Ast Viktor - W matni.pdf

(822 KB) Pobierz
Victor Ast
W matni
Przełożył: Markus Lipowicz
Rozdział 1
David Fastman nie mógł podzielać zachwytu większości pasażerów
jumbojeta,
jak
popularnie nazywano najnowszego Boeinga B 747 dopiero od niedawna latającego przez
Atlantyk. Nie było go tu i teraz, leciał pod prąd czasu powracając w przeszłość, w strony
rodzinne, do Niemiec. I już na samą myśl o tym ściskało go w gardle... Jak wtedy...
Jaskrawe promienie słońca wpadające przez okrągłe okienko, przy którym siedział,
wyrwały go z półsnu. Odruchowo spojrzał na zegarek. Czy przestawił go na czas
środkowoeuropejski? Tak, oczywiście, przypomniał sobie. Krótko po starcie. Dochodziła
dziewiąta. Rozejrzał się i jego wzrok padł na sąsiada. Był to krzepki facet w czerwonych
szelkach, które na brzuchu przygniatały mu białą koszulę w niebieskie paski. Siedział
rozparty w swoim fotelu i trzymał przed sobą rozpostartą gazetę FRANKFURTER
ALLGEMEINE sprawiając wrażenie, że ją czyta. Ludwig Wenger, Amerykanin, tak naprawdę
pochodzący z niemieckiego miasteczka Kaufering, miał niemal chorobliwą potrzebę
opowiadania o sobie. Fastmanowi wydawało się więc, że wie już o nim prawie wszystko –
jako czternastolatek wyjechał z rodzicami do Ameryki, do San Diego, gdzie jego ojciec objął
kierownictwo techniczne jakiejś drukarni. On sam zaraz po ukończeniu nauki na masarza
otworzył sieć
Steakhausów
i zarobił na tym sporo pieniędzy. Teraz zamierzał, oczywiście
najpierw na próbę, otworzyć pierwszą restaurację we Frankfurcie nad Menem.
– Na placu Roemerberg stale jest ruch – rzucił sąsiad, najwyraźniej zadowolony, że znowu
ma z kim rozmawiać. – Ta zabytkowa część miasta powinna być atrakcją również dla
żarłoków. Na terenie targów też dałoby się coś zrobić, i na lotnisku. A kto pierwszy... Rozumie
pan? – zaśmiał się Wenger szczerząc zęby i mocno strzelił szelkami, jakby chciał podkreślić
bezsensowność jakiegokolwiek sprzeciwu.
Ale Fastman nie zamierzał sprzeciwiać się. Bo i po co? Nigdy nie miał wspólnego języka
z ludźmi biznesu i był przekonany, że nigdy go mieć nie będzie. A jego przypadkowy
towarzysz podróży wyglądał na typowego biznesmena. To nie był jego świat. W normalnych
warunkach schodził tym ludziom z drogi. W normalnych warunkach! Teraz nie miał wyjścia.
Na prawie dziewięć godzin los uszczęśliwił go towarzystwem tego nieszczęśnika goniącego
za zyskiem i nie można było tego zmienić. Niestety.
– No, rozbudził się pan? – Wenger znowu wyszczerzył zęby. – Zaraz koniec naszej
podróży. I co, miałem może pana zbudzić na śniadanie? Powiedziałem stewardessie – Daj
chłopakowi pospać, kto wie w czyich ramionach teraz mu się tak błogo drzemie. We
Frankfurcie na pewno czeka już na niego dobre śniadanie.
– Dziękuję – mruknął Fastman. Niech mu się zdaje, że ma rację, pomyślał.
Z przerażeniem spostrzegł, że Wenger składa gazetę. Nie, nie, już żadnych rozmów!
Spojrzał jeszcze raz na zegarek. Za kilka minut wylądują... Ogarnęła go panika. Najchętniej
zostałby na swoim miejscu, nie wysiadłby w ogóle z samolotu i poleciał zaraz z powrotem do
Nowego Jorku. Czy ta podróż ma jakiś sens? A może jednak to był błąd z tym przyjazdem
tutaj? Czy udźwignie konfrontację z przeszłością? I czy w ogóle tego chce? Gdyby Bili Harley
nie pokazał mu zdjęć z podróży po Europie, a zwłaszcza tego jednego, teraz mógłby jeszcze
kilka godzin pospać sobie wygodnie we własnym łóżku, a później, przy śniadaniu, spokojnie
zastanawiać się, z kim w nadchodzący weekend zagra w tenisa.
Przed oczami wciąż na nowo pojawiało się mu to przeklęte zdjęcie, ta twarz. Jak wtedy, jak
w snach! Fotografia mężczyzny, profesora fizyki jak on, tyle że na uniwersytecie Johanna
Wolfganga Goethego we Frankfurcie nad Menem. Profesor Albert von Riddagshausen.
Dzisiaj! Minęło dwadzieścia sześć łat i prawie dokładnie cztery miesiące. Wtedy był to kapitan
Heinrich Schulze. Zdjęcie było na tyle wyraźne, że nie pozostawiało wątpliwości. To ta sama
twarz. Duże brązowe znamię na lewym policzku i myślące niebieskie oczy pod wysokim
czołem intelektualisty. Tylko włosy nie tak jasne jak wtedy. Zresztą, czy to w ogóle możliwe,
że kapitan Heinrich Schulze i profesor Albert von Riddagshausen to ta sama osoba?
Fastman próbował przypomnieć sobie wszystkie rozmowy telefoniczne, jakie w ciągu
minionych trzech tygodniach prowadził z Albertem von Riddagshausenem. Jakże uprzejmie
i łagodnie brzmiał jego głos, gdy przed trzema dniami nieśmiało zaproponował, by Fastman
zatrzymał się w jego domu gościnnym, tuż obok willi, w której mieszkał z rodziną. Jak gorąco
podkreślał, że to wielki zaszczyt mieć możliwość osobiście poznać Fastmana, przedstawić go
swoim studentom i współpracownikom, a także gościć go u siebie, prywatnie, w rodzinnym
gronie. Nie, pomyślał Fastman, to nie jest głos mordercy, zbrodniarza wojennego, który wtedy
wrzeszczał: Do cholery jasnej, uciekaj! Na co jeszcze czekasz? Uciekaj! Inaczej będę musiał cię zabić!
Nie rób mi tego, chłopcze, do diabła! Zapomnij moją twarz! Zapomnij najlepiej o wszystkim, co tu
widziałeś, i uciekaj!
Słowa te prześladowały Fastmana przez ponad ćwierć wieku i aż do pierwszej rozmowy
telefonicznej z Albertem von Riddagshausenem mógłby przysiąc na wszystko, że rozpozna
ten głos zawsze, do końca życia! A jednak przez ostatnie trzy tygodnie stale zadawał sobie to
samo pytanie – czy rzeczywiście był to ten sam głos?
– Please fasten your seatbelt, sir – jakby z oddali dopłynął głos stewardessy.
Minęło kilka chwil, zanim zdał sobie sprawę, że mówiła do niego.
– Sorry! – podniósł wzrok i spojrzał na nią.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi.
– He slept up to now, you know? – odezwał się Wenger spoglądając porozumiewawczo na
stewardessę.
Fastman osłupiał. Głos Wengera wydał mu się dziwny, jakiś inny, nosowy, bardziej
uprzejmy i elegancki. W każdym razie nie taki jak dotychczas. Nagłe zrozumiał, nagle
wszystko stało się dla niego absolutnie jasne. Inny język. Do tej pory jego sąsiad rozmawiał
z nim po niemiecku, a do stewardessy odezwał się po angielsku. Albert von Riddagshausen
też rozmawiał z nim po angielsku. Nie mógł przecież wiedzieć, że Fastman zna niemiecki. Dla
Alberta von Riddagshausena Fastman był genialnym amerykańskim fizykiem, słynnym
profesorem w
Institute for Advanced Study
przy znanym na całym świecie uniwersytecie
w Princeton. Wówczas, przed dwudziestu sześciu laty, dla kapitana Heinricha Schulzego był
tylko Davidem Grundmanem, żydowskim bękartem, podczłowiekiem, na którego wrzeszczał
po niemiecku...
Jęk dławiących się silników podchodzącego do lądowania olbrzyma przerwał tok myśli
Fastmana. Samolot przechylił się na lewą stronę, zatoczył wielki łuk przelatując nad miastem
od wschodniej, a kilka sekund później od północnej strony, zanim zmienił znowu kierunek, by
wylądować od wschodu. Fastman spojrzał przez okienko. Wyraźnie mógł już rozpoznać
dachy budynków południowych dzielnic miasta, Frankfurtu nad Menem. Miasta jego losu czy
też przeznaczenia. Tu się urodził przed trzydziestu czterema laty i tutaj spędził pierwsze
osiem lat swojego życia. Ale i tak nigdy nie będzie to jego miasto... Gdzieś tam w dole
spoczywa cała jego rodzina... matka, ojciec i dwie małe siostry, Nella i Anita. Bez grobu
z nazwiskiem i imionami. Pogrzebani jak szczury.
Znowu powróciła scena z przeszłości. Huk strzałów, przerażone dziewczynki... i twarz
kapitana Heinricha Schulze. Dlaczego darował mu życie? Dlaczego najpierw zastrzelił
rodziców, potem siostry, a jemu pozwolił, czy wręcz kazał, uciekać? Dlaczego tylko jemu?
– Szanowni państwo, tu mówi kapitan – słowa płynące z głośników przerwały tę podróż
w przeszłość. – Za chwilę wylądujemy we Frankfurcie nad Menem. W imieniu Pan
American
dziękuję państwu serdecznie za wspólną podróż oraz zaufanie do naszych linii.
Kilka minut później Boening B 747 dotknął ziemi. Niemieckiej ziemi! Przeklętej niemieckiej
ziemi, na której Fastman nie chciał stanąć już nigdy w życiu. Obiecał to sobie dwadzieścia
sześć lat temu. I teraz przyleciał tu, do miasta, w którym jego beztroskie dzieciństwo
zamieniło się w piekło. I właśnie w tym mieście będzie honorowym gościem człowieka,
który... Ale czy to naprawdę ten człowiek? Fastmanowi zakręciło się w głowie. Czuł gonitwę
myśli. W jaki sposób będzie mógł wycofać się z zaaranżowanej przez samego siebie
współpracy z niemieckimi kolegami naukowcami, jeśli okaże się, że dzisiejszy profesor Albert
von Riddagshausen to rzeczywiście dawny kapitan Heinrich Schulze. Fastman nigdy nie
potrzebował żadnej współpracy. A już z całą pewnością nie z Niemcami. Co zrobi, gdy stanie
twarzą w twarz z Schulzem? Pobije go tak, że tamten nie będzie miał siły prosić o łaskę?
A później..? Oko za oko, ząb za ząb? Nie, nie, odżegnał się Fastman, w żadnym razie. Nie
można zniżać się do tego samego...
– Welcome to good old Germany! – zagrzmiał Wenger i mocno klepnął Fastmana po
plecach – miłego pobytu w ojczyźnie!
– Dziękuję – powiedział Fastman niepewnie. – A panu powodzenia w interesach.
– Z tym pobożnym zamiarem właśnie tu przyleciałem – uśmiechnął się Wenger. – Dziękuję
za życzenia, nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą. Mam na myśli...
Fasman uśmiechnął się zakłopotany i przepuścił Wengera do przodu chcąc wreszcie się go
pozbyć. Po wyjściu z samolotu okazało się, że do budynku lotniska trzeba dojechać
autobusem. Fastman zrobił pierwsze kilka kroków po niemieckiej ziemi. Właściwie jako kto tu
przyjechał? Mściciel? Nie, nie! A może jednak? Czuł się rozdarty, skołatany. A już miał
nadzieję, że po tylu latach wyzwolił się wreszcie od tej strasznej przeszłości i, że może
optymistycznie spoglądać w przyszłość. Po co, u diabła, tu przyleciał? Przypomniał sobie
wers Celana:
śmierć jest mistrzem z Niemiec.
Może więc to wezwanie śmierci? Śmierci
ucieleśnionej przez Heinricha Schulze alias Alberta von Riddagshausena. Jak właściwie
powinien czuć się człowiek składając wizytę śmierci, pomyślał Fastman? Jak ma się
zachować?
W momencie, gdy podnosił walizkę z taśmy, doznał olśnienia. Musi zachowywać się
neutralnie, niepodpadająco. Albert von Riddagshausen nie może nawet podejrzewać, że został
Zgłoś jeśli naruszono regulamin