłoń na ramieniu i jej dotyk sprawił mu przyjemność - potem jednak przeraziła go nagła myśl, że gładka skóra mogłaby pod jej palcami porosnąć łuską.
- Świetnie! Doskonale! - krzyknął wyskakując spod futer i zaczynając nakładać ubranie. - Tak czy owak zejdę i każę przygotować śniadanie. Przyjdź, jak możesz najszybciej, będziemy już z nim czekać.
- Ależ Jim, po co się tak śpieszyć...
Jim nie usłyszał reszty, bo był już za drzwiami, zamknął je i ruszył w dół korytarza, ubierając się po drodze. Ubierał się nie ze względu na przyzwoitość, bo miała ona raczej niewielkie znaczenie w tych średniowiecznych czasach, ale dlatego, że korytarz o kamiennych ścianach, wiodący wzdłuż wewnętrznej krzywizny wieży, był straszliwie zimny.
W bezpiecznej odległości od drzwi słonecznej sypialni zatrzymał się, zaczerpnął powietrza i przemówił w przestrzeń.
- Wydział Kontroli! - powiedział. - Dlaczego zamieniłem się w smoka?
- Twój kredyt został zaktywowany - odparł tubalny głos, mniej więcej na wysokości jego uda, sprawiając, że jak zwykle wzdrygnął się, choć wiedział, czego się spodziewać.
- Zaktywowany? Co to znaczy?
- Każdy kredyt, którego posiadacz wciąż żyje i jest zdolny z niego korzystać, a nie czyni tego przez przynajmniej sześć miesięcy, jest zawsze aktywowany - odpowiedział dość sztywno Wydział Kontroli.
- Ale wciąż nie rozumiem, co znaczy „zaktywowany”! - zaprotestował Jim.
- To się tłumaczy samo przez się - odpowiedział Wydział Kontroli i ucichł.
Jim miał niejasne wrażenie, że Wydział zamilkł na dobre, przynajmniej w odniesieniu do tego tematu. Wezwał go jeszcze kilka razy, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Tak więc nadal nie wiedział, co się z nim dzieje. Nagle przypomniał sobie o śniadaniu i z ponurą miną zszedł po kręconych kamiennych schodach ze słonecznego poziomu wieży.
* * *
- ...równie dobrze mógłbyś powiedzieć mi prawdę - mówiła Angie godzinę później, gdy siedzieli już nad talerzami ze śniadaniem przy wysokim stole w wielkiej sieni zamku. - Coś się stało tuż przedtem, nim otworzyłam oczy, i ja chcę wiedzieć co. Zawsze wiem, kiedy próbujesz coś przede mną ukryć.
- Naprawdę, Angie - mówił właśnie Jim, kiedy jego odpowiedź okazała się całkowicie pozbawiona sensu, ponieważ znów zamienił się w smoka.
- AAAAA! - krzyknęła Angie co sił w płucach. Wielka sień była wystarczająco obszerna, by pomieścić trzydziestu czy czterdziestu ludzi płci obojga. Część z nich była zajęta pilnowaniem, by baron i jego pani dostali śniadanie, było tam też ośmiu zbrojnych ze straży, która zazwyczaj tam stała, oraz cały wybór innego personelu zamkowego i służby, aż do trzynastoletniej May Heather, najmłodszej i najniższej w hierarchii podkuchennej. Gdy pojawił się smok, w sieni rozpętało się istne piekło.
Z niebezpieczeństwem zżyli się wszyscy. Niespodziewane było - ogólnie mówiąc - oczekiwane i w tego typu pomieszczeniu wszelkiego rodzaju broni nie trzeba było długo szukać. W ciągu dwóch minut wszyscy obecni mieli w rękach jakieś spiczaste lub kanciaste narzędzia i, ustawiwszy się jakby na kształt jeża, ze strażnikami na czele zbierali się do natarcia na smoka, który tak nagle ukazał się w sieni.
W tej chwili Angie, skończywszy już swój instynktowny, zdrowy i dość odświeżający wrzask, wzięła sprawę w swoje ręce. Rąbkiem porannej szaty koloru czerwonego wina omiotła kamienną posadzkę i majestatycznie skierowała się w stronę jeża.
- Stać! - rozkazała ostro. - Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Widzicie tu po prostu swego pana, który użył magicznych uzdolnień, by na chwilę ukazać się w postaci smoka. May, natychmiast odwieś ten topór na ścianę!
May chwyciła topór należący do poprzedniego barona. Taszczyła go teraz na ramieniu jak drwal siekierę i było bardzo wątpliwe, żeby zdołała cokolwiek z nim zrobić, nawet gdyby udało jej się zdjąć go z ramienia bez szkody dla siebie. Ale jedno zawsze trzeba było przyznać May Heather - była chętna do działania. Teraz jednak, speszona, zawróciła w stronę ściany, na której topór zwykle wisiał.
Reszta służby i świty rozeszła się z powrotem do swoich zwykłych zajęć. Jeden spoglądał znacząco na drugiego, chowając skrzętnie w pamięci historię, którą będą mogli odtąd opowiadać. Historię o tym, jak to sir James przy śniadaniu zamienił się w smoka.
Na szczęście po chwili Jim znów znalazł się w ludzkiej skórze. Oczywiście jego szata popękała na kawałki i leżała w strzępach u jego stóp.
- Hej tam! - krzyknęła Angie do całej sali. - Jeszcze jedna szata dla wielmożnego pana!
Po paru minutach bieganiny przyniesiono Jimowi nową, nie porwaną szatę. Wsunął się w nią z wdzięcznością.
- A teraz ty, Theolufie! - kontynuowała Angie zwracając się do dowódcy zbrojnych. - Dopilnuj, by koń sir Jamesa został osiodłany, włóżcie do juków prowiant i ekwipunek. Niech przyniosą lekką zbroję i przygotują wszystko, by baron mógł niezwłocznie wyruszyć.
Theoluf, który już przy pierwszych jej słowach ruszył ku wyjściu, zawrócił na moment. Był to mężczyzna średniego wzrostu, o całkiem przyjaznym uśmiechu, kiedy już się uśmiechał, ale twarz miał mocno zeszpeconą przez blizny po jakiejś odmianie ospy.
- Natychmiast, pani - odpowiedział. - Ilu ludzi raczy mój pan zabrać?
- Żadnego!- huknął Jim głośniej, niż zamierzał. Ostatnią rzeczą, której sobie życzył, było, by jego poddani widzieli, jak zmienia się tam i z powrotem ze smoczej postaci w ludzką, i może zaczęli podejrzewać, że zmian tych nie kontroluje.
- Słyszałeś swego pana - powiedziała Angie do Theolufa.
- Tak, pani - odrzekł zbrojny, który istotnie musiałby być zupełnie głuchy, żeby nie słyszeć. Zaraz też skierował się do wyjścia na końcu wielkiej sieni.
Angie zwróciła się do Jima.
- Dlaczego to robisz? - gniewnie spytała półszeptem, podchodząc bliżej.
- Sam chciałbym wiedzieć - odrzekł Jim gderliwym, ale tak samo zniżonym głosem. - Pojmujesz chyba, że nad tym nie panuję, inaczej przecież nie robiłbym tego.
- Chodzi mi o to - nalegała Angie - co takiego robisz na chwilę przedtem, zanim staniesz się smokiem, co sprawia, że tak się dzieje?
Nagle przerwała i spojrzała na niego ze ściągniętą twarzą.
- Nie jesteś znów Gorbashem?
Jim pokręcił głową. Gorbash był to smok, którego ciało zamieszkiwał na początku swego pobytu w tym dziwnym świecie.
- Nie - odpowiedział - to tylko ja, w skórze smoka. A to po prostu robi się mi bez ostrzeżenia. Ja nad tym nie panuję.
- Tego się obawiałam - powiedziała Angie. - Dlatego posłałam po twojego konia i zbroję. Chcę, żebyś natychmiast porozmawiał o tym z Carolinusem.
- Tylko nie Carolinus - słabo zaprotestował Jim.
- Carolinus! - twardo powtórzyła Angie. - Musisz to dokładnie wyjaśnić. Jak myślisz, czy uda ci się pozostać w ludzkiej skórze na tyle długo, by włożyć zbroję, dosiąść konia i zniknąć nam z oczu, zanim znów raczysz się przemienić?
- Nie mam zielonego pojęcia - rzekł Jim spoglądając na nią nieszczęśliwym wzrokiem.
Jim miał szczęście.
Wydostał się bezpiecznie z zamku, poza zasięg wzroku, i nie zmieniając się już więcej w smoka dotarł do lasu. Na szczęście Dźwięczna Woda, gdzie mieszkał S. Carolinus, leżała niedaleko od zamku.
Carolinus był to ten czarodziej, który wraz z Jimem brał przed rokiem udział w starciu pod Twierdzą Loathly. Okazał się człowiekiem równie godnym zaufania, co zrzędliwym i zapalczywym. Był czarodziejem kategorii AAA+. Jak powiadomił Jima Wydział Kontroli, w tym świecie było zaledwie trzech Magów, którzy mieli nie tylko AAA, najwyższą przyznawaną kategorię, ale jeszcze i +, który wznosił ją ponad niezwykły poziom tych trzech liter.
Dla porównania Jim był czarodziejem - co prawda tylko z przypadku - kategorii zaledwie D. Zarówno Wydział Kontroli, jak i Carolinus dali mu do zrozumienia, że miałby naprawdę dużo szczęścia, gdyby udało mu się przez całe życie awansować do kategorii C. Najwidoczniej w tym świecie, tak jak i w dwudziestowiecznym, który Angie i Jim opuścili, albo się czuło te sprawy, albo nie.
Jak zwykle jazda przez las działała na Jima uspokajająco. Było coś cudownie odprężającego w przebywaniu na świeżym powietrzu, całkiem samotnie, na koniu, którego przez rozsądek i zwykłą oszczędność prowadziło się stępa. Nic człowieka nie nagliło i cały jego pośpiech stopniowo się ulatniał.
Ponadto w miejscu takim jak czternastowieczne angielskie lasy - w tym świecie nawet na przedwiośniu - miło było się znaleźć. Wszystkie drzewa rozrosły się dość wysoko i rzucały wystarczająco dużo cienia, żeby całe podszycie stanowiło tylko trochę trawy, która mogła pojawić się i przetrwać w co bardziej nasłonecznionych miejscach. Gdzieniegdzie rosły jeżyny, chaszcze i gęste zarośla wierzbowe, ale droga rozsądnie ich unikała, po prostu okrążając wszelkie takie przeszkody. Jak wiele innych rzeczy w tym świecie droga była także bardzo pragmatyczna. Przyjmowała rzeczy takimi, jakimi były, nie próbując ich dostosowywać do własnej woli i sytuacji.
Dzień był bardzo przyjemny. Przez ostatnie trzy dni padało, ale dzisiaj świeciło słońce i tylko kilka chmur można było z rzadka dostrzec między koronami drzew. Jak na koniec marca dzień był ciepły, ale tylko na tyle, by Jim był w stanie znieść na sobie odzież i zbroję.
Nie nosił ciężkiej, pełnej zbroi, którą przypadkowo odziedziczył po poprzednim władcy swego zamku. Zbroja ta wymagała dopasowania. Poprzedni baron de Bois de Malencontri był tak samo barczysty i mocno zbudowany, ale nie miał wzrostu Jima. Pewnych przeróbek dokonał płatnerz ze Stourbridge, ale nawet po nich pełna zbroja była wciąż niewygodna przy dłuższym noszeniu, zwłaszcza wtedy, gdy nie istniała ku temu potrzeba.
Dzisiaj Jim uważał, że takiej potrzeby nie było. Taką ciężką zbroję rezerwowało się, jak dobry przyjaciel Jima, jego sąsiad i towarzysz broni, sir Brian Neville-Smythe zwykł mawiać, do polowań na błotne smoki, do gonitw na ostre i innych istotnych spraw. Teraz Jim miał na sobie tylko skórzany kaftan, a na nim lekką kolczugę. Całość wzmocniona była obręczami wzdłuż ramion i blachami na barkach, tam gdzie uderzenie ostrza nie musiało sięgnąć ciała, ale z łatwością mogło złamać kość pod spodem.
Miał także lekki hełm, okrywający wierzch głowy, z płytką nosala wystającą z przodu i chroniącą grzbiet nosa przed złamaniem w razie kłopotów. A na nogach miał nabiodrniki - blachy chroniące wierzch ud.
Dzięki temu wszystkiemu, choć dzień mógł być nieco chłodny dla Jima w ubraniu, jakie zwykł nosić w dwudziestym wieku, w takim rynsztunku było mu nawet troszkę za ciepło. Okolica ta należała do hrabstw środkowej Anglii i jedną nogą tkwiła już w wiośnie, a może nawet obiema. Wszystko to podniosło Jima na duchu. Co z tego, że rzeczywiście czasami zmieniał się ni stąd, ni zowąd w smoka? Carolinus będzie umiał powiedzieć mu, czemu tak się dzieje, i załatwić całą sprawę.
Im bliżej był Dźwięcznej Wody, gdzie mieszkał Carolinus, tym stawał się spokojniejszy i weselszy. Humor poprawił mu się do tego stopnia, że o mało co nie zaczął śpiewać - tak mu było dobrze.
Jednakże właśnie w tej chwili minął zakręt leśnego traktu i ujrzał przechodzącą przed nim całą rodzinę dzików. Najpierw szła locha, za nią około sześciorga młodych, a sam ojciec rodziny, odyniec, zwrócony był w stronę Jima. Prawie tak, jakby na niego czekał.
Jim zupełnie zapomniał o pomyśle z piosenką i ściągnął wodze konia.
Nie był bezbronny. Nauczył się władać bronią w ciągu długich zimowych wieczorów z sir Brianem, kiedy ćwiczył z owym szlachetnym rycerzem użycie oręża tej epoki. Nauczył się wszystkiego bardzo szybko i bardzo dobrze, co nie było dziwne, zważywszy że był urodzonym sportowcem, a kiedyś, na swojej dwudziestowiecznej Ziemi, nawet pierwszoligowym graczem w siatkówkę.
Tutaj, w czternastowiecznym świecie, nie było to mądre, żeby samotny człowiek lub nawet grupa ludzi ruszała się gdziekolwiek bez broni. Poza dzikami, jak ten, który stał przed nim w tej chwili, bywały obce wilki, niedźwiedzie, banici, wrogo usposobieni sąsiedzi i dowolna ilość innych nieprzyjaznych okoliczności.
Jim nosił zatem swój zwykły miecz, a mniejsza z jego dwóch tarcz wisiała przy siodle. Mizerykordia w swej pochwie równoważyła miecz wisząc po drugiej stronie pasa. Miała ona ostrze długie na jakieś jedenaście cali. Jednakże żadna z tych broni nie była odpowiednim narzędziem, by powstrzymać od ataku wielkiego i uzbrojonego w spore szable dzika. Takiego właśnie jak ten, którego Jim widział przed sobą.
Taki dzik nie dałby się łatwo odstraszyć nawet rycerzowi w pełnej zbroi i z kopią. Jak kiedyś powiedział Aragh, gdy dzik zdecyduje się już szarżować, jest to jedyna rzecz, o której myśli, dopóki nie będzie po wszystkim.
Do walki z dzikiem istniały stosowniejsze typy broni niż ta, którą miał przy sobie Jim. Jedną z nich była rohatyna - krótka, ale masywna włócznia okuta metalem, żeby dzik nie mógł przegryźć drzewca na pół. Miała straszliwe, zębate ostrze i około trzech stóp poniżej niego poprzeczkę. Służyła ona do powstrzymania dzika, gdyby zignorowawszy żeleźce, ruszył do szarży wzdłuż włóczni i chciał dobrać się szablami do człowieka. Zresztą w obecnej sytuacji nawet topór May Heather byłby mile widziany.
Tymczasem jednak Jim siedział i czekał. Miał nadzieję, że rodzina składająca się z lochy i warchlaków zniknie w lesie po drugiej stronie drogi i że odyniec odwróci się i ruszy za nimi. Mimo to czuł się niepewnie. Jego koń wyraźnie się niepokoił i Jim żałował, że nie może sobie pozwolić na wierzchowca takiego, jakiego posiadał sir Brian. Miał on świetnie wyszkolonego rumaka bojowego o takim samym instynkcie ataku jak u dzika, nauczonego walczyć zębami i kopytami ze wszystkim, co stanie przed nim. Ale konie takie były warte całe fortuny i choć Jim miał na swoje nazwisko pewną ilość magicznego kredytu oraz zamek, to jego zasoby brzęczącej monety były małe.
Zasadniczym pytaniem było, czy wrodzona dzikowi żądza atakowania z miejsca każdego potencjalnego przeciwnika zwycięży jego drugie wrodzone pragnienie, by pójść dalej spokojnie za swoją rodziną. Odpowiedzi na to udzielić mógł tylko sam dzik.
W tej chwili jednak dzik najwyraźniej przemyślał już sprawę. Locha i ostatnie z młodych zniknęły w lesie. Był już czas - i dzik zdawał się to czuć - albo atakować, albo zmykać. Chrząkał i rozgrzebywał darń racicami; teraz zaś zaczął też podrzucać w powietrze małe grudki ziemi. Najwyraźniej szykował się do szarży.
W tym momencie koń Jima dosłownie wrzasnął i równie dosłownie wyrwał się spod niego, tak że Jim grzmotnął na ziemię.
Spadając czuł przez moment nieznośny ucisk, który nagle ustąpił. Stwierdził, że patrzy teraz na całą tę sprawę pod nieco innym kątem.
Znów był smokiem. W trakcie przemiany dosłownie rozsadził swoją zbroję i ubranie - z wyjątkiem nogawic, zrobionych z rozciągliwego, dzianego materiału, które zamiast podrzeć się czy pęknąć na szwach, po prostu zwinęły się w dół po nogach w wałeczki. Przedstawiał teraz dość komiczny obrazek smoka spętanego czymś, co wyglądało jak kalesony zakończone dziecinnymi bucikami.
To nie było jednak w tej chwili istotne. Ważne było to, że dzik wciąż przed nim tkwił.
Mimo to sytuacja zdecydowanie się zmieniła. Dzik przestał rozkopywać ziemię i chrząkać. Zastygł, gapiąc się na smoka, który stał na wprost niego. Przez chwilę Jim nie zdawał sobie sprawy, jakie miał szczęście. Potem jednak zrozumiał.
- Wynoś się! - ryknął pełnym smoczym głosem na dzika. - Idźże stąd! Won!
Dzik, jak każdy dzik, z pewnością nie był tchórzem. Przyparty do muru nawet przez smoka, zaatakowałby go. Z drugiej strony smok nie był idealnym przeciwnikiem, nawet dla dzika, a w dodatku ten smok pojawił się znikąd. Dzik był może wojowniczy, ale jak wszystkie dzikie zwierzęta miał instynkt przetrwania. Zawrócił więc w kierunku, w którym poszła jego rodzina, i znikł wśród podszycia lasu.
Jim rozejrzał się za koniem. Zauważył go stojącego około dwudziestu jardów za nim, nieco w głębi lasu. Koń z...
entlik