Warren Penn Robert - SPOTKAJMY SIĘ W ZIELONEJ DOLINIE - KIK.rtf

(2129 KB) Pobierz

Warren Penn Robert

SPOTKAJMY SIĘ W ZIELONEJ DOLINIE

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Hen, daleko mgła i mżący deszcz przemieniały drogę, las i tę część nieba, która była widoczna nad spiętrzoną skarpą, w jedną zamazaną, rozlaną szarość, tak jakby wszystko, i niebo, i świat, zmywały stare popłuczyny. Z tego oddale­ nia ujrzała go nadchodzącego.

Nie wiedziała, jak długo stała przy oknie frontowego po­ koju. Odsunąwszy jedną ręką postrzępioną koronkową firan­ kę spoglądała ponad podwórkiem i przewróconym płotem z żerdzi na drogę biegnącą wzdłuż potoku. Potok był teraz kipielą wody o barwie czerwonej gliny, z białymi bryzgami i wirami piany.

Z początku wpatrywała się tylko w potok, były bowiem »takie dnie, kiedy to zapatrzenie rozpoczynało się blisko, a potem oddalało się od niej, podobnie jak były dnie, kiedy, chociaż wiedziała, że to jej oczy tak patrzą, zdawało się za­ czynać gdzieś daleko i zmierzać ku niej ukradkiem, podsu­ wając się coraz bliżej i bliżej. W takich razach było jak przytajone, podpełzające zwierzę, które nie spuszczało z niej oka. Jednakże przez cały czas, czy zaczynało się blisko, czy daleko, wiedziała, że to patrzy ona sama, nawet wówczas gdy czuła, że coś patrzy na nią.

Tego dnia zaczęła od przyglądania się wylewowi. Woda spiętrzała się i napierała na duży głaz, który odpadł od zbo­ cza skarpy, i wystrzelała białoczeorwoną pianą. Przypomina­ ła jej zmieszaną z krwią pianę, którą każde sapnięcie wy­ rzuca | nozdrzy dychawicznego konia. Przypomniała jej

tamten dzień, kiedy Sunder, przez swe szaleńcze rozhuka­ nie, próbował prześcignąć burzę do domu i przygnał z tę­ tentem drogą, a klacz, dla której był zresztą zbyt ciężki, upadła na kolana u bramy wyparskując zabarwioną czer­ wono pianę. Sunder wyplątał się ze strzemion, wbiegł do domu, wyszedł ze sztucerem załadowując nabój do komory, przyłożył wylot lufy do lewego ucha klaczy — które było od strony domu — i nacisnął spust.

Teraz, gdy stała przy oknie wpatrując się w potok, wy­ dało jej się, że słyszy głos Sundera. Doznała wrażenia, że dochodzi z głębi mrocznej pustki domu, ten dźwięk, który nie był słowami, jedyny dźwięk, jaki od lat był w stanie wydawać.

Jednakże uświadomiła sobie, że to wołanie rozbrzmiewa tylko w jej głowie.

Było to dziwne, że chociaż tyle rzeczy, które słyszała co dzień, rozbrzmiewało jedynie w jej głowie, zawsze myślała zrazu, zanim je rozróżniła, że są na zewnątrz jej głowy. Stała ściskając koronkową firankę, która pomimo ciężkiej wilgoci powietrza była zakurzona i szorstko-sucha ze sta­ rości, i zastanawiała się, czy są ludzie, którzy zawsze wiedzą od razu, co jest wewnątrz, a co na zewnątrz ich głowy.

Z kolei popatrzała na to miejsce u bramy, gdzie klacz, tyle lat temu, upadła na kolana, i znowu jej się wydało, że słyszy głos Sundera. Tym razem jednak wiedziała od razu, że rozbrzmiewa w jej głowie. Przyjemnie było wiedzieć od razu, że głos ten jest wewnątrz, a nie na zewnątrz jej głowy. Nagle poczuła, że ślina napływa jej do ust, i musiała ją przełknąć, i jęła szybko oddychać z tą oszałamiającą radoś­ cią, której czasami doznawała stwierdzając, że sięga wzro­ kiem najdalej jak może.

Nagle pojęła, w oo się tak wpatruje.

Z oddali, gdzie skarpa, las i niebo roztapiały się w mżaw­ ce, która czyniła bliskim to, co dalekie, a dalekim blis­ kie, zmierzając ku niej z oddalenia przez szare powietrze i zda jąc się nie tykać ziemi, nadchodził on.

Nie uświadamiała sobie, od jak dawna go widzi, ale czu­

$■>% %t|k %%%-iL^i Su Tri ^*CTllf »twś

^t-P-Sti*'^ >4L ;^%f              J<j

Vvtbail

Mfw

l^4|k'

ml •

A"

fc Pl ^i^RuZ

lt j*»|J !• *«&» l#H ii *':-Jr^\ *J*M$c^t i^ji;4i

iŚj®' y?f|j|ij i>i # ^'i łf *'* # f

^ i^łmul «ii i%«ty V*yT P^jfsiw? 1 *S

1 ^i^Sr fBHli ■

ut i ? 4\+ły              u

^ę*%y***j i ,m#<

5ftSl

I # •% «iUt mV*££.m.Mim

ła, że już od pewnego czasu — nie sposób było rozeznać, jak długo, sekundę czy tysiąc lat, bo czas stawał się dziwny, gdy przychodziło to zapatrzenie.

A potem usłyszała te słowa wewnątrz głowy: „Widzę męż­ czyznę i ten mężczyzna nadchodzi drogą.”

Dawno temu wielki strumień przerżnął się przez spiętrzo­ ny wapień żłobiąc tę dolinę. Dolina powstała i teraz wielki strumień skurczył się do potoku, który wypływał ze wzgórz na południowym zachodzie, po czym skręcał ku północy. Potok był niczym w porównaniu do tamtego wielkiego stru­ mienia, lecz przy wylewie nawet obecnie walił hucząc usia­ nym głazami łożyskiem. Na lewym brzegu, po stronie zacho­ dniej, wznosiły się urwiska, tu i ówdzie odsłaniające szarość wapienia, czarno znaczoną lichenem, to znowu lasem; na­ przeciw domu ciągnął się las, od nadbrzeżnych wierzb aż po Unię nieba, którego szarość była teraz uwikłana w nagie, czarne konary dębów. Na prawym brzegu, dokoła domu, te­ ren rozpościerał się płasko, a potem wznosił w oddali. Nie­ gdyś na stoku były pola, lecz teraz ustąpiły miejsca chwa­ stom i krzakom, a dalekie lasy były ledwie widoczne w snu­ jącej się z wolna mgle i rozlewistej senności ziemi.

Między potokiem a dawnymi polami znajdowała się dro­ ga. Drogą tą nadchodził mężczyzna zmierzając na południe, w kierunku przeciwnym do biegu potoku.

Mężczyzna starał się nie myśleć o niczym. Mimo że deszcz padał mu na kark, trzymał głowę spuszczoną. Oczy miał utkwione w szpiczaste czubki swoich lakierków, które za­ głębiały się ostrożnie, jeden po drugim, w błoto. Nie mógł oderwać wzroku od tych szpiczastych czubków, które go wiodły tą drogą idącą donikąd, bez końca. Przyszło na nie­ go uczucie, choć nie miał słów, by je wyrazić, że takie wła­ śnie było całe jego życie, wszystkie te dwadzieścia cztery lato,

Nigdy jeszcze nie widział takiego miejsca, bo tutaj wy­ dawało się, że wszystko, co się zdarzyło przedtem, nie zda­ rzyło się nigdy. Nawet takie rzeczy, jak dziewczyny czy whisky, czy prowadzenie samochodu bardzo szybko, czy wdawanie się w bójki, czy stanie półnago przed lustrem, by czesać czarne włosy, aż lśniły gładko jak jedwab — żadna z tych rzeczy nie była podobna do kroczenia tą drogą w de­ szczu. I zdawało się teraz, że żadna z nich nie zdarzyła się w ogóle. Tylko jedno było realne: schylało się głowę, by pa­ trzeć, jak własne lakierki, jeden po drugim, wciskają się w błoto, podczas gdy deszcz spływa po karku.

Trzymał więc oczy utkwione w czubki lakierków, kiedy je wydobywał i przenosił w przód, by je osadzić w czerwo­ nym błocie, a potem wyciągnąć znowu. W tym rytmie nie czuł już strachu, gniewu ani smutku. Miast tego odczuwał osobliwą swobodę, siłę.

Pomyślał: „Eccomi, Angelo Passetto. Jestem i idę tą dro­ gą-”

A potem, bez żadnej widomej dla niego przyczyny, zoba­ czył w myśli swojego ojca w zadymionej kuchni rozpadają­ cego się domu w Savoca na Sycylii, na zboczu wzgórza wy­ soko nad morzem — jego masywne ciało pochylone do przo­ du i twarz zesztywniałą i szarą, kiedy uderzał go ból, i za­ ciśnięte szczęki, przez które oddech dobywał się ciężko i wolno.

Ojciec umarł przed jedenastu laty. Od długiego już cza­ su nawet nie myślał o nim. Ale Angelo Passetto nie umarł, był w miejscu, które zwało się Tennessee, i szedł tą drogą w deszczu.

Coś poruszyło się gwałtownie w zaroślach nad potokiem, a potem w tej samej chwili ogromny sus zwierzęcia wywi­ nął się śmigającym torem ponad drogą. Zobaczył to wszy­ stko jednocześnie. Po prawej była kępa zarośli na brzegu, nad huczącą wodą. Po lewej zaś mokra, ciemna bryła domu stojącego pomiędzy dwoma cedrami. A tu, w powietrzu nad drogą, zdając się mimo swej błyskawicznej szybkości uno­

sić bezczasowo, bezcieleśnie i bez wysiłku, ukazało się zwierzę. Przez moment, kiedy Angelo Passetto stanął jak wryty, było ono nie do rozpoznania.

A potem pomyślał: „Święty Mikołaj!”

I bez mała spodziewał się, że ujrzy cały zaprzęg takich stworzeń płynący w powietrzu, a za nimi sanki z tym tłu­ stym, małym, czerwononosym, czerwono ubranym draniem szczerzącym zęby. Tak jak w okresie Gwiazdki w Cleve- landzie na Euclid Avenue, kiedy wystawy wielkich magazy­ nów błyszczą o zmroku, muzyka grzmi tak, że własnych myśli nie można dosłyszeć, ludzie się przepychają, a śnieg pada.

Teraz jednakże nie było grzmiącej muzyki. Ani ludzi. Ani padającego śniegu. Tutaj, pod chmurnym niebem, było je­ dynie to stworzenie zawieszone w powietrzu przy końcu skoku, z przednimi nogami delikatnie wyciągniętymi, by dotknąć ziemi, tam gdzie leżała ruina rozpłaszczonego pło­ tu. I wtedy, zanim te delikatne racice dotknęły ziemi, roz­ legł się nagle ów brzęk i świst w powietrzu.

Ujrzał drzewce strzały wbite głęboko w bok zwierzęcia tuż za lewą łopatką, sterczące skośnie, jeszcze drgające.

Jeleń znowu wyskoczył w powietrze, ale duży wieniec przechylił się w bok, a przednie nogi czyniły niezdarne, grzebiące ruchy, jak gdyby usiłował wdrapać się w powie­ trze po drewnianej drabinie, ale gładkie racice nie mogły uchwycić się drewna i wciąż się ześlizgiwały. I raptem ta niewidzialna drabina pękła. Jeleń runął na ziemię.

Wtedy Angelo Passetto obrócił się słysząc inny odgłos. Po jego prawej, wysoko nad potokiem, u bliższego końca zdezolowanej kładki z kabli i desek, na tle szarości skarpy i nieba stał mężczyzna trzymając łuk w podniesionej wy­ soko lewej ręce. Angelo Passetto pojął, że ten odgłos, który właśnie usłyszał, gardłowy, chrapliwy krzyk, był okrzy­ kiem tryumfu wydanym przez tego człowieka.

Mężczyzna zbiegał teraz na łeb, na szyję po stopniach z desek do poziomu drogi, potem przez nią ku jeleniowi, który leżał, jeszcze wierzgając, tuż za gnijącą ruiną pło­

AłJjj#

i ISlfrt

7 * r.

»1 i |»'*% ^

SJ» *> pj| jMvMVy 1 Iffl

w              M

i' i i III

% V | Ł.              ^ Łlf yj

ktfywf1• i

\ \ \ \ \

tu. Ale ta masywna postać w wysokich butach obróciła się na ułamek sekundy i triumfująco wyrzuciła z siebie te sło­ wa:

              A drań! Widziałeś, jak kropnąłem tego wielgachnego drania z białym brzuchem?

Angelo Passetto stał trzymając w ręku paczkę owiniętą w rozmokłą gazetę, czując, jak deszcz przesiąka przez ma­ rynarkę i ziębi mu ramiona. Mężczyzna odrzucił łuk, chwy­ cił jelenia za wielki wieniec i zaczął go wlec na drogę. Przez chwilę jeleń sunął po ziemi. A potem tylna noga za­ czepiła się o resztki rozpłaszczonego, starego płotu. Mężczy­ zna sapał i ciągnął. Kiedy puścił wieniec, aby uchwycić go lepiej, druga tylna noga zaczęła drgać spazmatycznie. Męż­ czyzna znowu pociągnął sapiąc. Zaczepiona noga trzyma­ ła. Szyja zwierzęcia wygięła się od naprężenia. Mężczyzna obrócił się do Angela Passetto.

              Hej! — krzyknął. — Łap się za niego i pomóż mi ciągnąć!

Angelo Passetto nie miał. pojęcia, do mógłby zrobić. Przez chwilę stał bezwolnie, zatopiony w szarej pustce tej ziemi. Z porośniętej siwą szczeciną twarzy mężczyzny za­ czerwienione oczy patrzyły nań rozikaziująco. Za moment ta gniewna siła mogła przeniknąć w niego i jego ciało uczy­ niłoby to, co mu dyktowała, ale wtedy poruszałoby się tyl­ ko jego ciało, a nie Angelo Passetto.

Zdołał odwrócić wzrok od natarczywego spojrzenia męż­ czyzny. Popatrzał wzdłuż drogi. O pięćdziesiąt jardów da­ lej skręcała w prawo, podążając za łukiem potoku, odcho­ dząc od pól, znów w las po obu stronach. W lesie już się ściemniało. Za tym miejscem skarpa zaczynała opadać ku przesmykowi, dalej zaś wznosiły się wzgórza. Nad chmurą koloru wapnia, która zawisła w przesmyku, niebo się prze­ jaśniało przybierając szarobłękitną barwę. Spód postrzępio­ nych kłębów szarych chmur na wysokim niebie rozkwitał bladą różowością, przyjmując z dołu odblask słońca, które miało niedługo zajść za zagrodzonym chmurą przesmykiem. Wierzch niskiej masy chmur w przesmyku był cienko obrysowany pomarańczowym konturem. Angelo pomyślał,

że mógłby być za przesmykiem, w miejscu, gdzie widział­ by, jak słońce zachodzi, spokojne i czyste.

Na chwilę zapomniał o mężczyźnie.

              Do diabła — rozkazał tamten. — Bierz się za niego!

Ale nagle, z lewej strony, ozwał się inny głos.

              Za nic nie będzie się brał, Cyr Grinder.

Angelo obejrzał się. W cieniu na ganku ciemnego domu między wielkimi cedrami stała kobieta. Twarz, bardzo bia­ ła, zdawała się tam unosić bezcieleśnie.

Mężczyzna nie puszczał poroża byka.

              To mój jeleń — powiedział.

              Nie twój i zabiłeś go na mojej ziemi — odrzekła ko­ bieta.

              Zabiłem go na dużej drodze — powiedział mężczyzna. Nie zwracając uwagi na kobietę, pochylił się niżej i moc­ no pociągnął. Jednakże zaczepiona noga nie puszczała.

              Cyr Grinder — rzekła kobieta. — Powiedziałam ci, żebyś zostawił tego byka.

Mężczyzna,- pochylony; --aby uwolnić zaczepioną nogę, podniósł wzrok.

              Coś ty za jedna, Cassie Killigrew, żeby rozkazywać ludziom, co mają robić! Nawet jeżeliś wyszła za Spott- wooda.

Ale jej już nie było. Biała twarz, która zdawała się uno­ sić bezcieleśnie w cieniu ganku, była tam, a teraz w jednej chwili zniknęła.

Cyr Grinder, oszołomiony i wyczerpany po swoim wy­ buchu, wpatrywał się w miejsce, gdzie przedtem widniała ta twarz w półmroku ganku. Potem, oderwawszy od niego oczy, pochylił się i rozeźlonym, gwałtownym ruchem wy­ szarpnął zaczepioną nogę jelenia. Wyprostował się raptow­ nie i znowu chwycił za poroże.

Noga była uwolniona. Ciężkie, bezwładne ciało posunęło się na drogę. Przeciągnął je do drzewa dzikiej wiśni. Cię­ żar zwierzęcia pozostawił w błocie gładko wyżłobione, pły­ tkie koryto, ślisko błyszczące od wody. Cyr Grinder puścił wieniec, sapnął potężnie, wyciągnął z kieszeni kurtki kawa­ łek cienkiej linki i zarzucił jej koniec na gałąź drzewa. Po-

1 ililili \

tern znowu przykucnął, ażeby uwiązać linkę do wieńca jele­ nia.

Był tak przykucnięty, kiedy głos ozwał się ponownie.

              Słuchaj! — zawołał ów głos. — Powiadasz, żeś strze­ lił tego jelenia na drodze?

Mężczyzna spojrzał na miejsce za drogą, gdzie biała twarz znów majaczyła w cieniu.

              Aha — odparł.

Wtedy głos powiedział:

              Ty... ty, co tam stoisz!

Angelo Passetto uświadomił sobie, że twarz jest teraz zwrócona ku ziemi i że do niego kierują się te słowa.

              Stałeś tam cały czas, nie? — mówił głos.

Angelo Passetto spojrzał na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin