Sergiusz Piasecki - Trylogia złodziejska 01 - Jabłuszko.rtf

(1028 KB) Pobierz

 

 

 

Sergiusz Piasecki

 

 

 

Trylogia złodziejska

Tom 1

 

 

Jabłuszko

 

 

 

Wydawnictwo Dolnośląskie

Wrocław 1990

 

 

 

W powieści Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy zobrazowałem życie przemytników. W powieściach Piąty etap i Bogom nocy równi - pracę szpiegów wojskowych na terenie Rosji. W powieściach Jabłuszko, Spojrzę ja w okno..., Nikt nie da nam zbawienia... zaprezentuję świat przestępców zawodowych. Aby nie być - jak poprzednio - fałszywie zrozumianym, daję krótki wstęp.

Te trzy powieści - tak jak i poprzednie - nie są amoralne. Kiedyś napiszę o tym. Może pewni ludzie pokuszą się, by nazwać je akademią przestępstw. W tym wypadku ja nazwę je akademią zwalczania przestępstw i przestępców zawodowych przez poznanie ich życia, zwyczajów, „filozofii”, praw, „etyki” i metod pracy... Przestępcy zawodowi o „frajerach” wiedzą wszystko. „Frajerzy” o nich mało. Przestępcom moje książki są zbędne. Psychologów, kryminologów nauczą wiele.

Powieści te są szóstą, siódmą i ósmą z rzędu. Drugiej, pt. Żywot człowieka rozbrojonego i czwartej - Droga pod mur, nie wydam jeszcze przez dłuższy czas ze względów „egoistycznych”.

Jabłuszko pisałem podczas okupacji niemieckiej na Wileńszczyźnie, w różnych okresach czasu - od roku 1941 do 1944. Skończyłem w styczniu 1944 roku. Czasem urywałem pisanie w połowie zdania i nie wracałem do pracy wiele miesięcy z powodów ode mnie niezależnych. Drugą powieść Spojrzę ja w okno..., napisaną w trzech czwartych, przerwałem 30 maja 1944 roku. Ponieważ chcę odrzucić ten temat, skończę obecnie powieść Spojrzę ja w okno... i napiszę Nikt nie da nam zbawienia...

Powieści te obejmują okres od wczesnej wiosny 1918 roku po koniec lata 1919. Tło ich: Mińsk Litewski, który koncentrował wówczas życie dawnego imperium rosyjskiego i... Europy. Miasto stanowiło centrum walczącej Europy. Przebyło okupację niemiecką i bolszewicką. Jest tu analogia do okresu okupacji niemieckiej i bolszewickiej w obecnej Polsce.

Bohater powieści, Aleksander Baran, to postać autentyczna. Pochodził z Wilna i takie miał nazwisko. Został rzeczywiście rozstrzelany latem 1919 roku w Mińsku na Komarówce. Paulinka Churdziczówna istniała również, lecz nazywała się Zapolska i pochodziła z Wilna. W roku 1921 odnalazłem tam jej rodzinę.

Meliny, złodzieje - są przeważnie autentyczni. Przygody w połowie rzeczywiste. Jest tam sporo fantazji, lecz nie ma nic z próżni. Wszystko powstało z czegoś, co przeżyłem w więzieniach lub na wolności.

Pisałem te powieści chcąc pomóc ludziom w poznaniu ich braci z marginesu życia i pomóc tym wydziedziczonym przez Los nieszczęśliwcom, przez zobrazowanie tragizmu ich życia.

Tytuły powieści są słowami pieśni. Jabłuszko to „hymn i sztandar” wszystkich skrzywdzonych przez bolszewizm przestępców i ludzi uczciwych, którzy niespodzianie razem z nimi znaleźli się na jednym poziomie: szczutych i ściganych zwierząt. Spojrzę ja w okno... to - mało znana, oryginalna, nieco komiczna w swej „dumie” piosenka złodziejska. Nikt nie da nam zbawienia... to początek drugiej zwrotki Internacjonału po rosyjsku... - tym ludziom nikt nie da zbawienia, prócz... Kultury.

Miałem wielokrotnie możność porównywania etyki i praw złodziejów zawodowych z tymi kategoriami pojęć ludzi „mechanicznie” uczciwych. Nie pozory i formę a treść tych słów. Porównania wypadły fatalnie dla ludzi uczciwych. Złodziej, którego los rzucił na poniewierkę, który idzie ze swym krzyżem po tej ścieżce, którą mu wytyczyły nasze prawa, pozbawienie praw i pogarda, jeśli ma charakter, wolę i serce, jest Człowiekiem... skrzywdzonym. Natomiast człowiek uczciwy, który przy próbie okaże się brudną szmatą, zdrajcą, tchórzem - jest tylko dlatego „uczciwy”, że nie było próby i probierza... Wojna, niewola i walka o wolność wiele nas nauczyły i sądzę, że teraz potrafimy głębiej i lepiej szacować ludzi.

Niech ta książka służy historykom obyczajów, kryminologom, psychologom i socjologom. Niech pomoże naszym wydziedziczonym braciom upomnieć się o swoje prawa. Oni, sponiewierani, też byli na barykadach, oni też walczyli o wolność i prawa człowieka. Oni się nie legitymowali prawem do walki. Oni - pozbawieni praw - napiętnowani i pogardzeni walczyli o wasze prawa. Wśród nich było najmniej zdrajców Narodu... może i wcale nie było. Ja takich nie znam. Natomiast wśród ich surowych „sędziów”... nie warto pisać.

Niech ci, co pieszczotliwie wymawiają słowa: malwersacja, defraudacja, sprzeniewierzenie, nadużycie, wykroczenie, nie akcentują zbyt ostro wyrazu „złodziej”. Ja znam straszniejsze wyrazy: zdrajca, szpicel, sadysta, oportunista, tchórz, pyszałek, tyran... Porównanie może być bardzo niekorzystne.

Niech, wreszcie w sądach, gdzie syci, wykształceni ludzie sądzą zapędzonego przez nich i życie w kąt nędzarza, szatan nie pęka ze śmiechu. Niech za stołem sędziowskim usiądzie nie sztywny, obojętny dyplom - obciążony umysłowo - a Sędzia, Lekarz, agent Kultury i rzecznik Ducha. Mniej będziecie pogardzani jako frajerzy, szatan zasmuci się w piekle, a na barykadzie Kultury - na której obok was walczyli niedawno o wolność Narodu prostytutka i złodziej - niech oni również znajdą miejsce... Po zwycięstwie na tej ostatniej barykadzie - przestępców zawodowych nie będzie!

MELODRAMATYCZNY”, NIEPOTRZEBNY WSTĘP DO POWIEŚCI, KTÓRY MÓGŁBY BYĆ POCZĄTKIEM ŻYCIORYSU KLAWISZNIKA ALEKSANDRA BARANA, GDYBY TAKI ŻYCIORYS ZOSTAŁ NAPISANY

 

 

Zaranie życia Aleksandra Barana było twarde, czarne, zimne, gorzkie i cuchnące. Matka jego, Andzia Baran, pracowała jako młodsza służąca w licznej rodzinie zamożnego rosyjskiego urzędnika. Nic nie umiała i nie posiadała określonego zajęcia, a wyręczała wszystkich domowników w pracy. Należała do osób, których obecności się nie dostrzega, a roboty nie docenia. Uważano, że tylko zawadza. A stłuczenie przez nią popękanego talerza poczytywano za zamach na byt rodziny. Poniewierano nią i lekceważono, a często niezasłużenie karcono. Lecz gdyby nagle Andzi zabrakło, wówczas okazałoby się, że nie ma komu przynieść węgla z piwnicy, drzewa z szopy, wody ze studni - a mieszkanie było na trzecim piętrze - że nie ma komu wynieść śmieci, zamieść pokoi, zasłać łóżek, wyczyścić obuwia i ubrania, skoczyć kilkadziesiąt razy dziennie do sklepiku i spełnić mnóstwo innych posług.

Od rana do nocy dziewczyna uganiała po czarnych schodach dużej, ponurej kamienicy. Przemierzała je wiele razy, przeważnie dźwigając ciężary. Może by się stały one utrapieniem i zmorą tego nędznego, bezbronnego stworzenia, lecz - zapewne wiedziona instynktem - uczyniła sobie z nich zabawkę. Początkowo, idąc bez ciężaru, zbiegała w dół, przeskakując po kilka stopni naraz. Z czasem doszła do takiej wprawy, że każdą kondygnację schodów przebywała w dwa susy... Skakała z górnego pomostu w dół, głową naprzód, zaledwie dotykając dłonią - dla zachowania równowagi i kierunku - żelaznej poręczy. W porę opadała na stopę drugiej nogi, robiła następy skok i wpadała na zakręt schodów. Błyskawicznie go okrążała. Znów robiła dwa susy i znów zakręt. Tak mijając piętra jak burza wpadała w dół, zdyszana, z zapłonionymi policzkami i lśniącymi oczami - prawie szczęśliwa. Umiała również ześlizgiwać się po okutych żelaznymi listwami brzegach stopni w ten sposób, że dotykała ich tylko obcasami trzewików. Przy dużej szybkości odbywało się to równo jak po lodzie i tak prędko, że dziewczynie oddech w piersi tamowało... Im więcej ją poniewierano, tym szybsze i zapamiętalsze były jej ewolucje na schodach kamienicy. Gdy doznawała szczególnie dotkliwej krzywdy, wówczas się rzucała w dół po schodach jak szalona i dziw, że się nie kaleczyła... Były to jej imaginacyjne samobójstwa, które pomagały dziewczynie zachować równowagę duchową.

Pewien lokator kamienicy, obserwując wielokrotnie, jak sprytnie uganiała się Andzia po schodach, nazwał ją Wiewiórka. I miano to się utarło w kamienicy. Zapomniano jej imienia: znikła Andzia, powstała Wiewiórka, tylko los dziewczęcia nie zmienił się na lepsze. W rodzinie urzędnika z biegiem lat przybywało dzieci i pracy, którą stale, niepostrzeżenie spychano na Andzię. „A gdzie Wiewiórka?... Wiewiórka to zrobi... Zawołajcie mi Wiewiórkę... Ta dziewczyna jest niemożliwa: nigdy jej nie ma do pracy!”? I Wiewiórka musiała coraz żywiej uwijać się po ciasnych klatkach pokojów, coraz szybciej skakać w dół i w górę po stopniach klatki schodowej.

Miała Andzia jeszcze jedną rozrywkę: czyszczenie trzewików całej rodziny. Wykonywała tę czynność starannie, metodycznie, można powiedzieć - z namaszczeniem. Robiła to bardzo wcześnie, gdy wszyscy lokatorzy kamienicy jeszcze spali i na schodach panowała cisza. Andzia usadawiała się na górnym stopniu schodów, ustawiała dokoła siebie różnego fasonu, gatunku i wielkości obuwie i rozpoczynała pracę. Czyściła je nie śpiesząc się, starannie, z przyjemnością. Najpierw oskrobywała dokładnie z błota, potem czyściła twardą szczotką, potem nakładała cieniutko pastę, potem.. Potem, po wielu zabiegach, z przyjemnością spoglądała na ustawiony - według wielkości - rząd trzewików, który lśnił wspaniale i zdawało się, że świecił dokoła.

Andzia posiadała dobre serduszko i wszystkie trzewiki traktowała sprawiedliwie, chociaż do właścicieli niektórych par obuwia mogła żywić uzasadnioną urazę, a nawet nienawiść. Więc choć do jednych miała sympatię, jak do ich właścicieli, inne traktowała obojętnie, resztę niechętnie, to jednak wszystkie czyściła starannie. Gdyby ktokolwiek niepostrzeżenie znalazł się wówczas w jej pobliżu, to posłyszałby dziwne przemowy:

- ...Znów podrapałeś sobie nosek!... Biedactwo!... Ileż razy mówiłam ci: bądź ostrożny, uważaj pod nóżki... No nic, nie martw się. Ja to poprawię. Znaku nie będzie - przemawiała Andzia do bucika jednego z młodszych dzieci, które ujmowało dziewczynę swą wesołością i tym, że nie grymasiło.

- ...A ty, świnio, podarłeś sznurowadło! Co ty sobie myślisz, że u mnie fabryka sznurowadeł! Moje uszanowanie! Proszę siadać! Może kraść dla ciebie pójdę! Co?! - karciła Andzia stylem gospodyni, od której najwięcej miała przykrości, jej właśnie trzewik.

- ...O, moja droga, gumka ci się obluzowała... Zaraz zakręcę mocniej.. O, tak... widzisz, jak dobrze teraz... - zwracała się Andzia do pantofelka starszej córki, którą uważano w rodzinie za anormalną, a która była bardzo grzeczna dla Andzi.

Na ostatku Andzia czyściła własne trzewiki. Robiła to z wielkim zamiłowaniem i wprawą, lecz przy tym posępniała jej pogodna zazwyczaj twarzyczka. Wiedziała, że niedługo będą tak pięknie lśniły, że będzie musiała wkrótce sama ująć im splendoru, co czyniła zawsze z wielką przykrością. Robiła to dlatego, że gospodyni, która pewnego razu zwróciła uwagę, że trzewiki Andzi ładnie błyszczą, zbeształa ją:

- ...A ty, świnio, lafiryndo, ja pasty nastarczyć nie mogę, a ona sobie te wstrętne łapska pucuje! Widzicie ją, hrabina się znalazła! Moje uszanowanie! Proszę siadać!... Żebym ja tego więcej nie widziała.

Odtąd Andzia, gdy wchodziła do mieszkania, stojąc przed drzwiami chuchała w dłoń (aby ją zwilżyć), a potem przesuwała nią kilkakrotnie po trzewikach, żeby zmatowiały. Gdy znów wychodziła na schody, by gdzieś skoczyć, to starannie czyściła trzewiki brzegiem lichej spódniczki.

Gdy zapadła noc i roboty były ukończone, Andzia ostatni raz w półmroku pędziła schodami w dół. Zbiegała o jedną kondygnację schodów niżej niż zwykle - do sutereny, gdzie mieszkała jej ciotka, która była jedyną krewną i opiekunką Andzi. Opieka ta polegała - gdy Andzia była dzieckiem - na biciu, głodzeniu, i zmuszaniu do nieodpowiedniej roboty. Gdy Andzia miała dziewięć lat, ciotka oddała ją jako młodszą służącą za wikt, ubranie i nikłą zapłatę, którą sama odbierała, do pracy w rodzinie urzędnika. Poza służbą Andzia musiała pomagać ciotce, która była praczką. Więc dziewczynka nigdy chwili wolnej nie miała.

Dopiero we śnie Andzia żyła dla siebie. Wówczas tylko mogła mieć własną wolę i postępować według swego życzenia. Główną rolę w jej snach odgrywały schody. Były nieraz jasne, czyste i tak przyjemnie było po nich biegać. Innym razem ponure, ciemne, pięły się w górę, w nieskończoność. Czasem spadała z nich, toczyła się w dół i budziła się zdyszana, zmęczona, z pośpiesznie tłukącym w piersi sercem. Trzewiki również często jej się śniły. Było ich mnóstwo. Czasem zachowywały się jak żywe istoty: chodziły, rozmawiały, tańczyły. A Andzia bawiła się z nimi jak z żywymi istotami... jak lalkami, których nigdy nie miała naprawdę. Te sny Andzia lubiła najwięcej.

Nadchodził poranek i zimna, koścista dłoń ciotki wyrywała Andzię z krainy marzeń. Słuchając jej gderań, dziewczyna prędko ubierała się i uciekała z sutereny, aby rozpocząć nieskończoną gonitwę po schodach, aby wykonać mnóstwo pilnych, czekających na nią prac.

 

***

Mijały lata. Wątłe dziecko przemieniło się w szesnastoletnią dziewczynę. Lecz w oczach otoczenia Andzia była nadal bezpłciową, bezosobową Wiewiórką, która od lat uwija się po klatce schodowej kamienicy. Ona również nie dostrzegła swego rozwoju. Szarzyzna i jednostajność jej życia zacierały różnicę w czasie. I nie dziwiła jej wcale ta okoliczność, że traktowano ją wciąż jak dziecko. Andzia była dobrze zbudowana, smukła, silna. Można by nazwać ją wcale ładną, gdyby nie trochę mongolski układ twarzy. Elegancko ubraną i uczesaną dziewczynę z towarzystwa te skośne, ciemne oczy i lekko w górę zadarty nosek, przy ładnej sylwetce, nie szpeciłyby wcale. Przeciwnie, stanowiłoby to powab. Lecz zapracowanego, wystraszonego, odzianego w zniszczone suknie panienek kocmołucha nie mogły one upiększać. A urok jej młodości i niezwykłego sprytu ginął w obecności ludzi, zabity nieśmiałością i „boczeniem się” źle traktowanej niewolnicy. Andzia nigdy w niczym nie mogła mieć racji. Nie zdążyła otworzyć ust, aby zdaniem obecnych nie palnęła głupstwa. Więc nauczyła się milczeć zawsze i wszędzie. Zamknęła się w sobie i tylko nieraz na jej ustach zjawiał się lekki uśmiech. W ten sposób mściła się na otoczeniu i za złe traktowanie, i za wszystkie krzywdy. Zrozumiała, że jest to jedyna zemsta ludzi poniewieranych a słabych.

Ten tryb życia Andzi może trwałby długo, lecz zaszedł wypadek, który wywarł olbrzymi wpływ na dalsze losy Wiewiórki. Historia to pospolita. Lecz nie o Wiewiórkę już chodzi...

W tej samej kamienicy, na salkach, mieszkało trzech studentów. Odnajmowali wspólny, duży pokój. Andzia nieraz widziała ich na schodach, z książkami lub tekami pod pachą, i żywiła wielki szacunek i podziw dla ludzi nauki. Pewnego razu przed dwoma laty zdarzyło się, że gdy dźwigała w górę po schodach wodę, czyjaś ręka ujęła za pałąk dużego wiadra i uniosła go w górę. Andzia, zdumiona, zobaczyła obok siebie studencką czapkę, a pod nią wesołe oczy i uśmiech. Student zaniósł wodę na trzecie piętro i udał się na salki. Andzia dostrzegła, że dźwigając wodę na górę zmęczył się więcej od niej. Często potem wspominała oddaną jej żartobliwie przysługę i nieraz się zastanawiała zupełnie poważnie, jak by się za to wywdzięczyć.

Od tamtego dnia minęły dwa lata. Pewnego popołudnia, wiosną, student wracał do domu. Był w dobrym humorze i wesoło się śmiał. Dobry humor spowodowała ta okoliczność, że zostały przyjęte jego oświadczyny o rękę kochanej dziewczyny. Ubiegał się o to dawno, bo jego śliczna Halszka była nie tylko ładna i czarująca w obejściu, lecz i posażna, co wywarło niemały wpływ na temperaturę jego uczuć. Teraz czuł się u kresu marzeń i widział otwierającą się przed nim wspaniałą przyszłość. A śmiał się dla błahego powodu, który mu się wydał dziś - bo był w złotym humorze - szczególnie komiczny. Gdy wszedł na dziedziniec kamienicy, był świadkiem takiej scenki: Jakaś starsza jejmość, w kapeluszu z całym ogrodem warzywnym i kwietnym, przechodząc przez podwórze znalazła się w chmurze pyłu, który wzbijał w górę miotłą sprzątający podwórko stróż. Jak oparzona rzuciła się w tył krzycząc:

- ...Co też Antoni wyrabia!

Stróż przestał zamiatać, wsparł się pięścią w bok i rzekł:

- A cóż, za przeproszeniem dobrodziejki, mam robić? Na rękach chodzić?

- Nie na rękach chodzić, ale jak się zamiata podwórko, to trzeba wodą skropić, żeby się kurz nie unosił.

Stróż ironicznie uśmiechnął się i odparł pobłażliwie:

- Jeszcze, proszę szanownej osoby, ten sam kurz nikomu oczu ani zębów nie powybijał. Tak...

- Ale zrozumcie, Antoni, że wraz z tym kurzem w powietrzu fruwają bakcyle.

Stróż walnął się dłonią w biodro i parsknął śmiechem:

- He, he, he... no, no... ależ z dobrodziejki wesoła osoba!... Co się ubawiłem, to ubawiłem!... Pięćdziesiąt pięć lat żyję na świecie, a jeszcze nie widziałem fruwającego bakcyla!

I Antoni, śmiejąc się coraz głośniej, wziął się do przerwanej pracy, znikając w gęstej chmurze pyłu.

Student nie śpiesząc się szedł w górę po schodach gwiżdżąc arię z Pięknej Heleny. Tymczasem Andzia, stojąc na parapecie, czyściła okno na zakręcie klatki schodowej, między drugim a trzecim piętrem. Uwagę jej zajął kataryniarz, który przed chwilą wszedł na podwórze. Wkrótce dziedziniec wypełniły chrapliwe, urywające się dźwięki jakiegoś dawnego walczyka. Dla Andzi była to nie lada atrakcja i wychylała się coraz bardziej, nasłuchując jęków zakatarzonego, przestarzałego instrumentu.

Gdy student zbliżał się do tego zakrętu schodów, dostrzegł stojącą na parapecie Andzię. W pierwszej chwili zaniepokoił się, aby nie wypadła. Lecz po chwili spojrzenie jego zatrzymało się na jej nogach, które wiatr, igrający krótką, lekką spódniczką, odsłaniał bardzo wysoko. Student ładnie malował. Nawet miał zamiar kiedyś poświęcić się sztukom pięknym. Lecz potem względy praktyczne przeważyły i poszedł na prawo. Nogi dziewczyny wydały mu się urocze i pociągały nie tylko pięknem linii, lecz i zmysłowo. Porównywał je, mimo woli, z nogami Halszki, które widywał dość często, lecz w pończochach i nie tak... zupełnie. Nogi Andzi wydały mu się o wiele ładniejsze. Tamte były piękne, lecz zimne i... poprawne. A te posiadały samodzielne życie, wyraz i ciepło... „Kto by pomyślał, że ta smarkata jest tak zbudowana! Tyle razy widziałem ją i nie zwracałem uwagi”‘. Zrobił parę kroków naprzód. Katarynka urwała walczyka i Andzia, słysząc czyjeś kroki z tyłu, pośpiesznie obróciła się. Zobaczyła wesołą, zarumienioną twarz. Też wesoło się uśmiechnęła. Wtem spojrzenie jej spotkało zamglone, oczy prześlizgujące się po jej ciele. W jednej chwili zrozumiała to wszystko, o czym tak wiele słyszała. Bo słyszała i widziała aż za dużo, lecz tamto było nierealne, obojętne. A teraz spotkała się z tym sama. Prędkim ruchem obciągnęła kusą spódniczkę i zapłoniona stała na parapecie, nie wiedząc, co począć. A student żartobliwie uchylił czapki.

- Moje uszanowanie ślicznej panience. Idę sobie po schodach, a tu taka sylfida okna czyści. Przestraszyłem się, że spadnie. Bo doprawdy szkoda by było. Takich nóżek i w balecie nie widziałem! Daję słowo...

Andzia tkwiła w bezruchu na parapecie. Na wargach miała blady uśmiech. A student spojrzał po schodach i ujmując dziewczynę dłońmi w pasie zdjął ją z parapetu.

- Dziecko może się zabić... Tu będzie bezpieczniej... bezpieczniej.

Przechylił w tył jej głowę i pocałował mocno w usta. Z dołu zadudniły po schodach czyjeś ciężkie kroki. Student puścił oszołomioną dziewczynę. Powiedział:

- Niech Andzia uważa. Można wypaść przez okno, a to wysoko. O wypadek nietrudno.

Poszedł do siebie. Gdy się oddalił, Andzia usiadła na parapecie i zapłakała. Nie ze zmartwienia, sama nie wiedziała dlaczego. Może ze wstydu, a może z radości. Tyle było w niej uczuć naraz, że trudno to powiedzieć.

A student wszedł do swego pokoju na salkach i zaczął przechadzać się od okna do drzwi, rozmyślając o swych dzisiejszych powodzeniach. Jednocześnie brawurowo śpiewał słabym tenorem:

 

Grzmot zwycięstw brzmi wesoło

I ciesz się, chrobry Ros!

 

Jego współlokator - również student - który w tej chwili leżał z nogami na oparciu mocno zdezelowanego, w pałąk wygiętego łóżka, a który słynął wśród kolegów jako sceptyk, dokończył patriotyczną pieśń zwycięsko usposobionego towarzysza:

 

Na łapcie lipy dość dokoła:

nie będziesz chodził boso!

 

Na Andzi pocałunek studenta wywarł wielkie wrażenie. Myślała o nim bez ustanku. Przypominała sobie każde słowo, powiedziane do niej na schodach. Obudziła się w niej kobieta. Zrozumiała, że zainteresowała studenta swymi nogami. Bo tak dziwnie na nie patrzył i mówił też o nich z zachwytem. Kilka razy Andzia, będąc sama na klatce schodowej, unosiła w górę spódniczkę i pochylając się w tył i na boki przyglądała się swym nogom. Nie dostrzegała nic niezwykłego. „Ot, jeśliby mnie pończochy!” Ta myśl opanowała Andzię całkowicie, tropiła ją bezustannie. Nie rozumiała, że właśnie nagość dodawała najwięcej uroku jej nogom, że to ona właśnie przyciągnęła uwagę studenta.

W kilka dni po zajściu na klatce schodowej Andzia, wracając z pracy, zwróciła się do ciotki, która wyżymała w cebrze mokrą bieliznę:

- Ciocia mi kupi pończochy.

- Co?

Ciotka, trzymając w ręce skręconą sztukę bielizny, zdumionymi oczami obejrzała Andzię.

- Ciocia mi kupi pończochy - powtórzyła dziewczyna.

- A może jeszcze co? - rzekła ciotka, szyderczo mrużąc oczy i robiąc krok ku Andzi.

- Więcej nic... pończochy...

- Masz chabala! - wrzasnęła ciotka. - Masz!

Andzia nie odpowiedziała. Nie rozumiała znaczenia tego wyrazu, lecz nadal uparcie mówiła: „Ciocia mi kupi pończochy”. Wówczas ciotka chciała poskromić swą wychowanicę, tak jak to czyniła przed paru laty wielokrotnie i zwykle bez powodu. Lecz Andzia z taką siłą wyrwała jej z rąk sztukę mokrej, bielizny, którą ciotka chciała ją uderzyć, że tamta się aż cofnęła zdumiona:

- A, to ty taka!... Ja ci pokażę!... Ja cię nauczę!... To za moje dobro! Za moją pracę!

- Ciocia mi kupi pończochy - powtarzała uparcie Andzia.

I Andzia dokonała cudu: ciocia kupiła jej pończochy. Mimo zupełnego braku inteligencji zrozumiała, że prędzej utraci dziewczynę, a wraz z nią spore zyski, niźli przełamie jej upór.

Student kilkakrotnie wspominał Andzię. A działo się to, dziwna rzecz, zwykle w obecności narzeczonej. Gdy patrzył na swą cudną, słodką, jedyną, ubóstwianą Halszkę - niestety, tak niedostępną przed ślubem - nawiedzała go wizja tamtej uroczej dziewczyny, stojącej na parapecie okna ich kamienicy. Podsuwało ją przeczucie, że dziewczyna jest głupia i łatwo mu ulegnie, jeśli zechce o to się postarać. Spróbowałby już dawno swoich sił, lecz obawiał się, aby jego romans ze służącą nie wydał się.

Pewnego dnia wracał do domu szczególnie podniecony. Halszka była dziś tak czuła, obdarzyła go kilku gorącymi całusami i wymownymi uściskami, lecz, nie patrząc na największe zaklęcia i prośby, stanowczo zahamowała dalsze zapędy:

- Trzeba mieć trochę woli, hartu, cierpliwości... Potem będzie lepiej smakowało - mówiła przebiegła, dobrze uświadomiona dziewczyna.

Na klatce schodowej student usiadł na parapecie okna drugiego piętra i zapalił papierosa. Miał niezupełnie jeszcze określony zamiar czekania na Andzię. Maskował go sam przed sobą.

W górę i w dół szli rozmaici ludzie, nie zwracając na niego uwagi. Wypalił już drugiego papierosa, gdy posłyszał w górze trzaśniecie drzwi do mieszkania, w którym pracowała Andzia. Stanął na zakręcie schodów. Dziewczyna gnała w dół i wpadła na studenta.

- Och!... Przepraszam!...

Wyszeptała oblewając się pąsem, chciała się usunąć na bok, lecz student ją zatrzymał.

- Dobrze, że Andzię spotkałem - rzekł wesoło, jedną ręką trzymając ją za ramię, a drugą głaszcząc po policzku. - Chciałem Andzi powiedzieć coś ciekawego. Ale nie teraz... Niecił Andzia wieczorem, o dziewiątej wyjdzie na schody. Tam naprzeciw strychu... Ja zaczekam... Przyjdzie Andzia?... Dobrze?... Powiem Andzi coś baardzo ciekawego! Dobrze?...

- Dobrze - wyszeptała Andzia. A gdy student puścił jej ramię, błyskawicznie zbiegła w dół, słysząc z tyłu jeszcze raz powtórzone: - Więc o dziewiątej!

W tym dniu Andzia nie biegała, a wprost fruwała po schodach, opanowana mnóstwem dziwnych uczuć i myśli, których nie umiała uporządkować w sobie. Czasem jej się zdawało, że dzień się wlecze nieskończenie długo i chętnie by przyśpieszyła nadejście wieczoru. To znów ze strachem myślała o tym, że za kilka godzin zapadnie zmierzch i będzie musiała pójść tam... na randkę. Że mogłaby tam nie pójść, nawet nie powstało jej w myśli. Przede wszystkim powiedziała: „Dobrze”, a czy można nie dotrzymać słowa? Strach i radość jednocześnie ogarnęły dziewczynę i jak piłkę rzucały ją po schodach. Były to już zawrotne jej loty, z których może dlatego tylko wychodziła cało, że nie myślała o nich wcale. Radość, że on, taki uczony, taki mądry, zwrócił na nią uwagę. Na nią głupią, młodą, źle ubraną dziewczynę. „Dobrze, że chociaż mam pończochy. Na pewno mu się spodobały i też ta nowa niebieska wstążka”... Ale i strach ją dręczył, bała się, że on przekona się o jej głupocie i ją wyśmieje. Lecz te myśli pierzchały... Prośba studenta brzmiała dla niej jak rozkaz, a nie było wypadku, aby mogła komuś czegoś odmówić, czyjegoś rozkazu nie wypełnić.

Wreszcie nadszedł wieczór. Korzystając ze zmierzchu Andzia w pokoju starszych córek gospodyni odsypała z pudełeczka trochę pudru, chowając go w papierku na piersi. Popełniła pierwszą w swym życiu kradzież. A gdy praca była skończona, co zwykle działo się około godziny dziewiątej, wyszła z mieszkania i cichutko usiadła na parapecie okna. Wiedziona jakimś dziwnym instynktem nie poszła na randkę pierwsza, a oczekiwała wyjścia studenta.

Andzia upudrowała sobie twarz. Nie wiadomo po co, bo przecież nie mógł jej widzieć wyraźnie. A u góry naprzeciw strychu było prawie całkiem ciemno i tylko oczy przyzwyczajone do mroku mogły cokolwiek odróżnić.

Po kwadransie posłyszała otwieranie drzwi na salkach i czyjeś kroki. Z łomoczącym w piersi sercem nasłuchiwała. Kroki zatrzymały się na pomoście trzeciego piętra i nie skierowały się w dół, lecz w górę. Oddalały się ostrożnie, powolnie, po schodach w kierunku strychu. Po kilku minutach oczekiwania Andzia dość prędko, lecz bez szmeru, poszła na górę.

Na ostatni pomost prowadziły z trzeciego piętra dwie kondygnacje schodów. Gdy Andzia stanęła na górnym ich stopniu, znalazła się w mocnym, niecierpliwym uścisku.

- Długo nie przychodziłaś, moja kotka...

Nie mogła nic odpowiedzieć, bo usta jej pokryły coraz gorętsze pocałunki, a szept mężczy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin