Williams Timothy - CZARNY SIERPIEŃ - KIK.rtf

(2192 KB) Pobierz

TIMOTHY

WILLIAMS

CZARNY SIERPIEŃ

 

Świadek

Poniedziałek, 6 sierpnia, godzina 23.15

Komisarz Trotti przepchnął się przez tłum gapiów

i              ukląkł przy zwłokach. Końcowa faza rigor mortis.

              Nie żyje od kilku dni.

Zmasakrowana twarz pokryta zakrzepłą krwią. Z ty­ łu głowy, w długich jasnych włosach, ciemny strup. Kobieta była uczesana w kok.

Wokół neonówki w małej sypialni krążyły muchy, w powietrzu czuło się śmierć. Ciekawscy obstąpili zwłoki i wpatrywali się w nie z napięciem, które opa­ dło, kiedy pojawił się Trotti.

Funkcjonariusz policji, nie bez poczucia własnej ważności, jeszcze raz wyszeptał Trottiemu na ucho:

              Signorina Belloni nie żyje od kilku dni. To jej mieszkanie.

Zmarła leżała na podłodze zwrócona twarzą w dół. Podarta nocna koszula ukazywała jej uda o jasnej skórze. Kobieta była boso, a spod łóżka wyglądały równiutko ustawione sukienne ranne pantofle, zupeł­ nie tu nie na miejscu.

Z wąskiego materaca ściągnięto pościel. Bielizna

i              terakotowa posadzka były upstrzone ciemnymi pla­

mami. Obok ciała pisemko świadków Jehowy: biblijny obrazek na okładce został zbryzgany krwią. Z ust signoiiny Belloni spłynęła na ziemię brunatna strużka.

Trotti wciąż jeszcze klęczał, kiedy przybył Merenda w towarzystwie młodej pani prokurator. Merenda na widok Trottiego uniósł brwi. Obaj mężczyźni nie ode­ zwali się słowem. Merenda podszedł do zmarłej. Nie schylając się patrzył na ciało z wyrazem zawodowej obojętności na twarzy. Mundurowy Zani ochrypłym głosem streszczał makabryczne odkrycie.

Wkrótce zjawił się lekarz.

Doktor Bemardi trzymał w ręce czarną skórzaną walizeczkę.

Chociaż dobiegała północ, pod pachami jego koszuli z krótkim rękawem ciemniały zacieki potu. Wyglą­ dał młodo niewinnie i jakby z innego świata, pach­ niał środkami dezynfekcyjnymi i wodą kolonską. Prze­ jechał dłonią po rzadkich włosach. Rzucił Trottiemu krótkie spojrzenie, w którym pojawił się błysk roz­ poznania. Uścisnął rękę. komisarza Merendy i uśmie­ chnął się rozbrajająco do pani prokurator. Dopiero potem pochylił się nad ciałem.

              Paskudna sprawa — mruknął pod nosem.

              Gdzie fotograf, u licha? — Merenda, zirytowany, obrócił się ku Zaniemu.

Trotti już podniósł się z klęczek.'Cofnął się o krok. Ucieszył się na widok Pisanellego, który stał w drzwiach, z rękami w kieszeniach, w rozpiętej zam­ szowej kurtce.

Trotti ruszył przez tłum w stronę kolegi.

              Chodźmy stąd, poruczniku — szepnął nagląco.

              Paskudna sprawa. — Doktor znowu przejechał

dłonią po szpakowatych włosach. Wciągnął chirur­ giczne rękawiczki, które wydały nieprzyjemny pisk.

Był ośrodkiem zainteresowania, niczym aktor na sce­ nie.

Zdawało się, że nikt nie spostrzegł, jak komisarz Trotti i porucznik Pisanelli opuścili małe mieszkanko.

MONOPOLIO DELLO STATO

              Nigdy nie miał pan cierpliwości do Merendy.— Pisanelli, z rękami w. kieszeniach wytartej kurtki, uśmiechnął się. schodząc u boku Trottiego po scho­ dach.

              Nigdy nie miąłem cierpliwości do trupów.

              Nic nie stało na przeszkodzie dwa lata temu, że­ by przeszedł pan na emeryturę, komisarzu.

              Po raz pierwszy widziałem trupy w czterdzie­ stym czwartym. Dwóch partyzantów, niewiele star­ szych ode mnie. Repubblichini zmasakrowali ich i po­ wiesili. — Trotti powściągnął dreszcz. — Chłopcy mieli na sobie czerwone chustki. Ktoś poobcinał im ręce.

Kamienica pochodziła z początku dziewiętnastego wieku, lecz w przeciwieństwie do wielu starych do­ mów w centrum miasta, nie została dotąd zmoderni­ zowana.

Ściany wymagały odmalowania. Kamienne wydep­ tane schody lepiły się od brudu.

              Do tej pory dręczą mnie zmory po nocach. —■ Trotti ujął porucznika za ramię. — Cieszę się, że cię widzę, Pisa. Ale nie rozumiem, dlaczego do mnie za­ dzwoniłeś. Właśnie miałem wyłączyć telewizor i kłaść się do łóżka.

Zeszli z trzech kondygnacji schodów i znaleźli się na podwórku, oświetlonym z góry anemicznym żół­

tym światłem. Wszędzie oznaki zaniedbania. Popękane donice, pnąca róża, którą należało podciąć. Pod prze­ ciwległym murem stała betoniarka, kupę cementu za­ bezpieczono plastikową płachtą.

              Niczego sobie ta pani prokurator, prawda, ko­ misarzu? Signorina Amadeo z Rzymu. — Na Piazza San Teodoro dogasała syrena karetki pogotowia. Pisa- nelli wyszczerzył zęby jak wilk: — Całkiem niezłe nogi.

Niewielkie drzwi w drewnianej bramie otwarły się i wypadli z nich mężczyźni ze składanymi noszami. Byli w okrągłych białych kapeluszach, białych baweł­ nianych bluzach i białych butach. Za nimi pędaił Brambilla, fotograf z Wydziału Technicznego. Dojrzał komisarza z Pisanellim i uśmiechnął się przesadzając po dwa stopnie schodów, a wielka kamera obijała mu się o nogi.

              Kim ona jest, Pisanelli?

              Pani prokurator?

              Denatka.

              Pan ją znał, komisarzu.

              Dlatego odciągnąłeś mnie od telewizora? — Trotti spojrzał chmurnie na porucznika. — Trudno rozpoznać kogoś, kto został tak zmasakrowany jak ona.

              Była kiedyś dyrektorką szkoły.

W ciemnych oczach Trottiego nie pojawił się żaden błysk.

              Morderstwa to nie moja działka, Pisanelli. To sprawa Merendy, on jest szefem Wydziału Zabójstw.

              Trotti z namysłem odwinął z papierka owocowy cu­ kierek i włożył go do ust. — Sierpień w mieście... Mam lepsze rzeczy do roboty niż uganiać się za nie­ boszczykami i plątać pod nogami Merendzie.

              Siedemdziesiąty ósmy rok. Dyrektorka Anny Er- magni.

              Co?

              Dziewczynki, którą porwano. Anny Ermagni. Pamięta pan? Chodził pan do szkoły na rozmowy z nauczycielami.

Trotti głośno cmoknął cukierek.

              Pamięta pan dyrektorkę uczesaną w kok?

              Bellom! — Trotti puknął się prawą dłonią w czoło.

              Spokojnie! Udławi się pan cukierkiem.

              Rosanna Belloni! Nie wiedziałem, że tu mieszka.

              Od przeszło pięciu lat.

              Ciało jest tak... — Komisarz nie dokończył zda­ nia. — Zacni co prawda mówił, że to signorina Bel­ loni, ale w ogóle nie skojarzyłem jej z Rosanną. Chy­ ba przytyła.

              Teraz nie żyje.

              Dlaczego?

              Dlaczego? — Pisanelli wzruszył ramionami pod zamszową kurtką. — Nie jestem jasnowidzem z kry­ ształową kulą, komisarzu, ale zwykłym gliną.

              Kto mógłby kiedykolwiek nosić się z zamiarem zamordowania Rosanny Belloni?

              Miejmy nadzieję, że Merenda odpowie panu na to pytanie.

Trotti rzucił Pisanellemu piorunujące spojrzenie.

              Spotkałem ją kilka razy i polubiłem. — Ssał cu­ kierek wzdychając. Usiadł ze znużeniem na kamiennej ławce. — Potem jakoś straciliśmy się z oczu. Nadal pracowała w szkole?

              Przeszła na emeryturę z pięć lat temu — rzekł Pisanelli wskazując na kamienicę. — Całe to palazzo należy do rodziny Bellonich. Rosanna zostawiła dla siebie jednopokojowe 'mieszkanko.

              Spartański wybór.

              Nie wyszła za mąż.

              Szkoda! — Trotti znowu się wzdrygnął. — Dzię­ kuję, że zadzwoniłeś, Pisa.

              Dostaliśmy wiadomość pod numer sto trzynaście niespełna półtorej godziny temu. Dzwonił dziennikarz, który mieszka na górze. Na czwartym. — Pisanelli wskazał oświetlone okno na ostatnim piętrze.

: A ty skontaktowałeś się ze.mną?

              Jest połowa sierpnia, ale w końcu znał pan de­ natkę... , - mjŁuo '■ ;>« rfu

              Nie widziałem jej od lat... A ten dziennikarz znał ją dobrze?

              Signorina Belloni spędzała czasem weekendy w Mediolanie. Ma tam krewnych. Facet zaniepokoił się, że.nie widać jej od kilku dni, a że miał klucze...

              Kto to jest?

              Boatti. Giorgio Boatti. Wolny strzelec.

              Coś mi mówi to nazwisko.

              Jego ojciec był politykiem na początku lat pięć­ dziesiątych, należał do jednej z partii laickich, liberał albo republikanin. Giorgio Boatti wywodzi się ze sfer politycznych.

              A nie mieliśmy jakiegoś Boattiego w naszej kar­ totece? :

              Kartotece?

              Wiesz, lata siedemdziesiąte, Anni di Piombo.

              Dziesięć, może piętnaście lat temu Giorgio Boatti był zamieszany w aferę polityczną na uniwersytecie.

              Chodzi o organizację Lotta Continua?

              Tak, te rzeczy. — Pisanelli uśmiechnął się sze­ roko. — Wszyscy dorastamy.

Trotti spojrzał na niego ostro.

              Zadziwiasz mnie, Pisa.

              Wszyscy dorastamy, prędzej czy później.

              Prędzej czy później?

              Nie bardzo wiem, o co panu chodzi, komisarzu.

              Jakoś się nie żenisz, Pisa. Czy nie pora, żebyś się ustatkował? Co pół roku zaręczasz się z inną.

Szeroki, promienny uśmiech:

              Teraz to już na amen.

              Teraz? Siedemnaście razy słyszałem to samo. — Trotti pokręcił głową. — Dobra, opowiedz mi o tym dziennikarzu.

              Jest bardzo piękna. I pan ją zna.

Trotti uniósł brwi.

              Jedyna znana mi młoda kobieta to moja córka. Ale Pioppi jest szczęśliwą mężatką i lada chwila spo­ dziewa się dziecka. W Bolonii.

              Na pewno pogratuluje mi pan wyboru. — Pisa- nelli promieniał źle skrywaną dumą. — Ma osiem­ naście lat.

              Osiemnaście? — zmarszczył się Trotti.

              Ale bardzo dojrzała.

              Co taka siksa może wiedzieć o życiu? Porzuci cię, tak jak inne.

              Lepiej być porzuconym przed ślubem niż po ślubie, komisarzu.

Trotti odwrócił głowę.

Zapadło kłopotliwe milczenie.

              Zresztą ma pan pewno rację.

              Oczywiście, że mam.

              Z początku dziewczyny czują do mnie miętę — ciągnął refleksyjnie Pisanelli. — Ale potem pojawia się w ich oczach zimny błysk. I cała ich miłość gdzieś się ulatnia.

Trotti spojrzał z uśmiechem na porucznika.

              Mają mi za złe, że za dużo pracuję.

              Opowiedz mi o dziennikarzu.

              Tym razem będzie inaczej. — Pisanelli zapalił papierosa marki MS i zgarbiony przysiadł na skraju

kamiennej ławki obok Trottiego. Miał włosy do ra­ mion, a czubek głowy całkiem łysy. Przekroczył już trzydziestkę. Zaczynał mu rosnąć brzuch. Linia szczęki traciła młodzieńczą ostrość.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin