Asimov Isaac - Nastanie nocy.doc

(1483 KB) Pobierz

Isaac Asimov

 

Nastanie nocy

 

 

 

 

Gdyby gwiazdy świeciły przez jedną noc na tysiąc lat, jakże ludzie czciliby i wielbili, jak zachowywaliby przez pokolenia pamięć o mieście Boga!

 

EMERSON

 

Inny świat! Nie ma żadnego innego świata! Tutaj lub nigdzie - to cała rzeczywistość.

 

EMERSON

 

Pamięci szanownego Johna W. Campbella juniora i dwojga przerażonych dzieci z Brook-lynu, które, drżąc ze strachu, odbyły budzącą grozę pielgrzymkę do jego biura - jedno w 1938, a drugie w 1952 roku.

 

Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne, a jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących bądź umarłych, jest czysto przypadkowe.

Powieść ta jest oparta na opowiadaniu Isaaca Asimova "Nastanie nocy", które ukazało się po raz pierwszy w magazynie "Astounding Science Fiction" w 1941 roku (na język polski przetłumaczył Tadeusz Jan Dehnel; pierwsza publikacja w antologii "Kryształowy sześcian Wenus" wydanej przez "Iskry" w 1966 roku). Decyzją Autorów uległy zmianie niektóre imiona i nazwy.

 

Do Czytelnika

 

Kalgasz to zupełnie odmienny świat i nie chcielibyśmy, abyś myślał, iż jest taki sam jak Ziemia, nawet jeżeli zamieszkujących go ludzi opisujemy jako mówiących w zrozumiałym dla ciebie języku i posługujących się znanymi ci pojęciami. Te słowa należy rozumieć jedynie jako odpowiedniki terminów obcych - czyli jest to typowy zbiór odpowiedników, taki sam, jakiego używa autor powieści, gdy J(r)^0 cudzoziemscy bohaterowie porozumiewają się między sobą w swoim ojczystym języku, a on przekłada ich słowa na język czytelnika. Tak więc jeżeli mieszkańcy Kalgasza mówią o "kilometrach", "rękach", "samochodach" czy "komputerach", to mają na myśli własne jednostki odległości, własne kończyny chwytne, własne środki transportu, własne urządzenia przetwarzające informacje itd. Komputery na Kalgaszu niekoniecznie muszą być kompatybilne ze stosowanymi w Nowym Jorku, Londynie czy Sztokholmie, a słowo kilometr, którego używamy w tej książce, nie musi oznaczać jednostki odległości równej tysiącu metrom. Uznaliśmy jednak, że prościej i lepiej będzie wykorzystać znane terminy do opisywania zdarzeń na tamtym całkowicie odmiennym świecie, niż wymyślać długą listę kalgasjańskich wyrazów.

Innymi słowy, moglibyśmy opowiedzieć ci, jak to jeden z naszych bohaterów zatrzymał się, aby strapnąć swe kanglisze przed wyjściem na siedmiowerkową przechadzkę po głównej libiszy swojego rodzinnego subna, i cała treść książki mogłaby wyglądać równie obco i odległe. Wtedy jednak o wiele trudniej byłoby wyłowić sens tego, co opisujemy, a to nie wydawało nam się celowe. Istota tej opowieści nie leży bowiem w liczbie dziwacznych pojęć, które moglibyśmy wymyślić; zawiera się raczej w reakcji grupy ludzi nieco nas przypominających, żyjących w świecie trochę podobnym do naszego - we wszystkim, z wyjątkiem jednego, ważnego szczegółu - kiedy ci ludzie stają w obliczu sytuacji, różniącej się całkowicie od tego, z czym kiedykolwiek borykali się mieszkańcy Ziemi. Wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności uznaliśmy, że lepiej opowiedzieć ci, iż ktoś założył buty przed wyjściem na siedmiokilometrową przechadzkę, niż zaśmiecać książkę kangliszami, werkami i libiszami.

Jeśli wolisz, możesz sobie wyobrażać, że w tekście pojawiają się "werki" wszędzie tam, gdzie jest mowa o "kilometrach", "glabery" tam, gdzie występują "godziny", a "sladoły" tam, gdzie są "oczy". Możesz też wymyślić własne terminy. Werki czy kilometry - wszystko to straci znaczenie w chwili, gdy pojawią się gwiazdy.

 

I. A.

 

R. S.

 

Część pierwsza

 

Szarówka

 

 

Popołudnie jaśniało blaskiem czterech słońc. Wielki złocisty Onos górował wysoko na zachodzie, a niżej mały czerwony Dovim wyłaniał się właśnie na horyzoncie. Jeśli spojrzało się w przeciwną stronę, można było zobaczyć błyszczące białe punkciki Treya i Patru, jaśniejące na tle purpury wschodniej części nieba. Cudowne światło zalewało pofałdowane równiny najbardziej na północ wysuniętego kontynentu Kalgasza. Biuro Kelaritana 99, dyrektora Miejskiego Instytutu Psychiatrii w Jonglorze, miało szerokie okna wychodzące na cztery strony świata, mogące w pełni oddać wspaniałość tego zachwycającego widoku.

Szirin 501 z Uniwersytetu Saryjskiego, który kilka godzin wcześniej przybył do Jongloru na pilne wezwanie Kelaritana, zastanawiał się, dlaczego nie jest w lepszym nastroju. Szirin miał pogodne usposobienie, dnie czterech słońc zwykle jeszcze zwiększały jego i tak wysoką aktywność;

lecz dzisiaj był podenerwowany i niespokojny, chociaż ze wszystkich sił starał się to ukryć. Przecież ostatecznie wezwano go do Jongloru jako eksperta w dziedzinie chorób psychicznych.

- Czy chciałby pan zacząć od rozmów z ofiarami? - zapytał Kelaritan. Dyrektor szpitala psychiatrycznego był wychudzonym, kościstym człowieczkiem o bladej cerze i zapadniętej klatce piersiowej. Szirin, rumiany i daleki od wychudzenia, żywił wrodzoną podejrzliwość wobec każdego dorosłego, który ważył mniej niż połowę tego co on sam. "Może to Kelaritan tak mnie wyprowadza z równowagi -

11

 

pomyślał Szirin. - Wygląda jak żywy kościotrup". - Czy też uważa pan, panie profesorze, że lepiej będzie najpierw poznać samemu Tunel Tajemnic?

Szirin zdobył się na krótki śmiech, mając nadzieję, że nie zabrzmiało to bardzo wymuszenie.

- Porozmawiam najpierw z paroma ofiarami - odparł. - W ten sposób nieco lepiej przygotuję się na potworności tunelu.

Ciemne, okrągłe jak paciorki oczy Kelaritana błysnęły niepewnie. Głos zabrał Sibello 54, ugrzeczniony, ale stanowczy prawnik Jongloryjskiej Wystawy Stulecia.

- Ależ, panie profesorze! - wykrzyknął. Potworności tunelu? To nieco przesadne określenie. Opiera się pan tylko na sprawozdaniach w prasie! Nazywa pan pacjentów ofiarami! Jak można ich tak określać?!

- Tego terminu użył doktor Kelaritan - stwierdził oschle Szirin.

- Jestem pewien, że doktor Kelaritan użył tego słowa w sensie najbardziej ogólnym. Zakłada ono bowiem coś, czego zaakceptować nie mogę.

W spojrzeniu, które Szirin rzucił prawnikowi, był zarówno niesmak, jak i zawodowy brak wszelkiego zaangażowania.

- O ile wiem, w wyniku przejazdu przez Tunel Tajemnic kilkoro ludzi zmarło - odpowiedział. - Czy tak?

- Owszem, było kilka zgonów. Nie ma jednak żadnego powodu, by sądzić, że ci ludzie zmarli właśnie w wyniku przejazdu przez tunel, panie profesorze.

- Doskonale rozumiem, dlaczego nie dopuszcza pan tej myśli do siebie, panie radco - odparł Szirin cierpko.

- Doktorze Kelaritan! - Sibello rzucił pełne wściekłości spojrzenie dyrektorowi szpitala. - Jeżeli badanie ma wyglądać w ten sposób, muszę zgłosić swój protest! Pański profesor Szirin ma tu występować w roli bezstronnego eksperta, a nie świadka oskarżenia!

Szirin zachichotał.

- Wyraziłem swój ogólny pogląd na prawników, nie zaś moją opinię o tym, co się stało lub nie stało w Tunelu Tajemnic.

12

 

- Doktorze Kelaritan! - wykrzyknął czerwony ze złości Sibello.

- Panowie, proszę... - powiedział Kelaritan, przenosząc szybko wzrok z Szirina na prawnika i z prawnika na Szirina. - Postarajmy się nie występować przeciwko sobie. Moim zdaniem badania nasze mają wspólny cel. Jest nim odkrycie, co naprawdę zdarzyło się w Tunelu Tajemnic, aby te nieszczęsne... hm... przypadki się nie powtórzyły.

- Zgoda - rzucił Szirin pojednawczo. Uznał, że dogryzanie prawnikowi to strata czasu. Były ważniejsze rzeczy do zrobienia. Z uśmiechem zwrócił się do Sibella: - Nigdy właściwie nie interesowało mnie szukanie winnego, a tylko szukanie sposobów odwrócenia sytuacji, kiedy to ludzie chcą winnego znaleźć. Doktorze Kelaritan, obejrzyjmy teraz któregoś z pańskich pacjentów. Potem możemy zjeść obiad i przedyskutować wypadki, do których doszło w tunelu, tak jak je teraz widzimy, a po obiedzie chciałbym zobaczyć jeszcze jednego czy dwóch chorych...

- Obiad? - powtórzył Kelaritan, jakby to pojęcie było mu całkiem obce.

- Tak, obiad. Południowy posiłek. Jedzenie obiadu to mój stary zwyczaj, panie doktorze. Ale oczywiście poczekam. Z pewnością najpierw możemy odwiedzić któregoś z pacjentów.

Kelaritan kiwnął głową. Potem zwrócił się do prawnika:

- Myślę, że zaczniemy od Harrima. Jest dzisiaj w zupełnie dobrej formie. Na tyle dobrej, że chyba zniesie badanie przez kogoś obcego.

- A co z Gistin 190? - zapytał Sibello.

- Ona nie jest tak silna jak Harrim. Niech profesor Szirin dowie się zasadniczych rzeczy od Harrima, a potem porozmawia z Gistin i... hm, może z Chimmilitem. To znaczy po obiedzie.

- Dziękuję - powiedział Szirin.

- Proszę tędy, panie profesorze...

Kelaritan wskazał oszklony pasaż prowadzący z biura do szpitala. Był to wysoki, napowietrzny chodnik z widokiem na trzysta sześćdziesiąt stopni dookoła - na niebo

13

 

i na niskie szarozielone wzgórza otaczające Jonglor. Światło czterech słońc wpadało tu ze wszystkich stron.

Dyrektor szpitala zatrzymał się na moment, spoglądając najpierw w lewo, a potem w prawo, obejmując w ten sposób wzrokiem całą panoramę. Wydawało się, że poważne, zmęczone oczy dyrektora szpitala psychiatrycznego zapłonęły nagle młodzieńczym blaskiem w ciepłych promieniach Onosa i kontrastujących z nimi promieniach Dovima, Patru i Treya, które zlewały się razem, tworząc olśniewające widowisko.

- Cóż za piękny dzień! - wykrzyknął Kelaritan z entuzjazmem, który dla Szirina był trochę niepokojący, wziąwszy pod uwagę, że wyraził go ktoś tak opanowany i surowy jak ten psychiatra. - Wspaniałe są te cztery słońca razem na niebie! Cudownie się czuję skąpany w ich blasku! Ach, czasem zastanawiam się, co byłoby z nami bez naszych wspaniałych słońc!

- Dzień mamy rzeczywiście piękny - zgodził się Szirin. Faktycznie, i on poczuł się trochę lepiej.

2

Pół świata dalej jedna z koleżanek Szirina 501 z Uniwersytetu Saryjskiego również spoglądała w niebo, ale czuła jedynie przerażenie.

Była to doktor Siferra 89 z Wydziału Archeologii, która przez ostatnie półtora roku prowadziła wykopaliska na terenie starożytnego miasta Beklimot, leżącego na odległym półwyspie Sagikan. Zesztywniała ze zgrozy, obserwowała zbliżającą się katastrofę.

Tu niebo nie wyglądało przyjaźnie. W tej części świata jasno świeciły tylko Tano i Sitha; ich zimny blask nigdy nie przynosił radości, a jedynie smutek. Na tle głębokiego, ponurego błękitu nieba w tym dniu dwóch słońc była to złowroga, przytłaczająca iluminacja, rzucająca poszarpane, złowieszcze cienie. Można też było dojrzeć Dovima, który

14

 

właśnie zaczął piąć się po niebie z prawej strony, tuż ponad szczytami odległych gór Horkkan. Jednak przyćmiony blask małego czerwonego słońca był niewielką pociechą.

Siferra wiedziała, że ciepłe żółte światło Onosa pojawi się wkrótce na wschodzie i rozjaśni świat. Niepokoiło ją jednak coś znacznie poważniejszego niż chwilowy brak głównego słońca.

Do Beklimotu zbliżała się burza piaskowa, za kilka minut przetoczy się nad nimi, a wtedy wszystko może się wydarzyć. Wszystko. Burza może zniszczyć namioty, tace ze starannie posortowanymi znaleziskami archeologicznymi mogą zostać przewrócone, a ich zawartość rozsypana. W jednej chwili ekipa może stracić aparaty fotograficzne, sprzęt konieczny do wykopalisk, pracowicie zestawione rysunki stratygraficzne i wszystko, nad czym tak długo pracowali.

Nawet gorzej. Wszyscy mogą zginąć.

I jeszcze gorzej. Ruiny starożytnego Beklimotu - kolebki cywilizacji, najstarszego znanego miasta na Kalgaszu - były w niebezpieczeństwie.

Rowy na otaczającej miasto aluwialnej równinie, które Siferra wykopała prowadząc badania, nie były zabezpieczone przed tak silną burzą. Jeżeli nadchodzący wiatr, już unoszący ogromne masy piasku, będzie wystarczająco silny, naniesie go jeszcze więcej i rzuci z ogromną siłą na kruche pozostałości Beklimotu - zetrze je, zniszczy, zagrzebie, a fundamenty potrzaska i rozrzuci po rozprażonej równinie.

Beklimot to historyczny skarb będący własnością całego świata. Siferra odsłaniając miasto narażała je na prawdopodobne uszkodzenie, ale to było normalne w takich przypadkach ryzyko. Nie da się przeprowadzić żadnych wykopalisk bez zniszczenia czegoś innego - na tym polega praca archeologa. Ale odsłonić samo serce równiny i mieć takiego pecha, by zostać zaskoczoną przez najstraszliwszą w całym stuleciu burzę piaskową...

Nie, nie! To naprawdę zbyt wiele! Jeżeli w wyniku tego, co zrobiła, Beklimot zostanie zniszczony, jej imię będzie opluwane przez całe wieki.

15

 

A może nad tym miejscem wisi jakaś klątwa, o czym mówią przesądni ludzie? Siferra 89 zawsze z pogardą patrzyła na podobnych pomyleńców. Jednak te wykopaliska, które -jak miała nadzieję - ukoronują jej karierę, od samego początku przyprawiały o ból głowy. A teraz grożą zniszczeniem jej zawodowej kariery na resztę życia - jeżeli w ogóle to wszystko przeżyje.

Przybiegł jeden z asystentów, Eilis 18. Był to niski, żylasty mężczyzna, wyglądający bardzo niepozornie w porównaniu z wysoką, wysportowaną Siferra.

- Zamocowaliśmy już, co było można! - zawołał, z trudem łapiąc oddech. - Reszta jest w rękach bogów!

- Bogów? Jakich bogów, Eilisie, czy widzisz tu jakichś bogów? - spytała Siferra gniewnie.

- Ja tylko chciałem powiedzieć...

- Wiem, co chciałeś powiedzieć. Nieważne. Z przeciwnej strony nadszedł nadzorujący prace Tuwik 443 z szeroko otwartymi z przerażenia oczami.

- Proszę pani, gdzie możemy się schować?! Tu nie ma żadnego bezpiecznego miejsca!

- Tuwiku, już ci mówiłam. Na dole pod urwiskiem.

- Zakopie nas tam! Zmiecie!

- Urwisko was ochroni, nie martw się - uspokajała go Siferra z pewnością siebie, której wcale nie czuła. - Idźcie tam! I przypilnuj, żeby wszyscy się tam znaleźli!

- A pani? Dlaczego pani tam nie idzie?

Spojrzała na niego z nagłym przestrachem. Czyżby myślał, że ma swoją prywatną kryjówkę, w której będzie bezpieczniejsza niż inni?

- Zaraz pójdę, Tuwiku! Idź już i nie zawracaj mi głowy! Po przeciwnej stronie drogi, w pobliżu sześciobocznego budynku z cegły, który poprzedni badacze nazwali Świątynią Słońc, pojawiła się zwalista postać Balika 338. Mrugając i zakrywając oczy przed zimnym światłem Tano i Sithy spoglądał w kierunku północy, skąd nadciągała burza piaskowa. Na twarzy miał wyraz udręki.

Balik pełnił funkcję głównego stratygrafa, ale także meteorologicznego eksperta ekspedycji. Do jego obowiąz-

16

 

ków należało opracowywanie raportów dotyczących warunków pogodowych i przewidywanie wszelkich możliwych odchyleń.

Pod względem pogody na półwyspie Sagikan zazwyczaj nie działo się wiele - było to miejsce niezwykle suche, a deszcz padał raz na dziesięć czy dwadzieścia lat. Jedynym niezwykłym wydarzeniem klimatycznym, które się tam zdarzało, było przesunięcie w dominującym modelu prądów powietrznych, co uruchamiało cyklon, ale to nie zdarzało się częściej niż kilka razy w stuleciu.

Czy przygnębienie na twarzy Balika oznaczało wyrzuty sumienia, które musiał czuć, bo nie udało mu się przewidzieć nadciągającej burzy? A może był tak przerażony dlatego, że uświadomił sobie całą grozę tego, co się miało zdarzyć?

Siferra pomyślała, że wszystko mogłoby być inaczej, gdyby mieli czas przygotować się do kataklizmu. Teraz dostrzegała te wszystkie znaki, które go zwiastowały, gdyby tylko zechciano je odczytać - najpierw niesłychanie suchy, nawet jak na warunki Sagikanu upał, zaraz potem martwa cisza zastąpiła normalny powiew od północy, następnie zaś dziwny, wilgotny wiatr nadszedł od południa. Kiedy zaczął wiać, ptaki khalla, osobliwe wychudzone stworzenia żywiące się padliną, które niczym wampiry nawiedzały okolicę, natychmiast uciekły, jakby goniły je demony, i ukryły się wśród wydm zachodniej pustyni.

To trzeba było przyjąć jako znak. Ptaki khalla uciekające z krzykiem w krainę wydm.

Byli zbyt zajęci kopaniem, by zwracać uwagę na to, co działo się wokół. Zwykłe zaprzeczanie faktom. Udawaj, że nie zauważasz znaków świadczących o nadchodzącej burzy, a burza pójdzie gdzie indziej.

A potem ta mała szara chmurka, która pojawiła się znikąd na dalekiej północy, ta brudna plama na ognistej tarczy pustynnego nieba, zwykle przejrzystego jak szkło...

"Chmura? Czy widzisz jakąś chmurę? Nie widzę żadnej chmury".

Znów zaprzeczanie faktom.

A teraz chmurka przekształciła się w olbrzymiego

2   Nastanie nocy                                                                   17

 

czarnego potwora, zasłaniającego pół nieba. Wiatr wiał z południa, ale już nie był wilgotny; przypominał raczej powiew z rozpalonego pieca. Pojawił się jeszcze inny wiatr, silniejszy, dmący z przeciwnego kierunku. Jeden wiatr podsycał drugi. A kiedy się spotkają...

- Siferro! - ryknął Balik. - Nadchodzi! Chowaj się!

- Idę! Idę!

Nie miała ochoty nigdzie się chować. Chciała biec od jednej strefy wykopalisk do drugiej, wszystko jednocześnie ogarnąć spojrzeniem, przytrzymać mocno ściany namiotów, okryć ramionami drogocenne płyty fotograficzne, własnym ciałem osłonić odkryty w zeszłym miesiącu Dom Ośmio-boczny, by uchronić znajdujące się tam, zapierające dech w piersiach mozaiki. Balik miał jednak rację. Tego szaleńczego poranka Siferra zrobiła wszystko, aby zabezpieczyć teren wykopalisk. Teraz pozostało jej jeszcze skulić się pod wysoką skałą i mieć nadzieję, że urwisko stanie się dla nich bastionem chroniącym przed rozszalałą burzą.

Pobiegła w tamtym kierunku. Długie, mocne nogi z łatwością niosły ją po wypalonym, skrzypiącym piachu. Siferra nie miała jeszcze czterdziestu lat; była wysoką, silną kobietą w pełni fizycznego rozkwitu i nigdy - aż do tej chwili - nie odczuwała niczego poza optymizmem w odniesieniu do każdego aspektu istnienia. I nagle wszystko zostało zagrożone: jej naukowa kariera, jej zdrowie, a nawet życie.

Wszyscy pozostali już siedzieli stłoczeni u podstawy urwiska za pospiesznie skleconą zasłoną z drewnianych pali, na których rozciągnięto płachty nieprzemakalnego płótna.

- Posuńcie się - powiedziała Siferra, torując sobie drogę.

- Proszę pani - jęknął Tuwik. - Niech pani sprawi, aby burza się odwróciła.

Jak gdyby była boginią o magicznej mocy! Siferra roześmiała się szorstko. Nadzorca zrobił jakiś gest w jej kierunku. "Święty znak" - pomyślała Siferra.

Inni robotnicy, wszyscy z tej samej małej wioski leżącej tuż po wschodniej stronie ruin, wykonali ten sam gest

18

 

i zaczęli coś do niej mruczeć. Modlitwy? Do niej? Upiorna chwila. Ci ludzie, podobnie jak ich ojcowie i dziadowie, całe życie spędzili kopiąc w Beklimocie, zatrudnieni przez tego czy innego archeologa, cierpliwie odsłaniając starożytne budowle i przesiewając piasek w poszukiwaniu drobnych wytworów rąk ludzkich. Prawdopodobnie przeżywali już burze piaskowe. Czy zawsze odczuwali takie przerażenie? Czy może w tej właśnie burzy było coś aż tak bardzo niezwykłego?

- Już jest - odezwał się Balik. Zakrył twarz rękoma.

Nad nimi rozszalała się burza piaskowa.

Siferra stała, przez szparę w płótnie obserwując monumentalne cyklopowe mury miasta po drugiej stronie drogi, jak gdyby spojrzeniem chciała je ochronić przed zniszczeniem. Po chwili nadeszły podmuchy tak nieprawdopodobnego gorąca, iż miała wrażenie, że za chwilę jej włosy, a nawet brwi zajmą się ogniem. Odwróciła się i ukryła twarz w dłoniach.

Potem nadszedł piasek i nic już nie było widać.

Przypominało to zwykłą burzę, ale nie spadła ani jedna kropla wody. Cały czas rozlegał się huk, lecz nie były to grzmoty, tylko dudnienie niezliczonych drobinek piasku o ziemię. Przez ten dźwięk przebijały się inne: narastający szept, niepokojące skrobanie, delikatne bębnienie. Siferra wyobrażała sobie kaskady piasku grzebiące mury, grzebiące świątynie, grzebiące rozległe fundamenty dzielnicy mieszkalnej, grzebiące obozowisko.

I grzebiące ich wszystkich.

Odwróciła się twarzą do ściany urwiska czekając, aż nadejdzie koniec. Nagle ku swemu zdumieniu i upokorzeniu stwierdziła, że histerycznie szlocha, wstrząsana gwałtownym łkaniem z głębi swego ciała. Nie chciała umierać. Oczywiście, że nie: któż chciałby? Ale do tego momentu nie uświadamiała sobie, że może być coś gorszego od śmierci.

Beklimot, najsławniejszy teren archeologiczny na świecie, najstarsze znane ludzkości miasto, kolebka cywilizacji ulegnie zniszczeniu - wyłącznie w wyniku jej zaniedbania. Pracowali tutaj od półtora wieku, bo tak dawno odkryto

19

 

Beklimot, najsławniejsi archeologowie Kalgasza: najpierw największy z nich wszystkich Galdo 221, potem Marpin, Stinnupad, Szelbik, Numoin - długa wspaniała lista - a teraz Siferra, która przez swą głupotę pozostawiła teren odsłonięty i narażony na burzę piaskową.

Dopóki Beklimot był pogrzebany pod piaskami, jego ruiny przez tysiąclecia spały spokojnie, zachowane w takim stanie, w jakim znajdowały się w dniu, kiedy opuścili go ostatni mieszkańcy, zmuszeni do tego ostrością zmieniającego się klimatu. Poczynając od czasów Galdo wszyscy archeologowie, którzy tu pracowali, odkrywali jedynie niewielkie wycinki miasta i troszczyli się, by ustawiać ekrany i płoty chroniące przed mało prawdopodobnym, ale wielkim niebezpieczeństwem burzy piaskowej. Aż do tej chwili.

Naturalnie, ona też ustawiła ekrany i płoty, ale nie przed nowymi wykopaliskami, nie na terenie, gdzie skoncentrowała swe badania. Tam właśnie były najstarsze i najpiękniejsze budynki Beklimotu. A ona, niecierpliwa i wiedziona swym stałym, silnym pędem do posuwania się ciągle naprzód, nie zrobiła nawet elementarnych zabezpieczeń. Oczywiście, wtedy tak nie myślała, ale teraz, przy tym rozrywającym jej uszy demonicznym ryku burzy piaskowej i czarnym, siejącym zniszczenie niebie...

"Równie dobrze mogę tego nie przeżyć - przemknęło jej przez głowę. - Nie będę wtedy musiała czytać tego wszystkiego, co o mnie napiszą w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat w podręcznikach archeologii".... Wspaniałe wykopaliska Beklimotu, dostarczające niezrównanych danych o rozwoju cywilizacji na Kalgaszu aż do momentu, kiedy uległy zniszczeniu w wyniku niefortunnych praktyk młodej, ambitnej doktor Siferry 89 z Uniwersytetu Saryjskiego...

- Chyba już się kończy - szepnął Balik.

- Co się kończy? - spytała.

- Burza. Posłuchaj! Jest już cicho.

- Pewnie jesteśmy tak zagrzebani w piasku, że nic nie słyszymy.

- Nie, Siferro. Nie jesteśmy zagrzebani! - Balik pociągnął za płachtę i udało mu się trochę ją podnieść. Siferra

20

 

wyjrzała na otwartą przestrzeń między urwiskiem a murem miejskim.

Nie mogła uwierzyć własnym oczom.

Zobaczyła głęboki, przejrzysty błękit nieba i promień słonecznego światła. Nawet jeżeli był to tylko ponury, przenikliwy, blady blask bliźniaczych słońc, Tano i Sithy, dla Siferry stanowił on teraz najpiękniejsze światło, jakie kiedykolwiek pragnęła ujrzeć.

Burza minęła. Znów zapanował spokój.

Gdzie się podział piasek? Dlaczego wszystko nie zostało zasypane piaskiem?

Miasto było doskonale widoczne: wielkie kamienne bloki murów, migotliwie połyskujące mozaiki, kanciasty, granitowy dach Świątyni Słońc. Nawet większość ich namiotów - a prawie wszystkie, w których przechowywała najcenniejsze znaleziska - znajdowała się tam, gdzie być powinna. Tylko obóz robotników został bardziej uszkodzony, ale to można było w ciągu kilku godzin naprawić.

Siferra oszołomiona, ciągle nie mająca odwagi uwierzyć w to, co zobaczyła, wyszła z ukrycia i rozejrzała się wokół. Pod nogami nie czuła lotnego piasku. Twarda, wypalona, ciemna warstwa znajdująca się na powierzchni widoczna była również w rejonie wykopalisk. W dziwaczny sposób wyszorowana, wyglądała teraz trochę inaczej, ale burza nie pozostawiła na niej żadnych śladów.

- Najpierw przyszedł piasek - mówił Balik z namysłem - a za nim wiatr. Wiatr uniósł ten piasek, który na nas spadł i przeniósł na południe. Stał się cud, Siferro! Tylko tak możemy to nazwać. Popatrz, wiatr starł z ziemi całą tę płytką, górną warstwę piasku. Czego erozja dokonałaby w pięćdziesiąt lat, stało się w jednej chwili, ale...

Siferra nie słuchała. Schwyciła Balika za ramię.

- Spójrz tam - powiedziała, patrząc gdzieś daleko od głównego terenu wykopalisk.

- Gdzie? Co?

- Wzgórze Tombo! - pokazała palcem. Barczysty stratograf osłupiał.

- Bogowie! Pękło w środku!

21

 

Wzgórze Tombo było nieregularnym, niezbyt wysokim wzniesieniem, oddalonym o jakieś piętnaście minut drogi na południe od głównej części miasta. Od ponad stu lat, to znaczy od czasów drugiej ekspedycji wielkiego pioniera, Galda 221, nikt tam nie pracował, a i sam Galdo nie znalazł tam nic ciekawego. Uważano je za stos odpadków, na który mieszkańcy starożytnego Beklimotu wyrzucali kuchenne śmiecie - samo w sobie dosyć interesujące, ale absolutny drobiazg w porównaniu z tymi wszystkimi cudami, od których roiło się gdzie indziej na terenie wykopalisk.

Na wzgórzu Tombo skupiła się widocznie cała siła burzy - i to, czego nie zrobiły całe pokolenia archeologów, zostało dokonane nagle, właśnie teraz. Ze ściany frontowej wzgórza wyrwany został nierówny, zygzakowaty pas, odsłaniając, niczym jakaś okropna rana, wnętrze górnej części stoku. Ludziom o takim doświadczeniu, jak Siferra i Balik, wystarczyło jedno spojrzenie, aby ocenić wagę odkrycia.

- Miasto pod odpadkami - wymamrotał Balik.

- Myślę, że nie tylko jedno. Chyba cały ciąg - stwierdziła Siferra.

- Tak myślisz?

- Spójrz tam na lewo. Balik gwizdnął.

- Pod narożnikiem tych cyklopowych fundamentów to chyba mur w stylu kreskowym, prawda?

- Właśnie.

Siferze dreszcz przebiegł po plecach. Obejrzała się na Balika, równie jak ona oszołomionego. Oczy miał szeroko otwarte, twarz pobladłą.

- W imię Ciemności - mruknął ochryple. - Cóż my tu mamy, Siferro?

- Nie jestem pewna. Ale natychmiast zaczynam to badać. - Odwróciła się w stronę kryjówki pod urwiskiem, gdzie Tuwik i jego ludzie, ciągle skuleni z przerażenia, czynili święte znaki i mamrotali modlitwy, jak gdyby nie byli w stanie pojąć, że burza minęła i są już bezpieczni. -

22

 

Tuwiku! - ryknęła niemal z gniewem, wymachując rękami w jego kierunku. - Wyłaźcie stamtąd wszyscy! Mamy coś do zrobienia!

3

Harrim 682 był wielkim, muskularnym mężczyzną około pięćdziesiątki, z potężnymi bicepsami i szeroką klatką piersiową; wszystko to pokrywała gruba, ochronna warstwa tłuszczu. Szirin, obejrzawszy go dokładnie przez okno szpitalnej sali, od razu wiedział, że z Harrimem dogada się natychmiast.

- Zawsze brałem stronę ludzi, którzy są, powiedzmy, potężnie zbudowani - wyjaśnił Kelaritanowi i Sibellowi. - Rozumiecie, panowie, przez większą część życia sam taki byłem. No, nie zawsze aż tak umięśniony jak ten tutaj. - Szirin zaśmiał się z sympatią. - Cały tonę w tłuszczu. Z wyjątkiem oczywiście tego - dodał, klepiąc się w głowę. - Kim z zawodu jest ten Harrim?

- Robotnikiem portowym - odrzekł Kelaritan. - Trzydzieści pięć lat w dokach Jongloru. Bilet na otwarcie Tunelu Tajemnic wygrał na loterii. Wziął całą rodzinę. Wszyscy zostali w jakimś stopniu dotknięci, ale on najsilniej. To dla niego bardzo żenujące, taki silny mężczyzna i takie całkowite załamanie.

- Wyobrażam sobie. Wezmę to pod uwagę. Chodźmy z nim porozmawiać.

Harrim siedział na łóżku, z zainteresowaniem wpatrując się w wirującą kostkę rzucającą wielokolorowe światło na przeciwległą ścianę. Uśmiechnął się dość uprzejmie do Kelaritana, ale wydawało się, że na widok Sibella, kroczącego za dyrektorem szpitala, twarz mu sposępniała, a zobaczywszy Szirina zlodowaciał całkowicie.

- Kto to? - zapytał Kelaritana. - Jeszcze jeden prawnik?

23

 

- Nie. Profesor Szirin 501 z Uniwersytetu Saryjskiego. Jest tu po to, aby pomóc ci dojść do siebie.

- Ech - prychnął Harrim. - Jeszcze jeden inteligent. Cóż dobrego którykolwiek z was dla mnie zrobił?

- Masz absolutną rację - odparł Szirin. - Jedyną osobą, która może pomóc Harrimowi, jest sam Harrim, prawda? Ty o tym wiesz i ja o tym wiem, a może uda mi się przekonać o tym ludzi ze szpitala. - Usiadł na brzegu łóżka, które zatrzeszczało pod jego ciężarem. - No, przynajmniej mają tu przyzwoite łóżka. To musi być dobre, skoro nie zawaliło się pod nami dwoma... rozumiem, że nie lubisz prawników? Ja też, przyjacielu.

- To nędzni awanturnicy! Tylko oszustwa i podstępy. Każą ci mówić nie to, co chcesz, bo twierdzą, że pomogą ci, jeśli powiesz tak i tak, a potem twe własne słowa obracają przeci...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin