McMurtry Larry Na południe od Brazos A5.doc

(5031 KB) Pobierz
Na południe od Brazos




Larry McMurtry

Na południe od Brazos

 

Przełożył Michał Kłobukowski

Tytuł oryginału Lonesome Dove

Rok pierwszego wydania: 1985

Wydanie polskie 1991

 

„Na południe od Brazos” to wspaniała epicka opowieść o Dzikim Zachodzie, czyli - innymi słowy - western. W tej na poły humorystycznej, na poły nostalgicznej historii czytelnik znajdzie wiele skądinąd znajomych wątków, napotka dobrze znane miejsca i postaci: jest więc w powieści małe miasteczko, w którym kościół sąsiaduje z saloonem-barem, są dzielni kowboje i legendarni Ochotnicy z Teksasu, meksykańscy bandyci, łowcy bizonów, spokojni osadnicy, okrutni Indianie. Spotykamy - rzecz jasna - słynnego rewolwerowca i ścigającego go szeryfa, a także damę lekkiego prowadzenia, przedmiot westchnień wszystkich teksańskich kowbojów. Towarzyszymy bohaterom powieści w wędrówce po szlaku ciągnącym się od granicy z Meksykiem po góry Montany, przeżywając wraz z innymi liczne barwne przygody w świecie, który - choć często tylko z pozoru zachował jasne podziały na dobro i zło, prawo i bezprawie - nadal przywołuje obraz Ameryki z dawnych, romantycznych czasów Dzikiego Zachodu.

 

Spis treści:

CZĘŚĆ I.              4

CZĘŚĆ II.              337

CZĘŚĆ III.              887


 

 

Dla Maureen Orth

Pamięci dziewięciu chłopców

z rodu McMurtry (1878-1983):

„Zuchom, co niegdyś mknęli galopem…”

 

 

 

 

Cała Ameryka leży u kresu drogi wiodącej przez zupełnie dziki obszar; nasza przeszłość nie obumarła, lecz wciąż w nas żyje. Przodkowie nasi wśród dziczy nosili w sobie cywilizację, my zaś żyjemy w otoczeniu cywilizacji będącej ich dziełem, lecz dzicz nadal w nas tkwi. Marzenia przodków stały się naszym życiem, a ich życie - naszymi marzeniami.

T.K. Whipple, Study Out the Land


CZĘŚĆ I.

1.

Kiedy Augustus wyszedł na ganek, błękitne świnie właśnie pożerały grzechotnika. Wąż pełzał widocznie po podwórku, usiłując znaleźć trochę cienia, no i nawinął się świniom pod ryje. Urządziły z nim sobie niezłą zabawę w przeciąganie liny: maciora trzymała go za łeb, a wieprzek za ogon. Nigdy już nie było mu sądzone zagrzechotać.

- Wynocha - powiedział Augustus, dając wieprzkowi kopniaka. - Macie zamiar żreć węża, to idźcie z nim nad strumyk.

Nie zazdrościł im grzechotnika, tylko żałował miejsca na ganku: kiedy świnie tam się wylegiwały, robiło się jeszcze goręcej, a i bez nich było dostatecznie gorąco. Augustus wyszedł na piaszczyste podwórko i ruszył do spiżarki po swój dzban. Wprawdzie słońce tkwiło jeszcze wysoko na niebie, krnąbrne jak muł, lecz Augustus, który umiał bacznie je obserwować, uznał, że długie promienie padające z zachodu już chylą się obiecująco.

W Lonesome Dove wieczór nastawał późno, ale gdy wreszcie zawitał, oddychało się z ulgą. Prawie przez cały dzień - a także rok - słońce więziło miasteczko pod grubą warstwą pyłu, na równinnym pustkowiu porośniętym karłowatymi dębami, wśród których węże, rogate ropuchy, kukułki naziemne i jadowite jaszczurki miały rajskie życie, lecz dla świń i przybyszów z Tennessee było to istne piekło. W promieniu dwudziestu, a nawet trzydziestu mil nie rosło ani jedno drzewo rzucające w miarę przyzwoity cień i właśnie dokładne współrzędne najbliższego cienia godnego tej nazwy stanowiły temat ożywionych dyskusji w biurze (jeżeli można tak określić szopę bez dachu i kilka mocno sztukowanych zagród) Przedsiębiorstwa Handlu Bydłem mieszczącego się nad strumieniem, zwanym Kapeluszem. Przedsiębiorstwo to w połowie należało do Augustusa.

Jego uparty wspólnik, kapitan W.F. Call, twierdził, że doskonały cień znajduje się całkiem niedaleko, bo już w Pickles Gap, zaledwie dwanaście mil od Lonesome Dove. Pickles Gap było miejscowością, chyba jeszcze podlejszą niż Lonesome Dove. Istnienie swe zawdzięczało tylko temu, że pewien dureń z północnej Georgii nazwiskiem Wesley Pickles zmylił drogę i przez dziesięć dni błądził wraz z rodziną wśród akacji, a kiedy wreszcie natrafił na polanę, ani słyszeć nie chciał o tym, by ją porzucić, i w ten właśnie sposób powstało miasteczko Pickles Gap; przyciągało ono głównie podróżnych tegoż pokroju co sam założyciel, czyli ludzi słabego ducha, niezdolnych przebrnąć przez głupie kilkaset mil akacjowego gąszczu i nie załamać się.

Spiżarka mieściła się w przysadzistym budyneczku z nie wypalanej cegły, w którym tryskało źródełko. Panował w niej taki chłód, że Augustus byłby się do niej chętnie przeprowadził, gdyby domek ten nie cieszył się tak wielką popularnością wśród czarnych wdów, os i stonóg. Kiedy otworzył drzwi, nie zauważył ani jednej stonogi, ale od razu usłyszał, że jakiś grzechotnik - widocznie bardziej rozgarnięty niż ten, którego właśnie pożerały świnie - nerwowo terkocze. Augustus z niejakim trudem wypatrzył w kącie zwiniętego węża, uznał jednak, że nie warto do niego strzelać: wystrzał oddany w spokojny letni wieczór w Lonesome Dove mógł spowodować pewne komplikacje. Usłyszałoby go całe miasteczko i wszyscy pomyśleliby, że albo Komancze nadciągnęli z równin, czyli od północy, albo Meksykanie znad rzeki, czyli od południa. Jeśli jacyś klienci Suchej Fasoli - jedynego saloon-baru w tym mieście - byliby akurat pijani lub niezadowoleni z życia (a jedno i drugie wydawało się wielce prawdopodobne), wybiegliby pewnie na ulicę i zastrzelili paru Meksykanów - ot, na wszelki wypadek.

Co najmniej zaś Call nadszedłby wielkimi krokami od strony zagród i tylko by się rozzłościł stwierdziwszy, że całe zamieszanie spowodował wąż. Call nie miał za grosz szacunku ani dla węży, ani dla ludzi, którzy schodzą im z drogi. Grzechotniki traktował jak komary i rozprawiał się z nimi jednym ciosem narzędzia, które akurat trzymał w ręku.

- Ktoś, kto na widok węża ściąga koniowi cugle, równie dobrze może chodzić pieszo - mawiał często. Dla człowieka wykształconego zdanie to miało mniej więcej tyle samo sensu, co większość wypowiedzi Calla.

Augustus wyznawał bardziej relaksową filozofię. W myśl jego zasad każdemu stworzeniu należało dać czas do namysłu, toteż odczekał parę minut na słońcu, póki grzechotnik nie uspokoił się i nie wymknął jakąś szparą. Wtedy dopiero sięgnął ręką do środka i wyciągnął z błota swój dzban. Rok był suchy nawet jak na Lonesome Dove i ze źródełka sączyło się akurat tyle wody, że powstawała miła błotnista kałuża. Świnie przez pół życia ryły wokół spiżarki, w nadziei, że wreszcie uda im się wleźć w błoto, ale jak dotąd żadna ze szpar między cegłami nie była dość duża, by mogła się w niej zmieścić świnia.

Wilgotne, grube płótno spowijające dzbanek nęciło oczywiście stonogi, Augustus sprawdził więc, czy któraś nie dostała się między fałdy, nim wyjął korek i pociągnął z umiarem. Niejaki Dillard Brawley, podobnie jak Augustus rodem z Tennessee - jedyny biały fryzjer w Lonesome Dove - musiał strzyc i golić, stojąc na jednej nodze, ponieważ w przeszłości nie dość wystrzegał się tych stworzeń. Pewnej nocy dwie stonogi z bardzo jadowitej odmiany o czerwonych nóżkach wlazły mu do nogawki, a kiedy rano wstawał, nie pomyślał o tym, że trzeba wytrząsnąć spodnie. Noga zgniła mu wprawdzie tylko częściowo, ale była to część na tyle duża, że rodzina w obawie przed zakażeniem uprosiła Augustusa i Calla, by kończynę odpiłowali.

Przez rok czy dwa Lonesome Dove miało nawet lekarza z prawdziwego zdarzenia, młodzieniec ten okazał się jednak nierozważny. Rozwydrzony vaquero, którego wszyscy i tak mieli zamiar powiesić pod lada pozorem, zapił się pewnej nocy do nieprzytomności i nie zauważył, kiedy wlazł mu do ucha jadowity chrząszcz. Robal nie umiał trafić do wyjścia, ale w środku poruszał się dość swobodnie, więc zdenerwowany vaquero namówił lekarza, by ten spróbował zastosować płukankę. Młodzieniec rozpuścił w cieplej wodzie trochę soli i starał się, jak umiał, ale vaquero nie wytrzymał nerwowo i zastrzelił doktora. Popełnił tym samym fatalny błąd: kiedy odjeżdżał galopem, ktoś zabił pod nim konia i rozwścieczeni obywatele, z których większość właśnie spędzała czas nie opodal w Suchej Fasoli, natychmiast zbiega powiesili.

Niestety, żaden medyk nie interesował się odtąd miasteczkiem, ilekroć więc okazywało się, że potrzebny jest chirurg, wzywano Augustusa i Calla, którzy poradzili sobie w życiu z niejedną raną. Z nogą Dillarda Brawleya uporali się bez trudu, tylko sam Dillard tak się wydzierał, że uszkodził sobie struny głosowe. Całkiem zgrabnie poruszał się na jednej nodze, ale głosu nigdy w pełni nie odzyskał, co w końcu odbiło się na interesach jego firmy. Zawsze gadał zbyt wiele, lecz po wypadku ze stonogami zaczął zbyt wiele szeptać. Klienci poprzykrywani gorącymi ręcznikami nie mogli się odprężyć, bo usiłowali zrozumieć, co on tam znowu szepcze. Nigdy właściwie nie zasługiwał na to, żeby go słuchano, nawet kiedy miał jeszcze obie nogi, toteż z czasem stracił wielu klientów na rzecz drugiego fryzjera, który był Meksykaninem. Nawet Call chadzał do niego, choć nie dowierzał ani Meksykanom, ani fryzjerom.

Wróciwszy z dzbanem na ganek, Augustus tak ustawił krzesło wyplatane sznurkiem, żeby jak najlepiej wykorzystać ten skrawek cienia, którym musiał się zadowolić. W miarę jak słońce się zniżało, cień stopniowo się wydłużał, ogarniając ganek, podwórko, na którym stały wozy, strumień, miasteczko Lonesome Dove i wreszcie Rio Grande. Augustus z upływem wieczoru dojrzewał do tego, by porozmawiać z kimś inteligentnym; zazwyczaj musiał wtedy mówić sam do siebie, bo Call harował, aż zrobiło się ciemno choć oko wykol, póki umiał znaleźć jakąkolwiek robotę, a kiedy nie miał konkretnej pracy, to też zawsze potrafił wymyślić sobie jakieś zajęcie, natomiast P.E., kapral w każdym calu, nie śmiał przerwać wcześniej niż kapitan, nawet gdyby Call mu pozwolił.

Świnie cichcem puściły mimo uszu polecenie Augustusa i zamiast pójść nad strumyk, leżały pod jednym z wozów, pożerając węża. Mądrze zrobiły, bo strumyk był równie suchy jak podwórko, tyle że dalej położony. Przez pięćdziesiąt tygodni w roku Kapelusz nie był żadnym strumieniem, lecz po prostu piaszczystym rowem, a to, że świnie uznały, iż nie sposób się w nim taplać, dobrze świadczyło o ich inteligencji. W sporze, który toczył z Callem od lat, Augustus często chwalił inteligencję świń. Twierdził, że są one bystrzejsze niż wszystkie konie, a także większość ludzi; okropnie złościło to Calla.

- Żadna świnia, co żre pomyje, nie będzie taka mądra jak koń - oświadczał, a potem wygadywał jeszcze gorsze rzeczy.

Augustus zgodnie ze swym zwyczajem wypił sporo whisky patrząc, jak słońce pomału kończy dzień. Jeżeli nie przechylał się do tyłu wraz z wyplatanym krzesłem, przechylał sam dzban. Dni w Lonesome Dove, pałające mętnym żarem, suche były jak kreda, ale samogon trochę je nawilżał. Augustus czuł wtedy w sobie lubą mgiełkę i chłód, przypominające ranki wśród wzgórz Tennessee. Nieczęsto zdarzało mu się naprawdę upić, ale bardzo lubił to uczucie mglistości w porze, gdy słońce się zniżało; niebo na zachodzie zaczynało się przebarwiać, a on podtrzymywał swój dobry nastrój, smakowicie pociągając z dzbana. Whisky ani trochę nie obniżała jego sprawności umysłowej, stawał się natomiast dzięki niej bardziej tolerancyjny wobec nieokrzesańców, wśród których wypadło mu żyć, czyli wobec Calla, P.E.’ego, Deetsa, młodego Newta i starego kucharza nazwiskiem Bolivar.

Kiedy niebo nad równiną ładnie poróżowiało od zachodu, Augustus poszedł za dom i kopnął parę razy w drzwi kuchenne.

- Podgrzej boczek i ugotuj trochę fasoli - powiedział. Stary Bolivar nie odezwał się, więc Augustus dla podkreślenia wagi swych słów kopnął drzwi jeszcze parę razy i wrócił na ganek. Na rogu czekał prosiak, cichy jak kot. Miał pewnie nadzieję, że Augustus upuści na ziemię coś jadalnego - pasek, nóż składany albo kapelusz.

- Won, prosiaku - powiedział Augustus. - Jak jesteś taki głodny, to upoluj jeszcze jednego węża.

Przyszło mu na myśl, że skórzany pasek nie może być dużo twardszy ani mniej strawny niż kozie kotlety, którymi Bolivar częstował ich trzy do czterech razy na tydzień. Stary Meksykanin był fachowym bandytą, póki nie stracił animuszu i nie przeniósł się na drugą stronę rzeki. Odtąd wiódł spokojny żywot, ale nie da się ukryć, że kozie mięso raz po raz wjeżdżało na stół. Przedsiębiorstwo Handlu Bydłem znad Kapelusza nie zajmowało się kozami, a trudno było sobie wyobrazić, że Bolivar kupuje te zwierzęta, płacąc z własnej kieszeni; pewnie je kradł, żeby całkiem nie wyjść z wprawy. Mógł się natomiast nie obawiać, że wyjdzie z wprawy w gotowaniu, tej bowiem nigdy nie miał. Kozie mięso smakowało tak, jakby smażono je w smole, ale ze wszystkich udziałowców przedsiębiorstwa jeden Augustus był dość wrażliwy, by się na to skarżyć.

- Bol, skąd wziąłeś smołę do smażenia tej kozy? - pytał raz po raz, ale jedyną odpowiedzią na te nieśmiałe dowcipy była jak zwykle głucha cisza. Bolivar ignorował wszelkie pytania, zarówno bezpośrednie, jak i zadawane bardziej okrężną drogą.

Augustus był już prawie gotów zacząć przemawiać do maciory i prosiaka, kiedy zobaczył, że od strony zagród nadchodzą Call i P.E. Kapral był wysoki i chudy: nigdy w życiu nie zdołał przytyć. Wydawał się tak niezgrabny, że nawet gdy stał bez ruchu, wyglądał jakby miał zaraz upaść. Sprawiał wrażenie człowieka zupełnie bezradnego, ale - tak jak w wielu wypadkach - pozory myliły. Augustus znał niewielu ludzi równie sprawnych jak P.E. W walkach z Indianami kapral nigdy się co prawda nie odznaczył, lecz jeśli przydzielono mu pracę wymagającą metodyczności - na przykład coś ze stolarki czy kowalstwa, kopanie studni albo naprawę uprzęży - wywiązywał się znakomicie. Gdyby pracował byle jak, Call dawno by go przepędził.

Augustus zszedł z ganku i stanąwszy obok wozów powitał nadchodzących:

- Czołem, dziewczynki! Tak wcześnie kończycie robotę? Co to dziś, Gwiazdka?

Koszule Calla i P.E.’ego tyle razy w ciągu dnia przesiąkły potem, że były prawie czarne. Augustus podał dzban Callowi, który oparł nogę na dyszlu i nabrał whisky w usta, ale tylko je zwilżył. Wypluł zupełnie dobry samogon i oddał dzban P.E.’emu.

- Sam jesteś dziewczynka - powiedział. - Jaka tam Gwiazdka.

Ruszył w stronę domu tak nagle, że Augustus trochę się żachnął. Call nigdy wprawdzie nie grzeszył dobrymi manierami, ale jeśli zadowolony był z wykonanej pracy, zazwyczaj nie miał nic przeciwko temu, żeby pogawędzić chwilę.

Woodrow Call odznaczał się tą szczególną cechą, że patrząc na niego człowiek tracił często poczucie proporcji. Niezbyt okazały - zaledwie średniego wzrostu - miał jednak to do siebie, że gdy mu się z bliska spojrzało w oczy, można było o tym zapomnieć. Augustus przerastał swego wspólnika o cztery cale, a P.E. był wyższy o prawie drugie tyle, ale kapral w żaden sposób nie dałby się przekonać, że kapitan jest od niego niższy. Call ujeździł go, i nie jego jednego. Kto nie chciał ugiąć się przed Callem, musiał pamiętać, że wcale nie jest on taki duży. Augustus jako jedyny człowiek w południowym Teksasie prawie nigdy nie tracił wobec Calla poczucia proporcji i przy każdej sposobności umacniał swą przewagę. Często zaczynał dzień od tego, że rzucał Callowi gorący placek, stwierdzając bez ogródek:

- Wiesz co, Call, olbrzym to ty nie jesteś.

Prostoduszny P.E. nigdy nie mógł zrozumieć takiego zachowania. Augustusa nieraz to śmieszyło, gdy uświadamiał sobie, iż Call otumanił mężczyznę prawie dwukrotnie potężniejszego od siebie, doprowadziwszy do tego, że P.E. przestał dostrzegać różnicę między osobowością a powierzchownością. Ale Call, który zupełnie nie potrafił myśleć o dwóch rzeczach naraz, dokonał tej sztuczki całkiem nieświadomie. Po prostu zrobił to, i tyle. Nawet nie zauważył, że ma opanowany pewien chwyt, i właśnie dlatego była to tak fascynująca sztuczka. Nie tracił ani pięciu minut na zastanawianie się nad sobą, znaczyłoby to bowiem, że musi zmarnować pięć minut przeznaczonych na pracę, którą postanowił wykonać akurat tego dnia.

- Całe szczęście, że chociaż ja nie boję się leniuchować - powiedział mu kiedyś Augustus.

- To ty tak uważasz. Ja jestem innego zdania - oparł Call.

- Do diabła, przecież gdybym harował tak jak ty, nikt by już w tym domu nie myślał. Call, przez piętnaście godzin dziennie ociekasz potem jak spieniony koń. Człowiek, który stale się poci, niczego nie potrafi dokładnie przemyśleć.

- Chciałbym zobaczyć, jak od samego twojego myślenia szopa pokrywa się dachem.

Przed trzema laty nadciągnął z Meksyku jakiś dziwny wiaterek, który zdmuchnął dach jak świeczkę. Na szczęście w Lonesome Dove padało ledwie parę razy do roku, więc bydłu - jeśli akurat je mieli - defekt ten nie przysparzał zbyt wielu cierpień. Najbardziej cierpiał Call, bo nigdzie nie mógł znaleźć porządnego drewna w ilości, która wystarczyłaby na nowy dach. Mniej więcej w tydzień po tym, jak wiatr cisnął stary dach w sam środek Kapelusza, nastąpiło niestety jedno z tych rzadkich wydarzeń, jakimi są w Lonesome Dove rzęsiste ulewy. Deszcz spłukał całe łajno z okolicy, i nie tylko łajno, bo i drewno, toteż spora część dachu spłynęła prosto do Rio Grande.

- Skoro aż tyle myślisz, dlaczego zawczasu nie pomyślałeś o tym deszczu? - spytał Call. Od tamtej pory wciąż wypominał Augustusowi tę ulewę. Jeśli ktoś dał Callowi powód do narzekań, choćby najgłupszy, Call przechowywał go w pamięci jak pieniądz w skarbonce.

P.E. dla odmiany nie był z tych, co wypluwają samogon. Miał chudą szyję, a kiedy pił, okropnie sterczała mu grdyka; przypominał Augustusowi węża, któremu żaba utknęła w gardzieli.

- Call jest taki wściekły, że chyba byłby gotów boksować się ze ścianą - powiedział Augustus, kiedy kapral oderwał się na chwilę od dzbana, żeby zaczerpnąć tchu.

- To przez to, że wygryzła mu kawał mięcha - odparł P.E. - Nie wiem, po kiego kapitan ją trzyma.

- Klacze to jedyne szaleństwo, na jakie sobie pozwala. Jak to się stało, że dał się ugryźć? Myślałem, że kopiecie nową studnię.

- Trafiliśmy na skałę. Na dole jest tak ciasno, że tylko jeden może machać kilofem, więc Newt machał, a ja kułem konie. Kapitan trochę się przez ten czas przejechał. Myślał pewnie, że ją zmęczył. Odwrócił się tyłem, a ona wygryzła mu kawałek.

Klacz, o której rozmawiali, znana była w miasteczku i okolicy jako Piekielnica. Call kupił ją w Meksyku od jakichś caballeros, którzy twierdzili, że po to, by ją zdobyć, zabili Indianina - podobno Komancza. W co jak w co, ale w to Augustus nie bardzo wierzył: trudno było sobie wyobrazić, że jakiś Komancz przejeżdżał w pojedynkę przez tę akurat okolicę, a gdyby to byli dwaj Komancze, caballeros nie pożyliby dość długo, żeby jeszcze potem handlować końmi. Klacz miała maść dereszowatą, biały pysk i białą strzałkę na czole; była za wysoka jak na prawdziwego indiańskiego kuca, lecz z drugiej strony jak na konia pełnej krwi miała za krótki tułów. Usposobienie jej rzeczywiście wskazywało na to, że mogła spędzić nieco czasu wśród Indian, pozostawało jednak zagadką, którzy to byli Indianie i jak długo klacz znajdowała się w ich rękach. Taka była zgrabna, że każdy, kto ją zobaczył, natychmiast pragnął ją kupić, ale Call nawet słyszeć o tym nie chciał, choć P.E. i Newt marzyli, żeby kobyłę sprzedano. Codziennie musieli ją oporządzać, cierpiąc katusze. Kiedyś kopniakami zapędziła Newta do kuźni i o mało nie wepchnęła go do paleniska. P.E. bał się jej co najmniej tak samo jak Komanczów, a to już wiele mówi.

- Dlaczego Newt nie wraca? - spytał Augustus.

- Może zasnął na dnie studni - odparł P.E.

W tej samej chwili Augustus zobaczył chłopca, który właśnie nadchodził od strony zagród, taki zmęczony, że ledwo powłóczył nogami. Zanim dowlókł się do wozów, P.E. był już na wpół pijany.

- Jak Boga kocham, Newt, całe szczęście, że zdążyłeś do domu przed jesienią - powiedział Augustus. - Tęsknilibyśmy za tobą przez całe lato.

- Rzucałem w kobyłę kamieniami - odparł Newt z uśmiechem. - Widzieliście, jaki kawał mięcha wygryzła kapitanowi?

Podniósł jedną nogę i zaczął starannie zdrapywać z podeszwy błoto, które przywarło do niej w studni, a tymczasem P.E. dalej płukał sobie zakurzone gardło.

Augustus zawsze podziwiał to, że Newt umie czyścić sobie podeszwy, stojąc na jednej nodze.

- Patrz, P.E. - powiedział. - Zakład, że ty byś tak nie potrafił.

Dla P.E.’ego to, że Newt stojąc na jednej nodze czyści sobie but, stanowiło codzienny widok, nie bardzo więc zrozumiał, czego mianowicie miałby nie potrafić. Czasem już po paru tęgich haustach myśli jego zaczynały pełznąć w ślimaczym tempie. Przeważnie zdarzało się to o zachodzie słońca, po ciężkim dniu, spędzonym na kopaniu studni lub podkuwaniu koni. W takich chwilach P.E. jeszcze bardziej niż zwykle cieszył się, że pracuje z kapitanem, a nie z Gusem. Kapitan wpadał w tym lepszy humor, im mniej cudzej gadaniny musiał wysłuchiwać, natomiast z Gusem rzecz miała się akurat na odwrót. Gus potrafił wyskoczyć z sześcioma różnymi pytaniami albo spostrzeżeniami naraz; trajkocząc bez przerwy, naganiał je na słuchacza jak sześć nie oznakowanych krów, toteż niełatwo było wybrać jedną sztukę i zastanowić się nad nią dokładnie, pomału - a P.E. tylko w ten sposób lubił myśleć. W takich razach mógł się ratować jedynie udając, że pytanie trafiło go od lewej, w przygłuche ucho, które kiepsko mu służyło od czasu wielkiej bitwy z Kiczisami; nazywali ją „bitwą pod Kamiennym Domem”, choć nie była to właściwie bitwa, tylko jedno wielkie zamieszanie, bo czerwonoskórzy okazali się dość sprytni, żeby podpalić prerię, i zrobił się taki dym, że nawet na dwa kroki niczego nie dawało się dostrzec; ktoś, kto stał tuż przy P.E.’em, zobaczył Indianina i dał ognia - trochę za blisko ucha kaprala.

Właśnie tego dnia Indianie ukradli im konie, więc kapitan Call wściekł się, jak nie wiem: P.E. nigdy go jeszcze nie widział w takim stanie. Ponieważ nie mieli koni, musieli przejść z biegiem Brazos prawie dwieście mil, martwiąc się przez cały czas, co to będzie, jeśli Komancze zorientują się, że biali idą na piechotę. Dopiero pod koniec drogi P.E. zauważył, że ogłuchł na jedno ucho.

Kiedy usiłował uporać się z pytaniem, czego mianowicie by nie potrafił, stary Bolivar zaczął na szczęście walić w dzwon, wzywając wszystkich na kolację, co położyło kres dyskusji. Stary dzwon nie miał wprawdzie serca, ale Bolivar znalazł gdzieś łom, który komuś udało się złamać, i robił nim tyle hałasu, że uderzeń serca tak czy owak nie byłoby słychać.

W końcu słońce zaszło i nad rzeką zapanowała taka cisza, że słyszeli, jak konie w zagrodach ogonami opędzają się od much - przynajmniej dopóki Bolivar nie zaczął grzmocić. Nie mógł nie wiedzieć, że stoją przy samych wozach i świetnie go słyszą, ale mimo to łomotał przez dobrych pięć minut. Walił w dzwon z sobie tylko znanych powodów. W tej sprawie nawet Call nie miał nad nim władzy. Dźwięk dzwonu brutalnie wdzierał się w ciszę, jaka panowała w porze zachodu; Augustus wpadał przez to w taką złość; że czasem korciło go, by postrzelić starego - ot, niech ma nauczkę.

- Pewnie chce w ten sposób ściągnąć tu bandytów - powiedział, kiedy dzwon w końcu umilkł. Ruszyli w stronę domu, a świnie za nimi; prosiak pożerał schwytaną jaszczurkę. Świnie lubiły Newta jeszcze bardziej niż Augustusa, bo kiedy chłopiec nie miał nic lepszego do roboty, karmił je kawałkami nie wyprawionej skóry i drapał za uszami.

- Jakby się pokazali bandyci, to może kapitan pozwoliłby mi wreszcie chodzić z rewolwerem - rzekł Newt smętnym tonem. Wydawało mu się, że nigdy nie dorośnie do tego, by nosić rewolwer u pasa, a przecież miał już siedemnaście lat.

- Gdybyś chodził z rewolwerem, jeszcze by cię ktoś wziął za rewolwerowca i zastrzelił - odparł Augustus widząc, jak smutną minę ma chłopiec. - Nie opłaca się. Jeżeli Bol rzeczywiście ściągnie nam na kark bandytów, pożyczę ci mojego henry’ego.

- Stary nawet o gotowaniu nie ma pojęcia - wtrącił P.E. - Skąd nagle wytrzasnąłby bandytów?

- Ba, pamiętasz chyba tę jego kaprawą szajkę - powiedział Augustus. - Kupowaliśmy od nich konie. Tylko dlatego Call wziął go do pracy w kuchni. W naszym fachu nigdy nie zaszkodzi znać paru koniokradów, pod warunkiem, że są to Meksykanie. Moim zdaniem Bol po prostu gra na zwłokę. Jak tylko zdobędzie nasze zaufanie, jego banda zakradnie się którejś nocy i wymorduje nas do nogi.

Sam ani trochę w to nie wierzył, ale lubił czasem podziałać chłopcu na wyobraźnię - chłopcu, a także P.E.’emu, choć wyobraźnię kaprala wyjątkowo trudno było pobudzić do działania, wykazywał on bowiem całkowitą odporność na prawie wszystkie ludzkie lęki. Miał akurat tyle rozumu, ile mieć go trzeba, żeby bać się Komanczów - czyli niewiele. Meksykańscy bandyci w ogóle nie robili na nim wrażenia.

Newt odznaczał się jednak większą wyobraźnią. Odwrócił się w stronę rzeki i spojrzał na drugi brzeg, gdzie niebawem zapaść miał gęsty mrok. Co pewien czas o zachodzie słońca kapitan, Augustus, P.E. i Deets zapinali pasy z rewolwerami i odjeżdżali, niknąc w ciemnościach po meksykańskiej stronie; wracali o wschodzie, pędząc przed sobą trzydzieści, może czterdzieści koni albo sto sztuk chuderlawego bydła. Tak mniej więcej wyglądał handel żywym inwentarzem na pograniczu; ranczerzy z Meksyku urządzali wypady na północ, a mieszkańcy Teksasu - na południe. Niektóre krowy przez całe życie wędrowały z jednego brzegu Rio Grande na drugi, przepędzane w tę i z powrotem. Newt nade wszystko marzył o tym, by wreszcie dorosnąć i wziąć udział w takim wypadzie. Podczas wielu nocy, gdy leżał na wąskiej, rozgrzanej pryczy słuchając, jak chrapie i bełkocze przez sen stary Bolivar leżący piętro niżej, spoglądał przez okno w stronę Meksyku i wyobrażał sobie, co też tam musi się dziać. Czasem słyszał nawet huk broni palnej w górze lub w dole rzeki, choć rzadko padało więcej niż kilka strzałów; w takich razach jego wyobraźnia tym żywiej zaczynała pracować.

- Pojedziesz z nami, jak dorośniesz - mawiał kapitan i na tym kończył rozmowę. Jego decyzje nie podlegały dyskusji - zwłaszcza jeśli ktoś tak jak Newt został po prostu najęty do pracy. Przywilej dyskutowania z kapitanem przysługiwał wyłącznie panu Gusowi.

Skoro tylko weszli do domu, pan Gus zrobił użytek z tego przywileju. Zastali kapitana bez koszuli: Bolivar opatrywał mu ranę od ukąszenia. Klacz chwyciła zębami tuż powyżej pasa. Tyle krwi spłynęło w spodnie, że nogawka całkiem zesztywniała. Bol miał już posmarować ranę tym samym mazidłem co zawsze, czyli mieszaniną smaru do wozów i terpentyny, ale pan Gus kazał mu zaczekać, bo chciał sam rzucić okiem na skaleczenie.

- Jak Boga kocham, Woodrow - powiedział. - Tyle lat masz do czynienia z końmi, a jeszcze nie wiesz, że nie należy odwracać się tyłem do klaczy wychowanej przez Kiowów.

Call nie odzywał się przez dobrą minutę, bo właśnie o czymś myślał: o tym mianowicie, że jest akurat po nowiu, czyli świeci tak zwany księżyc naganiacza. Niech no tylko pełnia wzejdzie nad bladą równiną, zrobi się tak widno, że nawet Meksykanie zaczną celnie strzelać. Ludzie, z którymi latami jeździł ramię w ramię, gnili w grobach - albo i nie w grobach, ale tak czy owak gryźli ziemię - bo przeprawiali się przez rzekę podczas pełni. Bezksiężycowa noc była prawie równie zła: trudno znaleźć stado, trudno je ruszyć. Zaraz po nowiu albo zaraz po pełni - oto najlepsza pora, żeby skoczyć przez granicę. W porośniętej krzewami okolicy na północ od Lonesome Dove roiło się już od handlarzy i hodowców, którzy gromadzili stada na wiosenny spęd i dobierali sobie poganiaczy. Pora była wybrać się po krowy.

- Kto powiedział, że wychowała się u Kiowów? - spytał, patrząc na Augustusa.

- Sam na to wpadłem. Ty byś też do tego doszedł, gdybyś czasem pozwolił sobie na dostatecznie długą chwilę wytchnienia, żeby trochę pomyśleć.

- Umiem myśleć i przy robocie. To tylko ty musisz siedzieć w cieniu, bo inaczej głowa przestaje ci pracować.

Augustus puścił tę uwagę mimo uszu.

- Doszedłem do wniosku, że ci caballeros zabrali ją jakiemuś Kiowie, który wybrał się, żeby porwać kobietę - powiedział. - Komancze niezbyt się palą do señorit. Białą łatwiej porwać, no i mniej zje. Kiowowie mają inny gust. Lubią señority.

- Możemy już jeść czy musimy czekać, aż skończycie? - spytał P.E.

- Prędzej umarlibyśmy z głodu - powiedział Bolivar, z łoskotem stawiając na nie heblowanym stole garnek fasoli z boczkiem. Nikogo to nie zdziwiło, że Augustus pierwszy sobie nałożył.

- Ciekawe, gdzie ty wynajdujesz te meksykańskie truskawki - powiedział, mając na myśli fasolę. Bolivar wynajdował ją przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, a dodawał do niej tyle chili, że łyżka fasoli piekła mniej więcej tak samo jak łyżka czerwonych mrówek. Newt doszedł w końcu do wniosku, że pracując w Przedsiębiorstwie Handlu Bydłem nad Kapeluszem można być pewnym tylko dwóch rzeczy: po pierwsze, kapitan Call zawsze powymyśla więcej rozmaitych prac, niż Newt, P.E. i Deets zdołają wykonać, a po drugie, przy każdym posiłku wjedzie na stół fasola. Jedynie Bolivar nie pierdział zbyt często, bo nie brał fasoli do ust, żywiąc się głównie plackami na zakwasie i kawą zbożową, a raczej całymi filiżankami brązowego cukru, na którego powierzchni pływała odrobina kawy. Za cukier też trzeba było płacić, a kapitan nierad wydawał pieniądze, ale Bolivar w żaden sposób nie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin