Roger Moore - Nazywam się Moore, Roger Moore.pdf

(1753 KB) Pobierz
Książkę tę poświęcam Rodzicom, których tak bardzo
mi brakuje, a także mojej ukochanej Kristinie
i naszej wciąż powiększającej się rodzinie
‒Deborah,
Geoffreyowi, Christianowi, Hansowi-Christianowi,
Christinie i naszym maleństwom, które z każdym dniem
są coraz większe.
PRZEDMOWA
Wspomnienia aktora z aspiracjami
Od lat mnie namawiano: „Opisz to w książce”, a ja od latodpowiadałem:
„Nie, bo musiałbym pisać o zbyt wielu ludziachi nawet jeśli już nie żyją,
mógłbym, pisząc o nich, naruszyć ichprywatność. A poza tym jestem za
leniwy”.
Irwing „Swifty” Lazar namówił mojego przyjaciela MichaelaCaine'a do
napisania wspomnień, potem próbował tego samego zemną. Niestety, Swifty
już nie żyje. Namawiając mnie, obiecywał, żezałatwi mi murzyna, zwanego
w branży pisarzem-duchem. Może toon jest teraz tym duchem ‒ w każdym
razie chciałbym, żeby takbyło. Był wielką postacią o mizernej posturze i
wspaniałej osobowości.
W 1992 roku zdecydowałem się jednak przyłożyć pióro do papieru,a
ściślej mówiąc, palce do klawiatury. Postanowiłem, że na początekopiszę
moje niezliczone choroby i operacje z lat dziecięcych. Chorobyto temat,
który przewija się w całej mojej opowieści, a jestem dopierona pierwszej
stronie. Udało mi się napisać na laptopie około sześciutysięcy słów i wtedy
zdarzyło się nieszczęście. Tuż przed BożymNarodzeniem polecieliśmy z
Londynu do Genewy, gdzie po przylociezostałem w hali bagażowej, by
poczekać na nasze walizki, a mojaówczesna żona Luisa poszła z bagażem
podręcznym (który okazał sięcałkiem niepodręczny) do samochodu. Troszkę
rozkojarzona podróżąi pewna, że kierowca załaduje do bagażnika wszystkie
klamoty,rozsiadła się w samochodzie, spokojnie czekając na mnie i
resztęwalizek.
Możecie sobie wyobrazić nasze przerażenie, gdy się okazało, żekierowca
nie zabrał naszych podręcznych toreb. Doszliśmy do wniosku, że musiał się
nimi zająć lotniskowy złodziejaszek, sprawiającsobie w ten sposób
smakowity prezent pod choinkę. Następne dwiegodziny spędziliśmy na
posterunku policji, opisując straty. Biżuteria,gotówka, prezenty ‒ wszystko
przepadło. Dopiero znacznie późniejuzmysłowiłem sobie, że utraciłem też
moje cenne sześć tysięcy słów.
Po tym zdarzeniu przez kilka lat unikałem powrotu do klawiatury.Chociaż
nie, to niezupełnie prawda. Nie tyle unikałem, co tak wielesię wokół mnie
działo, że myśl o siedzeniu i pisaniu zupełnie do mnienie przemawiała... W
każdym razie tak to sobie tłumaczyłem. Jednakpod wpływem namów
ukochanej żony Kristiny, córki Deborah i serdecznego przyjaciela Leslie
Bricusse'a doszedłem do wniosku, żenajwyższa pora znaleźć czas i przestać
się wykręcać.
Gdy w październiku 2007 roku, w przededniu osiemdziesiątychurodzin,
oznajmiłem, że zasiadam do pisania wspomnień, uprzedziłemjednocześnie,
że mam zamiar stworzyć zabawną opowieść bez babrania się w skandalach i
plotkach i bez prania brudów, co przy pierwszejpróbie pisania stanowiło
największy problem. Nie znaczy to jednak,drogi Czytelniku, że trzymasz w
ręku „podchmieloną” historyjkę dośmiechu. Opowiadam w tej książce o
moich prawdziwych kolejachlosu, o zabawnych zdarzeniach, ale i o
cudownych znajomych i przyjaciołach, którzy ubarwili moje życie. Gdy nie
mam o kimś nic dobregodo powiedzenia, staram się w ogóle nie mówić (no,
chyba że nawyraźne życzenie wydawcy), bo po co miałbym robić im
reklamę?Zdecydowanie wolę zapełniać te stronice słowami o sobie. W końcu
toprzecież
książka
o
mnie:
kulturalnym,
skromnym,
wyrafinowanym,skromnym, utalentowanym, skromnym, utalentowanym,
skromnymi uroczym człowieku o wytwornych manierach, o którym tak wiele
dasię napisać.
Wcielając się w postać Jamesa Bonda, zetknąłem się z wielomaświetnymi
tekstami. Jedną z moich ulubionych kwestii wymyślił TomMankiewicz, autor
scenariusza do
Człowieka ze złotym pistoletem.
Próbując wyśledzić
Scaramangę, płatnego zabójcę biorącego milionfuntów za zlecenie, James
Bond trafia do rusznikarza Lazara i mierzącz pistoletu w jego krocze,
zachęca: „Mów teraz albo na zawszetrzymaj się za ptaka”*.
Nie mam na to ochoty, więc chyba lepiej zacznę mówić...
* Pierwsza z wielu w tej książce zabaw słownych. W oryginale fragment ten brzmi:Speak
now or
forever hold your piece.
Żart polega na zastąpieniu słowem
piece
słowapeace, które występuje w apelu
pastora udzielającego ślubu:
Speak now or forever holdyour peace
(Mówcie teraz lub na zawsze
zachowajcie milczenie).
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Szczenięce lata
Byłemjedynakiem. Rodzice już za pierwszym razem
osiągnęli perfekcję
Tuż po północy 14 października 1927 roku w szpitalu położniczymprzy
Jeffreys Road w Stockwell w południowym Londynie, LilyMoore (z domu
Pope) urodziła pięćdziesięcioośmiocentymetrowegochłopca. Ojciec chłopca,
George Alfred Moore, miał dwadzieścia trzylata i był policjantem w
komisariacie przy Bow Street. Oczywiściewiem o tym tylko ze słyszenia,
jako że byłem w tym momencie zamłody, by pamiętać nawet tak
wiekopomne wydarzenie, jak mojepojawienie się na tym świecie.
Na chrzcie nadano mi imiona Roger George i zawieziono do domuprzy
Aldebert Terrace, około półtora kilometra od szpitala, w którymsię
urodziłem. Miałem zostać jedynym dzieckiem tej pary. Moi rodzicepo prostu
osiągnęli perfekcję za pierwszym razem.
Nie pamiętam naszego mieszkania przy Aldebert Terrace,
bowyprowadziliśmy się z niego, nim osiągnąłem wiek, w którym zaczynasię
zauważać otoczenie. Pamiętam natomiast następne mieszkanie natrzecim
piętrze domu przy Albert Square. Dom miał chyba numercztery i znajdował
się niecałe dwieście metrów od poprzedniego.Mieszkanie składało się z
dwóch sypialni i pokoju dziennego z wnękąkuchenną. W pamięć zapadła mi
umieszczona niebotycznie wysokopółka nad kominkiem. Nad półką wisiało
lustro i jedynym sposobemna przejrzenie się było przysunięcie ławki do
przeciwległej ścianyi wdrapanie się na nią.
Życie na Albert Square płynęło cicho i spokojnie. To zabawne, jakpewne
szczegóły zapadają w pamięć ‒ na przykład cudowny zapachświeżo
piłowanego drewna, jaki dochodził z drewutni w głębi ogrodu.Do dziś mam
też przed oczami dwa wyloty gazu po obu stronachlustra w pokoju, nie
mieliśmy bowiem elektryczności i jedyne źródłoświatła stanowiły lampy
gazowe z porcelanowymi kloszami, zzaktórych dobywało się ciche syczenie.
W moich uszach był to przyjaznydźwięk, kojarzący się z domem i ciepłem
rodzinnym. Ogrzewał naskominek opalany węglem. Och, jak dobrze
pamiętam swoje gołe nogiw krótkich spodenkach od szkolnego mundurka,
pokryte na goleniachczerwonymi plamami od zbytniego przysuwania się do
rozżarzonychwęgli ‒ szczególnie w trakcie opiekania kawałka bułki
nadzianej nawidelec z długą rączką. A potem maczało się ją jeszcze w sosie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin