Valcini Alceo - BAL W HOTELU POLONIA - KIK.rtf

(747 KB) Pobierz

Valcini Alceo

BAL W HOTELU POLONIA

 

 

Moje opowiadanie zachowuje pewien porządek chronologiczny, ale nie jest to książka historyczna, nawet jeśli jej celem jest przypomnie­ nie Warszawy Roku Zerowego, tuż po wojnie, w jednym z najcie­ kawszych i najbardziej dramatycznych okresów w dziejach stolicy Polski — od grudnia 1945 do kwietnia 1946 roku. W Europie dźwiga­ jącej się po wojnie Warszawa była jednym z najbardziej wymownych przykładów.

Poprzez fakty ukazane w książce chciałem podkreślić niezwykłą sytuacją stolicy prawie całkowicie zburzonej. Były jeszcze łzy, które trzeba było otrzeć, i zmarli, których należało pogrzebać, ale w wa­ chlarzu sprzeczności było miejsce również na pogodą i niezwykłą ży­ wotność warszawiaków, pochłoniętych odbudowywaniem zniszczonych domów, ufnie patrzących w przyszłość.

Hotel „Polonia”, który jako jedyny nadający się do zamieszkania gościł ambasady i przedstawicielstwa, był w rzeczywistości nie tylko miejscem, gdzie roiło się od dyplomatów i dziennikarzy przebywają­ cych na misjach obfitujących w przygody, lecz również ośrodkiem budzącym zainteresowanie ocalałego świata warszawskiego.

Mieszkając przez kilka miesięcy w tym hotelowym schronisku, rów­ nież i ja miałem sposobność poznać i dzielić życie dyplomatów róż­ nych narodowości, które nie biegło zwykłym torem, jak też być świad­ kiem różnych dziwnych sytuacji w hotelu „Polonia” i poza nim.

Moje opowiadanie uwzględnia z jednej strony wydarzenia i auten­ tyczne postaci, których nazwiska są w większości prawdziwe, z dru­ giej — margines fantazji bardzo bliskiej prawdy, dającej pewien obraz ogólny rzeczywistych sytuacji i osób.

UA 11 ‘ | i

Przedtem wcale nie przypuszczałem, że pomarańcze mogą mieć jakiś związek z systemem standardowej wymiany złota i że pro­ dukt w naturze wymieniany na dewaluujące się pieniądze nabie­ ra wartości i wagi złota: a to wszystko działo się w Polsce pod koniec 1945 roku. Obiło mi się to już o uszy w Rzymie, kiedy nowo utworzona ambasada Polski, z profesorem Stanisławem Kotem na czele, cierpliwie organizowała polski wagon dyploma­ tyczny, który w drugiej dekadzie grudnia miał wyruszyć zdany na łaskę losu, w nadziei, że dowiezie nietknięte na miejsce prze­ znaczenia nie tylko pomarańcze, ale także i kilka osobistości zaopatrzonych w listy uwierzytelniające oraz pewnego dziennika­ rza z żoną, który z racji swego zawodu miał znaleźć się w War­ szawie.

Warszawa była zniszczona, w Rzymie panowała atmosfera oku­ pacji aliantów. Wieczne Miasto stanowiło niepowtarzalny przy­ kład demokratycznego uniesienia nie skrępowanego żadną ideo­ logią.

Zdawało się, że znikły bariery ekonomiczne i społeczne między nędzą a bogactwem, podobnie jak odwieczny egoizm. Miało się wrażenie, że wszyscy żyją w społeczeństwie opartym na po­ wszechnym braterstwie, jak gdyby w perspektywie ogólnie panu­ jącej złudnej radości, nerwowej i histerycznej, która odzierała ludzi z wszelkich atrybutów społecznych i różnic klasowych, czy­ niąc ich, w cudownej ułudzie, równymi sobie nawzajem.

Rzym przeżywał swe wielkie dni radości i entuzjastycznie od­ powiada! na wezwanie życia, gdy minęły cierpienia wojny i dy­ ktatury. Północne Włochy były od niedawna wyzwolone i kiedy pierwsi Włosi z północy przygodnymi środkami lokomocji dotarli na południe i przybyli do Rzymu, zobaczyli porywający obraz miasta, które wydawało się upojone nie kończącym się świętem. Na ulicach i placach ludzie poruszali się w rytmie niecodziennym dla miasta zazwyczaj tak powolnego jak Rzym, który znowu sta­ wał się wieczny. Jego mieszkańcy rozradowani krążyli z miejsca w miejsce bez szczególnego celu, byli szczęśliwi, że wojna się skończyła i że stary Rzym ze swoimi wspaniałymi wąskimi ulicz­ kami i sławnymi pałacami ostał się zniszczeniu.

Alianci spod różnych sztandarów też uczestniczyli w ogólnej euforii, mieszając się z ludem, który okrzyknął ich wyzwolicie­ lami i na swój sposób dawał wyraz gościnności i wdzięczności, dając się porwać radości życia. Żołnierze alianccy, prości ludzie, starcy, młodzież i dzieci tworzyli ruchliwy fresk.

Dzięki blaskom świtu, barwom rzymskich zachodów słońca i go­ rącym rzymskim wieczorom, dzięki ich zmiennym błyskom i pół­ cieniom obraz miasta stawał się jeszcze bardziej fascynujący.

W Rzymie 1945 r. panował przede wszystkim nieokiełznany pęd życia, a wobec rozlicznych potrzeb, którym trzeba było za­ radzić, i głodu, który trzeba było zaspokoić, nawet grzeszne sła­ bości ducha i ciała nie wyglądały na grzechy ciężkie, ale na logiczną i uzasadnioną konsekwencję lat lęków i poświęceń, które jak najszybciej starano się powetować, by odzyskać stracony czas. Kwitł czarny rynek: z magazynów i międzynarodowych składów alianckich codziennie ulatniały się słoiki kawy, kakao, herbaty, buty i prezerwatywy, pończochy, lekarstwa, opony samochodowe, spodnie, swetry, koce i guma do żucia — rano wprawne ręce roz­ kładały to wszystko na straganach w różnych punktach miasta.

Rodzinne więzi, odwieczne tradycje i bojażń boża rozpływały się i znikały w zbyt gorączkowej atmosferze wolności ujawniają­ cej nowe potrzeby społeczne; łamiąc tradycyjne zasady zazdrośnie strzeżone w każdym rzymskim domu, podobna była ona wezbra-

nej rzece, która szuka nowego łożyska i pozostawia stare wy­ schnięte koryto bez zbytniego żalu.

To nowe społeczeństwo połowy XX wieku zapuszczało swe ko­ rzenie pod gruzami wojny.

Rankiem schodziło się z ulicy Mercede w stronę placu San Silvestro, natykając się na chmarę ładniutkich dziewczynek, któ­ re otaczały przechodniów kręgiem, oferując zagraniczne papie­ rosy. Niezmiennie co rano spotykałem piękną brunetkę o spryt­ nej mince i figlarnym uśmieszku, która wybiegała mi na spotka­ nie krzycząc do koleżanek, idących za jej przykładem: „Zostawcie go, on jest mój... Czy to nieprawda, że zawsze kupuje pan u mnie?” „Tak, to prawda, daj mi dwie paczki papierosów amery­ kańskich.” Mała zręcznym ruchem wsuwała sobie rękę pod lekką spódnicę lub pod pachy i z uśmiechem pełnym kokieterii po­ dawała mi na dłoni dwie paczki papierosów jeszcze ciepłych od potu. Po czym grupka piętnastoletnich sprzedawczyń rozbiegała się jak stado ptaków w cztery rogi placu, wykrzykując:

              Amerykańskie, angielskie gwarantowane, monopolowe!

Wieczorem te dziewczynki i ich starsze siostry ruszały w po­ szukiwaniu paskarzy albo bezpośrednio udawały się do źródła zaopatrzenia — aliantów, którymi byli rośli, czarnoskórzy żołnie­ rze w mundurach USA albo jasnowłosi Brytyjczycy. Chcąc zdo­ być świeży towar na sprzedaż, czternasto- i szesnastoletnie dziew­ czynki targowały się z pewnością siebie i uporem, manipulując setkami tysięcy lirów. Rodzice, również pochłonięci handlem, nie przejmowali się tym, żeby małoletnie córki przestrzegały wie­ czornej godziny powrotu czy spotkania przy rodzinnym stole. Może nawet małe sprzedawczynie papierosów szły wieczorem z ciekawości za alianckimi żołnierzami do koszar i próbowały, krzywiąc się niemiłosiernie, przełknąć pierwszy kieliszek dżinu, whisky, piwa lub coca-coli z domieszką napojów wyskokowych, które przyprawiały je o dzikie upojenie i niepohamowany zapał, konieczne przy frenetycznym kroku boogie~woogie: amerykań­ skim tańcu wyzwolenia.

Rzym był miastem żywym, noc była po prostu dalszym ciągiem dnia — dzięki ruchowi i rozrywkom ozdobiona girlandami 4wia-

teł zwieszających się we wszystkich dzielnicach miasta, jak gdyby panowało nieustające „Święto Noantri”, radosne, pogodne i łaska­ we święto patrona. Jedynie socjolog cudem ocalały z gwałtowne­ go podmuchu, jaki wstrząsnął rzymskim życiem, mógłby wyróżnić

i              ocenić przyczyny i skutki tego zjawiska, które przyprawiło sta­ rożytne miasto o szaleństwo, każąc mu odrzucać teraz wszelkie zasady moralne i z radością przekraczać ustalone normy. Wszyst­ ko szło na rachunek znienawidzonej wojny, którą usprawiedli­ wiało się małe i duże kradzieże, bezprawne zawłaszczenia i ciemne machinacje, szerzące się między siedmioma pagórkami Rzymu.

Każdy obywatel usiłował na własną rękę rozwiązywać proble­ my życia codziennego, kpiąc z ryzyka, które podejmował, i z wła­ snego sumienia, tak jak w filmach okresu włoskiego neorealizmu. Rzym Rosselliniego stał się miastem otwartym na wszystko. Chłopcy i dziewczęta, tak jak moje sprzedawczynie papierosów z placu San Silvestro, przebiegali ulicami Rzymu, naśladowali sposób postępowania zwycięskich aliantów, chodząc za nimi krok w krok, w radosnych podskokach śpiewając i pogwizdując melodie Cole Portera z Broadway Melody 1940, rozbrzmiewające po raz pierwszy na półwyspie. Okradali magazyny żywności wojsk alianckich z przebiegłością, która wprawiała w osłupienie pilnu­ jących ich Amerykanów, Brytyjczyków, Polaków i Francuzów. Pozostawione bez opieki dżipy w ciągu paru godzin traciły silniki

i              siedzenia. Ukradziono nawet luksusowy samochód amerykań­ skiego admirała Ellery Stone’a, szefa alianckiej komisji kontroli, zaparkowany przed „Grand Hotelem”. Sprawcy kradzieży zresztą zreflektowali się i przyznając się do popełnienia błędu zwrócili pojazd właścicielowi, bardzo przepraszając.

Któregoś pięknego dnia w Neapolu znikł nawet statek handlo­ wy UNRRA naładowany towarami i nigdy nie został znaleziony. Pewna dama z Neapolu opowiedziała mi, że jej szesnastoletni brat kupił samochód wojskowy razem z kierowcą Murzynem w amerykańskim mundurze. W tym czasie Murzyn amerykański był w dużej cenie na czarnym rynku, kosztował dużo, ale przy­ nosił oczywiste korzyści, bo miał dostęp do składów i miejsc zamkniętych dla obywateli włoskich.

W

W owym rozpadającym się dawnym świecie panie z „ele­ ganckiego Rzymu" dalej robiły zakupy na rowerze, rowerami także jeździli urzędnicy, funkcjonariusze ministerstwa, dzienni­ karze i dyplomaci. W stolicy czynnych było nie tylko kilka linii tramwajowych. Prywatne wózki bagażowe, niektóre trójkołowe, stare i rozklekotane, przewoziły pasażerów z Piazzale Flaminio do Ponte Milvio.

Wysiadając na nieoczekiwanie ogłaszanym końcu trasy ludzie robili znak krzyża, szczęśliwi, że zdrowi i cali stoją znów na zie­ mi. Nowe banknoty, liry amerykańskie puszczone w obieg przez aliantów, wypychały kieszenie ludzi związanych z czarnym ryn­ kiem.

Wzdłuż wybrzeża Adriatyku stał II Korpus Polski dowodzony przez generała Andersa, wchodzący w skład VIII Armii Brytyj- dtiej Generała Alexandra.

Byli to waleczni żołnierze, mający za sobą długi marsz, którzy opuściwszy Związek Radziecki na mocy porozumienia między Moskwą a Londynem, przemierzywszy Iran, Irak, Palestynę

i              Egipt wylądowali we Włoszech i odznaczyli się w bitwie pod Monte Cassino.

Ich sytuacja była niepewna.

Docierające z Polski wiadomości mówiły, że kraj ma wejść w strefę wpływów radzieckich. Z jednej więc strony czuli gorące pragnienie, by powrócić do ojczyzny, ujrzeć i policzyć żyjących jeszcze najbliższych, z drugiej odczuwali obawę, że zastaną kraj innym niż ten, za który walczyli i cierpieli.

Widziałem, jak z obozu w Cervinara odjeżdżały pierwsze trans­ porty żołnierzy polskich, którzy postanowili wrócić do kraju; była to repatriacja niezwykła, pełna wahań, pełna niewiado­ mych — a nie radosny powrót.

Później liczba transportów kolejowych wzrosła, miłość do ziemi rodzinnej okazała się silniejsza niż względy polityczne. Ale w tych dniach pełnych niezdecydowania wielu było oficerów polskich, którzy przemierzywszy setki kilometrów zapukali do moich drzwi, żeby oddać, mi pierwsze listy do członków rodzin, o których nie mieli wiadomości od ponad sześciu lat.

Wieść o mojej bliskiej podróży do Polski dotarła także do garnizonów polskich w Abruzji i Marche, rozlokowanych wzdłuż wybrzeża Adriatyku. Żołnierzom, którzy zdobyli Monte Cassino, drżały ręce, gdy oddawali mi swoje listy. „Miejmy nadzieję, że jeszcze żyją” — mówili niektórzy. „Moja żona i córeczka miesz­ kały na Kruczej, kto wie, czy dom jeszcze stoi.” — „Dowiem się, będę szukał, zawiadomię was.” Jakiś oficer, którego nigdy wcze­ śniej nie widziałem, odchodząc uścisnął mnie. Ja też byłem wzru­ szony. Kiedy w parę dni potem powiedziałem jednemu z rzym­ skich przyjaciół, że udaję się do Warszawy, popatrzył na mnie zdziwiony, z pewnym współczuciem, i powiedział: „Zacząłeś zajmować się archeologią? Przecież Warszawa jest tylko pustynią gruzów!” Z takim obrazem Warszawy, niegdyś jednego z naj­ szczęśliwszych i najweselszych miast Europy, wsiadłem siedem­ nastego grudnia 1945 r. do mojego dyplomatycznego wagonu, z mniejszą już nieco ufnością podchodząc do zadania, które mia­ łem wypełnić.

Polski ambasador Stanisław Kot wydelegował młodego dyplo­ matę, żeby przekazał mi jego pożegnanie i życzenia szczęśliwej podróży. Miał na sobie czarny garnitur, mieniący się srebrem krawat na śnieżnobiałej koszuli, a na lewym ramieniu, zgodnie z wymaganiami etykiety, przewieszony parasol w czarnym po­ krowcu. Na peronach stacji Termini, w rzymskim rozgardiaszu, wierność tradycjom dyplomatycznym wywierała pewne wrażenie. Nasz wagon, który cieszył się nietykalnością dyplomatyczną, zo­ stał doczepiony do pociągu osobowego zdążającego na północ. Na wagonie widniała tabliczka z napisami po polsku, angielsku, nie­ miecku, francusku i rosyjsku, określającymi przeznaczenie i kraj, z którego pochodził, jak również wezwanie do przestrzegania międzynarodowej nietykalności dyplomatycznej jego pasażerów i ładunku. Każdemu podróżnemu doradzono, aby zabrał z sobą zapas żywności składający się z konserw, biszkoptów, sucharów, marmolady i suszonych owoców. Była to podróż bez żadnego ustalonego rozkładu jazdy, jedyną pewną rzeczą było to, że się wyruszało w stronę Warszawy, choć zamierzona trasa była jak nigdy dotąd niepewna; w Europie Środkowej, podzielonej na stre­

fy okupacji militarnej, granice polityczne miały jeszcze pewne znaczenie, ale by je przekroczyć, trzeba było mieć paszporty

i              przepustki różnych władz okupacyjnych.

Pociąg wyruszył o dwudziestej piętnaście i po dwudziestu czte­ rech godzinach dotarł do Bolzano, następnego ranka dojechaliśmy do granicy w Brenner, białej od śniegu, gdzie od pierwszego grudnia znów urzędowali funkcjonariusze włoscy. Nasz wagon dyplomatyczny zatrzymał się na torach w Brenner, oczekując na dalszy rozwój wypadków. Stara, sapiąca lokomotywa nadjechała przełęczą od przeciwległej strony Innsbrucku, mając polecenie holować nas późnym popołudniem w stronę stolicy Tyrolu. „Ici, ou parle français” — zwrócił nam uwagę strzelec alpejski, i rze­ czywiście, dotarliśmy do strefy austriackiej okupowanej przez Francuzów. Mroźny wiatr i śnieżny pył nadlatywały od Nord- kette. Austriaków prawie nie było widać, niewiele osób czekało w milczeniu na peronach na przyjazd jakiegoś pociągu-widma. My także czekaliśmy na pociąg, który wjechawszy na stację, po chwili dołączył do swego składu nasz wagon i ruszył w kierunku Niemiec.

W Kufstein kończyła się Austria. Strzelcy francuscy w bere­ tach na bakier, z gauloise’em przylepionym do warg, obojętnie patrzyli na nasz pociąg, który wjeżdżał do Niemiec, do Rosen- heim. Była już noc, kiedy na krótko stanęliśmy pod resztkami łuków i zdewastowanymi poczekalniami stacji w Monachium. Rano pociąg zatrzymał się w Landshut. Ulice były prawie puste. Żaluzje sklepów opuszczone: nic do sprzedania, nic do kupienia. Na słabo oświetlonych wystawach kilku sklepików można było zobaczyć jakąś wstrętną marmoladę i pudełka zapałek. Wewnątrz widać było chleb na kartki. Tłum był szary. Wokół stacji stały grupy Polaków, którzy chcieli wrócić do kraju, zagubieni Niemcy, Żydzi, którzy chcieli emigrować do Palestyny, Włosi, którzy nie wiedzieli, do kogo się zwrócić.

Przemierzaliśmy Niemcy pokonane i zrujnowane, dniem i nocą, widok przesuwających się przed naszymi oczyma dolin i opuszczo­ nych wsi przejmował nas uczuciem zdumienia i ciekawości, jakby chodziło o ziemię niczyją, jakby Niemcy zostały starte z po-

wierzchni Europy. A jednak na tych jałowych równinach skutych zimą byli ludzie opłakujący swych zmarłych, czekający na powrót synów — więźniów wojennych, rodzin, z którymi mieli nadzieją się połączyć. Na stacji w Ratyzbonie (dawniej Regensburg) jedyną władzę niemiecką reprezentowało paru bileterów w starych mun­ durach, w beretach wciśniętych na siwe głowy; z całą pewnością byli to emeryci ponownie wezwani do pracy i postawieni przy wyjściu z dworca, aby sprawdzać bilety. Prowizoryczne barierki rozdzielały pasażerów, którzy posuwali się tak wolno, jakby szli w procesji.

              Fahrkarte bitte — powtarzał monotonnym głosem niemiecki kontroler.

Jakiejś kobiecie, jeszcze młodej, która nie zareagowała na to wezwanie, zagrodzono drogę. Z twarzą zmienioną z gniewu ko­ bieta zaczęła krzyczeć:

              Ja jestem Żydówką, Żydówką, zrozumiano? Nie mam czasu do stracenia!

Ładunek nienawiści skierowany przeciw staremu kontrolerowi był tak wymowny, że ten pozwolił jej przejść. „Fahrkarte bitte” powiódł za nią biernie wzrokiem i zobaczył, jak wmieszała się w tłum wychodzących.

Życie w naszym wagonie było bardzo monotonne. Od czasu do czasu ktoś z polskiej obsługi przynosił nam filiżankę herbaty, którą przygotowywał w przedziale trzeciej klasy, wśród wonnych skrzynek włoskich owoców cytrusowych. Przynosił nam też wia­ domości z Warszawy. Pytaliśmy o ulice i place nam bliskie, ale jego odpowiedzi były wymijające. Wiedzieliśmy, że Warszawa jest zniszczona w 85 procentach i że jest miastem praktycznie nie istniejącym. Pozostawiwszy Fürth za sobą, przemierzyliśmy Czeski Las i pewnego poranka, gdy słońce przeświecało przez lekką mgiełkę, przyjechaliśmy do Pilzna, w pracowitej Czecho­ słowacji. Postój pozwolił nam rozprostować nogi i skorzystaliśmy z niego, żeby zagłębić się w uliczki i wejść na główny plac: od­ kryliśmy tu stragany z wielkimi dymiącymi garami, z których czeska gosposia wielkimi widelcami wyciągała pachnące kiełbaski, słynne Wiirstel. Nawet ruiny fabryki samochodów, wydawały się

mnie] straszne, gdy patrzyło się na nie poprzez leciutką przesłonę pary unoszącej się z garnków z kiełbasą. Żeby móc zjeść tę kieł­ basę, trzeba było mieć „listek” — bony konsumpcyjne. Na nasze nieszczęście Czechosłowacja nie miała jeszcze czarnego rynku. Dlatego musieliśmy się zadowolić wdychaniem zapachu tych przy­ smaków.

Podróż wydawała się ciągnąć bez końca. Pewnego ranka, prze­ wracając się z boku na bok na mojej kuszetce, zauważyłem na którymś postoju, że dojechaliśmy do Pragi. Zaczynało się dawać we znaki zimno. Grupy radzieckich żołnierzy krążyły jeszcze po mieście w oczekiwaniu na powrót do domu.

Nocą na stacji i my poczuliśmy ich obecność, gdy o metalowe ściany naszego wagonu załomotały pięści i ciężkie buty, ku zakło­ potaniu polskich dyplomatów, naszych towarzyszy podróży i opie­ kunów. Rosyjscy żołnierze chcieli wejść do wagonu, by spędzić noc w cieple, nie przejmując się kategorycznym wezwaniem do poszanowania nietykalności naszego środka lokomocji, które widniało napisane również cyrylicą na boku wagonu. Dyplomacja była słowem nie znanym żołnierzom z frontu, którzy zdobyli Pragę.

Podróżujący z nami sekretarz ambasady polskiej w Rzymie, człowiek niezwykle dystyngowany, odparł podstępny atak nie­ świadomych rzeczy żołnierzy radzieckich przy pomocy tych paru rosyjskich słów, które źhał, podkreślając z naciskiem „ministr”, „poselstwo” i „poliak”. Słowa „minister”, „ambasada” i „Polak” w końcu wywarły pożądane wrażenie na opornych sojusznikach wschodnich.

W Pradze wsiadł do uprzywilejowanego wagonu miody sekre­ tarz ambasady, Gajewski, z żoną. Był to człowiek serdeczny

i              inteligentny, który miał zostać później ambasadorem w Paryżu. Pociąg biegł dalej, dnie wydawały nam się coraz dłuższe, bez końca. Rzadko odwiedzało się mieszkańców sąsiednich przedzia­ łów, bo obowiązywał dyplomatyczny obyczaj uprzedzania o wizy­ cie. Natomiast spotkania w korytarzu były nieformalne, a także bardziej sympatyczne.

Rano słaliśmy łóżka, to znaczy usuwaliśmy prześcieradła i weł-

15

V\A mMMMI

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin