Asimov Isaac - Science Fiction.doc

(1111 KB) Pobierz
ISAAC Asimov

ISAAC Asimov

 

Science Fiction

 

 

 

Od redakcji

 

 

Drodzy Państwo!

Oddajemy Warn do rąk pierwszy numer polskiej wersji językowej amerykańskiego czasopisma, sygnowanego nazwiskiem jednego z gigantów gatunku SF. Witamy w świecie ISAACASIMOVS SCIENCE FICTION MAGAZINE!

Nasze pismo różnić się będzie nieco od wersji anglojęzycznej. Każdy polski numer skomponowany zostanie z kilku numerów amerykańskiego oryynału. Ze względu na specyfikę kulturową amerykańskiej literatury SF i gust tamtejszego czytelnika niektóre z prezentowanych w miesięczniku utworów bytyby dla Polaka mato czytelne i w sumie niezbyt interesujące. Dlatego też, opierając się na kilku najświeższych numerach LAsfm, wybierać będziemy pozycje najciekawsze, najbardziej aktualne, a jednocześnie charakterystyczne dla Światowego piśmiennictwa tego gatunku. Krajowy czytelnik, otrzymując utwór z miesięcznym czy dwumiesięcznym zaledwie opóźnieniem w stosunku do pojawienia się dzieła na rynku zachodnim, po raz pierwszy w Polsce będzie miał możność Siedzenia na bieżąco dokonań literackich Światowej czolówki twórców fantastyki naukowej.

Zasadniczy zręb naszego pisma stanowić będą teksty literackie. Znajdziecie tu państwo plejadę autorów najlepszych. Jeśli ktoś nie wierzy, niech po prostu przejrzy nazwiska zamieszczone w spisie treści. W niniejszym numerze, oprócz opowiadania samego JsaacAsimoYO, znajdziecie państwo utwór laureata ostatniej nagrody Nobla w kategorii opowiadania. Przejmująca i nastrojowa historia opowiedziana przez Terry'ego Bissona powinna zadowolić najwybredniejsze gusta. Mikę Resnick. Tego autora również nie trzeba rekomendować. W obecnym numerze kapitalne opowiadanie nSetna zabawa ". Alternatywna historia przygód Teodora Roosvelta w Kongo w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku. W kolejnych edycjach naszego czasopisma, dalsze opowiadania o "alternatywnych prezydentach", pióra zarówno samego Resnicka (Roos\'elt na froncie I Wojny Światowej) jak i innych pisarzy, np. Pat Catigan.

Ciekawy sposób interpretacji historii prezentuje dhtższy utwór Kim Stanicy Robinson, a szerokie przestrzenie kosmiczne, kontakt, obcy, astronauci - mikropowieść Thomasa Wylde.

W grudniowym numerze nie może naturalnie zabraknąć tematu "bożonarodzeniowego ". Tym zajął się osobiście Gen Wolfe.

Planujemy też dział recenzji z książek, horę bądź. się pokazały, bądź pokażą na naszym rynku księgarskim. Tu okazja dla wydawców do prezentacji swoich dokonań czy zamierzeń edytorskich. Chętnie będziemy promować dobrą literaturę science fiction. W tym numerze znajdziecie państwo artykuł cenionego i kompetentnego krytyka literackiego, który snuje rozwadnia na temat tego, jak doszło do obecnej sytuacji na rynku książki fantastyczno-naukowej w Polsce i co z tego wynikło.

I to by było na tyle, jak mawiał profesor StanislawskL Mamy nadzieje, że zachęceni lekturą pierwszego numeru, sięgniecie Państwo po następne wydania ISAACASIMOVS SCIENCE FICTION MAGAZINE.

Popolsku!

REDAKCJA

 

 

 

Mikę Resnick: Setna zabawa

 

 

I. Było to ósmego stycznia roku 1910.

O półocy dotarliśmy do placówki w Kobe, gdzie spotkało nas cieple przyjęcie ze strony okręgowego pełnomocnika rządu i gdzie zastaliśmy z pół tuzina zawodowych myśliwych, polujących na słonie - ludzi, którzy przeważnie robią pieniądze na kłusownictwie, z narażeniem życia zdobywając kość słoniową. Ci kłusownicy są niezwykle twardzi, gdyż mało jest zajęć bardziej ryzykownych, bardziej niebezpiecznych oraz wymagających więcej odwagi, wytrzymałości i odporności fizycznej niż to, którym się trudnią. Na każdym kroku bowiem stają oni twarzą w twarz ze śmiercią: kiedy grozi im choroba, kiedy narażeni są na ataki ze strony wojowniczych tubylczych plemion, czy też kiedy stoją oko w oko z ogromnymi zwierzętami, na które polują. Wszystko to wymaga nieustannego wysiłku z ich strony, ogromnego wysiłku, nadwerężającego ich zdrowie i siły.

Teodor Roosevelt

MYŚLIWSKIE SZLAKI AFRYKI

... Kiedy zebraliśmy się wszyscy w moim namiocie i kiedy nalano już szampana każdemu, z wyjątkiem samego Roosevelta - który upierał się przy tym, żeby pić tylko napoje bezalkoholowe, mimo że jego syn, Kermit, poszedł za naszym przykładem - eksprezydent uniósł swój kieliszek, wznosząc toast "za kłusowników polujących na słonie w Enklawie Lado". Wypiliśmy, ale kilku z nas żartobliwie zaprotestowało przeciw tak obceso-wemu postawieniu sprawy. Wtedy on, zachowując powagę, poprawił się, mówiąc, że pije "za środkowoafrykańskich gentlemenów-poszukiwaczy przygód", bo '- jak stwierdził - taki tytuł nadano by nam za czasów królowej Elżbiety.

Eksprezydent okazał się więc chłopem na schwał, człowiekiem o szczerym zamiłowaniu do życia pod gołym niebem, a jego sympatia dla naszego sposobu istnienia i zazdrość w stosunku do nas w widoczny sposób wzrastały w miarę upływu czasu. W końcu opuścił nasze towarzystwo - widać jednak było, że czyni to niechętnie. Trzykrotnie podawał mi rękę na pożegnanie, trzykrotnie kierując się ku wyjściu, jednak za każdym razem - wysłuchawszy początku kolejnej historii o jakiejś przygodzie opowiadanej przez któregoś z chłopców - decydował się usiąść, aby dowiedzieć się, co zawiera kolejna stronica z księgi naszego codziennego życia. Zachęcaliśmy go nawet, żeby porzucił politykę i przyłączył się do nas, żeby zrobił coś, co przystoi tak wspaniałemu białemu człowiekowi jak on. Obiecaliśmy mu także, że jeżeli się na to zdecyduje, to oddamy pod jego komendę oddiał zbrojny, który zajmie się zorganizowaniem w Afryce Środkowej polowań i działalności pionierskiej, co, być może, pociągnie za sobą zdarzenia o historycznej doniosłości Przypuszczam, że propozycja ta poruszyła go do głębi. Dużo później zwierzył się jednemu z przyjaciół, że nigdy żaden dowód czci i szacunku, z jakim się w życiu spotkał, nie zrobił na nim

4                                                                    Mikę Resnick

 

większego wrażenia i nie był dla niego większą pokusą niż ta propozycja kłusowników z Enklawy Lado.

John Boyes

POSZUKIWACZE PRZYGÓD

Roosevelt, kierujący się już ku wyjściu z namiotu, przystanął i odwrócił się w stronę Boyesa.

- Powiedział pan: oddział zbrojny? - zapytał w zamyśleniu, podczas gdy z oddali dobiegło porykiwanie lwa, któremu towarzyszył maniakalny śmiech dwóch hien.

- Tak, panie prezydencie - odpowiedział Boyes, wstając. - Mogę panu obiecać co najmniej pięćdziesięciu ludzi takich jak my. Ich wygląd będzie może niezbyt zachęcający, ale żaden z nich nie przestraszy się pracy ani walki. I każdy, co do jednego, będzie w stosunku do pana lojalny.

- Robi się późno, ojcze - zawołał Kermit, który już wyszedł z namiotu.

- Idź sam - odpowiedział Roosevelt z roztargnieniem. - Ja przyjdę za parę minut.

Odwrócił się ponownie w stronę Boyesa.

- Pięćdziesięciu? - zapytał.

- Tak jest, panie prezydencie.

- Pięćdziesięciu ludzi miałoby ujarzmić całą Afrykę Środkową? - zamyślił się Roosevelt.

Boyes potwierdził kiwnięciem głowy.

- Właśnie tylu. Tutaj jest nas siedmiu. Resztę możemy zebrać w ciągu dwóch tygodni.

- To bardzo kusząca propozycja - przyznał Roosevelt, usiłując powstrzymać pełen poczucia winy uśmiech. - Gdybym z niej skorzystał, mógłbym znowu poczuć się równocześnie chłopcem i prezydentem.

- Kongo wspaniale się nadaje na prywatny teren łowiecki - powiedział Boyes.

Eksprezydent milczał przez chwilę. W końcu pokręcił potężną głową i powiedział:

- To się nie da zrobić. W każdym razie nie z oddziałem składającym się z pięćdziesięciu ludzi.

- Ja też myślę, że to się nie uda - odrzekł Boyes.

- Nie ma tu ani dróg, ani telefonów, ani telegrafu. - Roosevelt przerwał, wpatrując się w migoczące latarnie, które oświetlały wnętrze namiotu. - A kolej doprowadzona jest tylko do Ugandy.

- Nie ma też dostępu do morza - dodał Boyes uprzejmie, gdy tymczasem lew odezwał się ponownie, a stado hipopotamów zaczęło porykiwać w pobliskiej rzece.

- Nie - powiedział Roosevelt stanowczo. - To się po prostu nie da zrobić. Pięćdziesięciu ludzi to za mało. A i pięć tysięcy też nie wystarczy.

SETNA ZABAWA                                        -          5

 

Bpyes wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nie ma na to najmniejszej szansy.

- Trzeba być wariatem, żeby być innego zdania - powiedział Roosevelt.

- I ja tak myślę, panie prezydencie - zgodził się Boyes. Dla dodania wagi swym słowom, Roosevelt pokiwał głową.

- Trzeba być kompletnym wariatem, kompletnym i nieuleczalnym.

- Nie ma co do tego wątpliwości - powiedział Boyes, nie przestając się szeroko uśmiechać. - Więc kiedy zaczynamy7

- Jutro rano - odrzekł Roosevelt, odwzajemniając wreszcie uśmiech i błyskając białymi zębami. - I, słowo daję, będzie to setna zabawa.

II. - Ojcze?

Roosevelt siedzący na krześle przed namiotem nie przerywał sobie. Obserwował właśnie ptaki przez lornetkę.

- Zasłaniasz mi kraskę o liliowej piersi i parę żurawi koroniastych. Kermit nawet aie drgnął. Roosevelt odłożył w końcu lornetkę na stojący

obok stolik. Po czym wyciągnął notatnik i zaczął zapamiętale w nim

gryzmolić.

- Są tu wspaniałe możliwości obserwacji ptaków - powiedział, wciągając kraskę i żurawie na swoją listę. - Tylko dzisiaj udało mi się już zaobserwować trzydzieści cztery gatunki. A przecież nie zdążyliśmy jeszcze zjeść śniadania.- Podniósł głowę i spojrzał na syna.

- Bardzo lubię te chłodne ugandyjskie noce i poranki. Przypominają mi Yellowstone. Mam-nadzieję, że dobrze spałeś?

- Tak, dobrze.

- Wspaniały tu klimat - powiedział Roosevelt. - Po prostu cudowny!

- Ojcze, jeżeli pozwolisz, chciałbym przez chwilę z tobą pomówić. Roosevelt z wielką pieczołowitością umieścił notatnik w kieszeni na piersi.

- Oczywiście - odrzekł. - O czym chciałbyś porozmawiać? Kermit rozejrzał się wokoło, znalazł sobie drugie płócienne krzesło, przyniósł je, postawił obok krzesła ojca i usiadł.

- Całe to przedsięwzięcie to chyba nieporozumienie. Roosevelt wyglądał na ubawionego.

- Taki jest twój pogląd, do którego doszedłeś po głębokim namyśle?

- Jeden człowiek nie zdoła ucywilizować kraju wielkości połowy Stanów Zjednoczonych - mówił datej Kermit - nawet jeżeli tym człowiekiem jesteś ty.

- Kiedy miałem dwanaście lat, najlepsi na całym świecie lekarze stwierdzili, że będę miął przez całe życie niedowagę i skłonność do chorób - odpowiedział na to Roosevelt. - Tymczasem ja w wieku lat dziewiętnastu zdobyłem mistrzostwo Harvardu w boksie jako bokser wagi lekkiej.

- Wiem o tym, ojcze.

- Nie przerywaj. Mówiono mi, że nigdy nie będę w stanie napisać jednego

6                                                                    Mikę Resnick

 

poprawnego zdania. Tymczasem ja napisałem dwadzieścia książek, z których cztery okazały się bestsellerami. Mówiono mi, że świat polityki to nie jest miejsce dla człowieka młodego, tymczasem ja, mając lat dwadzieścia cztery, byłem już przewodniczącym Izby Ustawodawczej stanu Nowy Jork. Mówiono mi, że na zachodzie kraju nigdy nie zapanują rządy prawa ani porządek,        * tymczasem ja pojechałem tam i sam, bez niczyjej pomocy, pojmałem trzech uzbrojonych morderców na terenie Bad Lands1 w Dakocie. Przerwał na chwilę. - Nawet moi Rough Riders2 byli zdania, że nie zdołamy zdobyć Wzgórza San Juan, a ja je zdobyłem. - Popatrzył na syna przeciągle. - Więc bądź łaskaw nie informować mnie, czego nie będę w stanie przeprowadzić.

- Ale to przedsięwzięcie różni się od wszystkiego, co dotychczas robiłeś.

- Kermit upierał się przy swoim.

- To najlepszy powód, żeby się za nie wziąć - odpowiedział Roosevelt, z zadowoleniem ukazując zęby w uśmiechu.

- Ale...

- Eksprezydent to ktoś, kto ma siedzieć w fotelu bujanym i pokazywać się tylko na paradach, tak? Mam pięćdziesiąt jeden lat i nie zamierzam jeszcze iść na emeryturę. A taka okazja może się nie powtórzyć. - Jego wzrok pobiegł ku zachodowi, w stronę Konga. - Pomyśl tylko: ponad pół miliona mil kwadratowych i na tym ogromnym obszarze żyją jedynie zwierzęta, dziku-si i paru misjonarzy. Brytyjczykom, Francuzom, Portugalczykom, a także Belgom'! Włochom dana już była szansa działania na tym kontynencie. I dlatego przynajmniej jednym państwem w Afryce powinien zająć się ktoś, kto wprowadzi w nim postęp, przynosząc amerykańską technologię, amerykańską demokrację i amerykańskie wartości. My, "Amerykanie, jesteśmy rasą stworzoną do życia na otwartych przestrzeniach, na terenach pogranicza. Kto więc jest bardziej powołany do cywilizowania jeszcze jednego takiego terenu?

Tu przerwał, wyobrażając sobie przyszłość, która dla niego była równie oczywista jak teraźniejszość.

- Pomyśl też o bogactwach naturalnych! Zamienimy ten kraj w nasz protektorat i damy mu klauzulę uprzywilejowania w stosunkach handlowych. Z drewna, które się tu znajduje, można zbudować trzydzieści milionów domów. A kiedy wytniemy puszczę, stworzymy tu farmy i miasta. Powtórzymy historię Ameryki, tylko bez niewolnictwa, bez wymordowywania rdzennej ludności i ' bez krwawych rzezi dokonywanych na bizonach. Historię naszego kraju potraktuję niejako wzorzec, od którego ma nie być odstępstwa, ale jako najogólniejszy plan i wyciągnę wnioski z błędów, jakie popełniliśmy w przeszłości.

- Ależ, Ojcze, ten kraj to n i e j e s t druga Ameryka - powiedział Kermit.

- Jest to surowy i dziki kraj zamieszkały przez setki plemion, którym na podstawie doświadczeń biafy człowiek kojarzy się wyłącznie z niewolnictwem.

SETNA ZABAWA                                                  7

 

- Z pewnością więc będą uszczęśliwione, mając do czynienia z białym, który chce te krzywdy naprawić. - Na twarzy Roosevelta pojawił się uśmiech świadczący jak pewny siebie był w tym momencie eksprezydent.

- A co ze stroną prawną tego przedsięwzięcia? - nie ustępował Kermit. - Kongo jest przecież kolonią belgijską.

- Belgowie mieli już swoją szansę. A to, że z niej skorzystali przyniosło opłakane skutki. - Roosevelt przerwał na chwilę, po czym dodał: - Pozwól, że ja się będę tym martwił.

Wyglądało na to, że Kermit, który chciał na ten temat dyskutować, zdał sobie sprawę z bezowocności dalszego sporu.

- Dobrze - powiedział z westchnieniem.

- Czy chciałeś pomówić o czymś jeszcze?

- Tak - odrzekł Kermit. - Co wiesz o tym Boyesie?

- Ten człowiek to prawdziwy pionier - brzmiała pełna podziwu odpowiedź. - Powinien był się urodzić Amerykaninem. Kermit pokręcił głową.

- Ten człowiek to nicpcń.

- Do takiego wniosku doszedłeś po jednym wieczorze spędzonym w jego namiocie przy dobrym jedzeniu i winie?

- Nie, ojcze. Podczas gdy ty spacerowałeś dziś rano i obserwowałeś ptaki, ja pogadałem sobie o nim z kilkoma jego kompanami. Wydawało im się, że go chwalą i że to co mi opowiadają, zaimponuje mi. Tymczasem to, co usłyszałem, pozwoliło mi wyrobić sobie właściwe pojęcie o nim.

- A co takiego usłyszałeś? - spytał Roosevelt.

- Bez przerwy popada w konflikty, to z prawem, to z armią brytyjską, to znowu z Urzędem do Spraw Kolonii. - Kermit przerwał. - Dwa razy usiłowano go deportować z Afryki Wschodniej. Wiedziałeś o tym?

- Oczywiście - odrzekł Roosevelt.

Nagle uśmiechnął się szeroko i wskazał małą książeczkę, lezącą na stole obok lornetki.

- Spędziłem większą część nocy na czytaniu jego pamiętników. To niezwykły człowiek!

- A więc wiesz, że Brytyjczycy aresztowali go za... - tu Kermit zaczął szukać właściwego słowa.

- Rozbój. Kermit kiwnął głową.

- Właśnie.

- A czy wiesz, co to znaczy? - spytał jego ojciec.

- Nie - przyznał Kermit.

- W tym konkretnym wypadku znaczy to, że zawarł on traktat z plemieniem Kikuju, skłaniając je do zgody na osadnictwo białych na jego własnym terytorium, a to spowodowało, że ktoś wysoko postawiony w Zarządzie Kolonii uznał, że pan Boyes uzurpuje sobie prawo do wchodzenia w jego kompe-

8                                                                   Mikę Resnick

 

tencje. - Roosevelt parsknął śmiechem. - Wysłano więc oddział składający się z sześciu ludzi na terytorium plemienia Kikuju, żeby zaaresztować Boyesa. Okazało się jednak, że jego otacza pięć tysięcy uzbrojonych wojowników. Ponieważ żaden z tych sześciu żołnierzy nie miał wielkiej ochoty wdawać się w nierówną walkę, Boyes zgodził się pomaszerować do Mombasy z własnej woli. - Roosevelt przerwał na chwilę pokazując zęby w uśmiechu. - Kiedy wkroczył do sądu na czele pięciu tysięcy Kikujusów, sprawę natychmiast wycofano. - Roześmiał się głośno. - Przecież to historia żywcem wzięta z naszego Dzikiego Zachodu.

- Są też i inne historie, ojcze - powiedział Kermit. - Mniej smakowite niż ta.

- To dobrze - odrzekł Roosevelt - bo dzięki temu będę miał o czym z nim rozmawiać podczas podróży do Konga.

- Wiesz oczywiście, że jest on tak zwanym Białym Królem plemienia Kikuju?

- A ja jestem honorowym wodzen Indian. Mamy więc wiele wspólnego.

- Nie macie ze sobą nic wspólnego - zaprotestował Kermit. - Ty pomagałeś naszym Indianom, a Boyes został królem wskutek oszustwa i zdrady.

- Wkroczył do dzikiego kraju, do którego biały człowiek nie miał do tej pory wstępu i w przeciągu dwóch lat został królem całego narodu Kikuju. Takiego właśnie człowieka potrzeba mi teraz. Z nim dokonam tego, czego mam zamiar dokonać.

- Ale, ojcze...

- Tak, synu, ten kraj jest surowy i dziki, a ja zabieram się do dzieła, któremu nie podołają ludzie bojaźliwi ani słabi - powiedział Roosevelt stanowczo. - Boyes to człowiek, jakiego mi potrzeba.

- I nie musz zamiaru przemyśleć tego jeszcze raz? Roosevelt pokręcił głową.

- Uważam sprawę za zamkniętą.

Kermit popatrzył na ojca przez dłuższą chwilę, po czym westchnął, uznając się za pokonanego.

- Co mam powiedzieć mamie?

- Edith mnie zrozumie - powiedział Roosevelt. - Zawsze mnie rozumiała. Powiedz jej, że skoro tylko będę miał odpowiedni dom dla całej rodziny, sprowadzę ją tutaj.

Nagle uśmiechnął się znowu.

- Być może powinniśmy natychmiast ściągnąć tu twoją siostrę Alice. W razie, gdyby tubylcy stawiali nam opór, będzie mogła zastraszyć ich do tego stopnia, że się nam natychmiast podporządkują - tak jak zwykle zastraszała moją radę ministrów.

- Ja mówię poważnie.

- Ja też, synu. Ameryka nigdy nie miała imperium. I nie chce go mieć.

SETNA ZABAWA                                                   9

 

Aleja uczyniłem ją światowym mocarstwem. A teraz jeżeli tylko okaże się, że jestem w stanie poszerzyć jej wpływy i objąć nimi kontynent, na którym jeszcze nie mieliśmy okazji się zadomowić, uznam to za swój obowiązek.

- No i będzie to świetna zabawa - podsunął Kermit domyślnie. Roosevelt znowu uśmiechnął się szeroko.

- Zabawa będzie setna!

Kermit popatrzył na ojca przez chwilę.

- Skoro nie mogę ci tego przedsięwzięcia wyperswadować, pozwól, że ci będę towarzyszył.

Roosevelt pokręcił głową.

- Ktoś musi dopilnować, żeby nasze trofea dotarłyzgodnie z planem do Muzeum Afrykańskiego. A poza tym, jeżeli obaj zostaniemy w tym kraju, to dziennikarze nabiorą pewności, że straciłem życie w czasie safari. Musisz wracać i opowiedzieć im o dziele, które tutaj rozpocząłem. - Nagle zmarszczył brwi. - Musisz też porozumieć się z redaktorem w wydawnictwie Scribnera i powiedzieć mu, że rękopis książki o safari zostanie dostarczony z pewnym opóźnieniem. Zacznę ją pisać, gdy tylko rozbijemy staty obóz. - Tu znowu przerwał. - I jeszcze jedno. Dziś rano kiedy jeszcze spałeś, dałem kilka listów panu Cunninghamowi, który będzie ci towarzyszył w dalszej podróży. Chcę, żebyś wysłał te listy, kiedy znajdziesz się w Stanach. Im wcześniej sprowadzimy tu inżynierów i ciężki sprzęt, tym lepiej.

- Ciężki sprzęt?

,- Oczywiście. Musimy wyrąbać duże połacie puszczy i zbudować kolej.

Wspaniały szpak podszedł odważnie do namiotu, w którym mieściła się

jadalnia. Szukał resztek jedzenia. Roosevelt natychmiast wyciągnął notes i

zaczął w nim coś pisać.

- Kongo leży w samym środku kontynentu - zauważył Kermit. - Będzie więc bardzo trudno dowieźć z wybrzeża ciężki sprzęt.

- Bzdura - wyśmiał go Roosevelt. - Brytyjczycy rozmontowywali parowce, transportowali je w kawałkach i składali z powrotem na Jeziorze Wiktorii i Jeziorze Niasa. Czy chcesz powiedzieć, że Amerykanie, którzy zbudowali Kanał Panamski i pokryli kontynent siecią kolei, nie znajdą sposobu na to, żeby przewieźć do Kongo buldożery i traktory? - Przerwał na chwilę. - Dopilnuj tylko, żeby te listy doszły do adresatów. Reszta zrobi się sama.

W tym momencie podszedł do nich Boyes.

- Dzień dobry, panie Boyes - powitał go Roosevelt wesoło. - Jesteśmy gotowi do drogi?

- Możemy zwijać obóz w każdej chwili, panie prezydencie, kiedy tylko pan sobie życzy - powiedział Boyes. - Tylko że jeden z naszych tubylców mówi, że pięć mil stąd widział słonia-samca noszącego co najmniej sto trzydzieści funtów po każdej stronie łba.

- Naprawdę? - spytał Roosevelt, wstając z miejsca w podnieceniu. - Czy jest tego pewien? W Kenii nigdy nie widziałem kłów takiej wielkości.

10                                                                  MikeResnick

 

- Ten boy rzadko się myli - odrzekł Boyes. - Mówi, że staremu samcowi towarzyszą trzy albo cztery młode i że idą na południowy wschód. Gdybyśmy poszli w tym kierunku - wskazał palcem suchą, porośniętą gdzie niegdzie akacjami sawannę po drugiej stronie rzeki - to na przestrzeni około trzech mil moglibyśmy je dogonić.

- A mamy na to dość czasu? - zapytał Roosevelt, bez powodzenia usiłując ukryć podniecenie. Boyes uśmiechnął się.

- Panie prezydencie, Kongo od milionów lat czeka na człowieka, który mu przyniesie cywilizację. Nie sądzę więc, że nie może poczekać o jeden dzień dłużej.

Roosevelt odwrócił się w stronę syna. Uścisnął mu rękę.

- Szczęśliwej podróży, Kcrmit. Jeżeli upoluję tego słonia wyślę jego kły w ślad za tobą.

- Do widzenia, ojcze.

Roosevelt uściskał syna, a potem poszedł po strzelbę.

- Nie martw się, synu - odezwał się Boyes, widząc zatroskanie młodego człowieka. - Będziemy się ojcem dobrze opiekować. Kiedy się znowu spotkacie, będzie królem Konga.

- Prezydentem - poprawił go Kermit.

- Niech będzie, że prezydentem - odrzekł Boyes, wzruszając ramionami.

III. Roosevelt dogonił słonia w ciągu sześciu godzin, a podejście go i upolowanie zajęło mu następną godzinę. Przez pozostałą część dnia jego ludzie odejmowali słoniowi kły i - na jego prośbę - odwozili blisko trzysta funtów mięsa do tragarzy, którzy zostali z Kermitem.

Tego dnia było więc za późno na rozpoczynanie podróży do Konga, ale tuż po wschodzie słońca następnego ranka cała ich niewielka gromadka wyruszyła w drogę. Sawanna stopniowo zmieniła się w puszczę i w końcu, po sześciu dniach podróży, dotarli do Gór Księżycowych.

- Jest pan we wspaniałej formie, panie prezydencie - zauważył Boyes, kiedy rozbijali pierwszy obóz na naturalnej polanie nad matym, czystym strumieniem na wysokości około sześciu tysięcy stóp.

- W zdrowym ciele zdrowy duch - odpowiedział Roosevelt. - Nie opłaca się lekceważyć żadnego z nich.

- Jednak - mówił dalej Boyes - gdy przejdziemy te góry, postaramy się chyba znaleźć jakieś uodpornione konie.

- Uodpornione?

- To znaczy takie, które zostały ukąszone przez muchę tse-tse i przeżyły - odpowiedział Boyes. - Po wyzdrowieniu są odporne na chorobę. Każdy z nich jest tu wart tyle złota, ile sam waży.

- Gdzie ich będziemy szukać i ile kosztują?

SETNA ZABAWA                                                    11

 

- Mają je na pewno żołnierze belgijscy - odrzekł Boyes beztrosko. - A co do ceny, to będą nas kosztowały dwie albo trzy kule.

- Nie rozumiem.

Boyes uśmiechnął się, szczerząc zęby.

- Upolujemy parę słoni i wymienimy kość słoniową na konie.

- Jest pan bardzo zaradny, panie Boyes - skomentował to Rooscvel, uśmiechając się z uznaniem.

- W tym kraju biały jest albo zaradny, albo martwy - odpowiedział Boyes.

- Z pewnością.

Roosevelt patrzył z zachwytem na liczne ptaki i małpy, od których roiło się między gałęziami drzew otaczających polanę.

- Pięknie tu - zauważył. - Przyjemne dni, rześkie noce, świeże powietrze, czysta bieżąca woda i pełno zwierzyny. Człowiek mógłby tu spędzić cale życie.

- Tak, niejeden człowiek mógłby tu zostać na zawsze - powiedział Boyes. - Ale nie tacy ludzie jak my.

- No tak - zgodził się Roosevelt. - My nie możemy.

- Jednak - ciągnął dalej Boyes - nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy spędzili tu dwa czy trzy dni. Mamy się spotkać z naszymi ludźmi po drugiej stronie gór, ale przybędą oni na miejsce nie wcześniej jak za tydzień albo dziesięć dni. Zanim informacja o naszym przedsięwzięciu dotrze do kogo trzeba w Enklawie Lado, musi upłynąć trochę czasu.

- Świetnie - powiedział Rosevelt. - Dzięki temu będę mógł trochę popisać. - Przerwał, a po chwili spytał: - A gdzie chce pan rozbić mój namiot?

- Gdzie pan sobie życzy, panie prezydencie.

- Jak najbliżej strumienia - odparł Roosevelt. - Kiedy się obudzę, będę miał piękny widok.

- Nic nie stoi temu na przeszkodzie - powiedział Boyes. - Nie zauważyłem tu krokodyli ani hipopotamów.

Wydał krótki rozkaz tubylcom, wskazując im miejsce, o krórym mówił Roosevelt.

- Proszę dopilnować, żeby przed namiotem była flaga amerykańska - powiedział eksprezydent - no i żeby wniesiono do namiotu książki.

- Panie prezydencie, dwóch boyów zajmuje się wyłącznie noszeniem pańskich książek. Czy nie moglibyśmy, zwijając obóz przed wyruszeniem w głąb kraju, trochę tych książek zostawić?

Roosevelt pokręcił głową przecząco.

- O tym w ogóle nie może być mowy. Bez dostępu do literatury człowiek jest całkiem zagubiony. Kiedy zabraknie nam ludzi, zostawimy moją strzelbę, a ten, co niósł broń poniesie jedną skrzynkę z książkami.

Boyes uśmiechnął się.

- Nie będzie takiej potrzeby, panie prezydencie. Tak tylko pytałem.

12                                                                 Mikę Resnick

 

- To dobrze - odparł Roosevclt z uśmiechem. - A tak między nami mówiąc, bez winchestera czułbym się tak samo zagubiony jak bez książek.

- Doskonale pan sobie z nim radzi.

- Jestem tylko zdolnym amatorem - odpowiedział Roosevelt. - Panu, zawodowemu myśliwemu, nic dorównuję. Boyes roześmiał się na to.

- Ależ ja nie jestem żadnym zawodowcem.

- Jednak, kiedy się poznaliśmy, polował pan na słonie, zdobywając kość słoniową.

- Próbowałem tylko powiększyć swoje konto bankowe - odrzekł Boyes.

- Kość słoniowa to środek do tego celu. Karamojo Beli czy też pański przyjaciel Selous, to są prawdziwi myśl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin