Bauer Wojciech - Spowiednik rzeczy.rtf

(2055 KB) Pobierz
Spowiednik rzeczy

 

 

 

SPOWIEDNIK RZECZY

 

Wojciech Bauer

 

Koobe
 
Kraków 2013
 

 

 

TYDZIEŃ PIERWSZY

 

Poniedziałek

 

              Kruta nurt ma niespieszny, wije się zakolami wśród płaskich łąk, między krzewami wikliny i olchowymi zagajnikami, omija większe pochyłości szerokimi łukami, widać, że nachylenia gruntu specjalnie nie lubi. Aż dziw bierze, że w ogóle płynie, bo wybiera teren gładki i pozbawiony możliwości przyspieszenia, w wyniku czego snuje się tylko przez okolicę, sprawiając wrażenie, że jakby mogła, toby przestała. Bo też nie ma Kruta ambicji bycia rzeką na serio i gdy się na nią spojrzy, to ten brak ambicji widać. Szeroka jest co najwyżej na dziesięć metrów, a i to jedynie w miejscach, gdzie na zakręt się jej zbierze i w wyniku tego nurt wypłucze trochę ziemi spod nadbrzeżnej darni. Tam też, w zatoczkach, dno żółci się miałkim piaskiem, który aż się prosi, żeby w nim pobrodzić, powypłaszać spomiędzy rzadkich wodorostów przezroczyste kreseczki narybku. Co do głębokości, to też nie ma się Kruta czym chwalić. Nie wiem, czy w którymś miejscu dorosły chłop średniego wzrostu zanurzyłby się bardziej niż do brody. Kapelusza w każdym razie na pewno by nie zmoczył. No, wyjąwszy może nieliczne wykroty, dziury wypłukane pomiędzy starymi korzeniami drzew, których już tu dawno nie ma, ale te od razu widać, bo Kruta, jak gdyby ostrzegając lekkomyślnych i śmiałków, żądnych wątpliwych emocji nurkowania w jej falach, pozaznaczała ich położenie niewielkimi wirami. Poza tym nie jest to rzeka, którą mogliby zachwycać się wytrawni pływacy ani preferować desperaci, pragnący skończyć ze sobą, bowiem do dna jest wszędzie blisko, nawet dla dziecka.

              Cieknie więc sobie Kruta przez pola i łąki, o las zahacza niekiedy, ale tylko z brzegu, między drzewa za głęboko nie wpływając, wśród krzewów i kęp zarośli czuje się najlepiej. Wodę ma brązową, przy brzegu przejrzystą, niezbyt czystą, jak to swojska, podręczna rzeka, do której rozmaite rzeczy ludności zdarza się upuścić. Ale też, ze względu na to, że wsie stara się omijać, przez pola tylko płynąc, nie ma tych śladów rustykalnej cywilizacji w niej zbyt wiele. Jakieś papiery, butelki czasem, niekiedy kawałki folii – nic, co mogłoby zmienić jej rzeczny charakter i sklasyfikować do kategorii ścieku. Żyją w niej ryby i raki, nawet gdzieniegdzie te nasze, szlachetne, rzeczne, nie tylko amerykańskie racze chwasty. Nad brzegami spotkać można wędkarzy, a podczas weekendów rodzinne kocyki mieszczuchów. Zwykła polska rzeka.

              Spomiędzy łąk Kruta szerokim zakolem wpada do Sanu. Tuż przedtem opływa niewielkie, lecz strome wzgórze z malowniczymi ruinami średniowiecznego klasztoru cystersów na szczycie. U stóp wzgórza, okolone z północy brzegiem Kruty, a od południa Sanu, leży miasteczko. Z klasztornego pagórka widać grzbiety czerwonych i czarnych dachów, dzwonnicę kościoła, rynek, na nim wieżę ratusza, a nawet zegar, a bliżej dwa mosty: jeden mały, na północy, przez który biegnie za Krutę wąska wstążka gminnej drogi do pobliskich wsi, i duży przez San, którym miasteczko spaja się ze światem, bo tuż za mostem, za pierwszym rozwidleniem, zieleni się drogowskaz z napisem, składającym się z dwóch części: większej (Kraków, 253 km) i mniejszej (Sandomierz, 45 km).

              Miasteczko to Kleofasów. Niegdyś siedziba powiatu, dziś podupadłe administracyjnie, co mu, moim zdaniem, w kwestii nabrania uroku tylko wyszło na dobre. Mieszkańców niecałe pięć tysięcy, prawie wyłącznie tutejszych. Jak zwykle takie miasteczko, posiada Kleofasów swoją atrakcję, którą się chlubi, osobliwość turystyczną, dzięki której ponoć ma nawet swoje miejsce w Księdze rekordów Guinnessa, a jeśli jeszcze nie ma, to powinno. Jest otóż w samym centrum, u zbiegu czterech ulic, z których każda wychodzi nań spomiędzy jedno-, góra dwupiętrowych kamieniczek, rynek. Na oko normalny rynek: wokół kamienice, nieduże, jak to w takim miasteczku, a każda inna, wzdłuż nich deptak, rząd młodych lip, które posadzono tu w ramach wymiany drzewostanu jakieś piętnaście lat temu, brukowana kostką jezdnia, a pośrodku skwer i ratusz z zegarem, widocznym ze wzgórza cystersów i nawet chodzącym – ze trzy lata temu naprawili. Czyli z pozoru nic specjalnego, dopóki nie trafi się nawiedzony geodeta z teodolitem oraz dalmierzem i nie pomierzy. Albowiem osobliwością, którą szczyci się w świecie Kleofasów, jest to, że rynek tu mamy krzywy. Najbardziej krzywy rynek w Europie.

              Krzywość kleofasowskiego rynku jest modelowa. Żaden z boków nie jest tej samej długości, żaden z rogów, na których kończą się cztery centralne ulice, nie leży na tej samej wysokości według poziomu morza. Co prawda do morza stąd kawał drogi, ale różnicę poziomów widać gołym okiem, na dodatek potwierdza ją urzędowy dokument, wydany przez rejonowe biuro geodezji na podstawie pomiarów zleconych przez burmistrza. Dokument ten oprawiony w szkło wisi na pierwszym piętrze ratusza, nad schodami, które z parteru wiodą z rozmachem na burmistrzowskie pierwsze piętro. Jest w nim i o poziomie morza, i o długości boków, a wszystko na wypadek, gdyby kiedyś przyszło architektoniczny fenomen urzędowo udowadniać. W Unii, jaka niedawno u nas, więc i tu, w Kleofasowie, nastała, może się przydać. A nuż jakaś Barcelona albo inny Klagenfurt nasz prymat w krzywości zechce zakwestionować. Ostrożności nigdy za wiele.

              Odmienną długość boków rynku, choć urzędowo potwierdzoną, uzmysławia też optyczny miernik ich długości, który stworzono, korzystając z okazji nagłego ataku aktywności dendrologicznego konserwatorstwa, jaka przydarzyła się miastu paręnaście lat temu i zaowocowała wymianą spróchniałych drzew na nowe. Młodych lipek z każdej strony jest inna liczba: od południa trzynaście, od wschodu siedemnaście, od północy piętnaście i dziesięć od zachodu. Gdyby ktoś, przejeżdżając tędy przypadkiem, o kleofasowskim fenomenie nie słyszał, to mu to owe lipy jawnie unaocznią. Bez żadnych wątpliwości.

              Chodzą co prawda słuchy, że zmienna liczba lip posadzonych z każdej strony jest trochę naciągana odległością między nimi, żeby podkreślić różnicę, która w rzeczywistości aż taka wielka nie jest. Ale chodzą owe słuchy nieśmiało i rachitycznie, bo raz, że komu by się chciało sprawdzać, a dwa – że po co. W podważaniu prymatu Kleofasowa nad innymi krzywymi rynkami Europy nikt tu interesu nie ma.

              Pośrodku rynku jest skwer. Kilka alejek wśród krzewów bzu i rododendronów, które teraz, wiosną, przepięknie i bogato kwitną, zamieniając zielone kępy w grzywy różu i fioletu, kilka ławeczek, fontanna, gdzie woda leci z pyska jakiemuś łasicopodobnemu stworzeniu, i pomnik. Właściwie mało kto pamięta, komu poświęcony. Dawniej, gdy go stawiano, wysmukłą bryłę podpisano marmurem, na którym widniał hołd bohaterom Armii Czerwonej, co tutejszych obywateli wyzwoliła spod faszystowskiego knuta, materializując w ten sposób stare przysłowie o deszczu i rynnie. Potem, gdy przeminęła słusznie demokracja socjalistyczna, robiąc miejsce bezprzymiotnikowej, powstał dylemat o charakterze powszechnym i ogólnopolskim: co z tym zrobić? Różnie sobie z tym w skali kraju poradzono, jedni rozbierali, inni przemilczali i ignorowali, jeszcze inni przemianowywali. Kleofasowscy naprawiacze pomyłek historii, jako ludzie praktyczni i horyzontem patrzenia ogarniający nieodległą przyszłość, gdy z całą pewnością narodzi się dylemat nowy i stanie pytanie, gdzie teraz złożyć okolicznościowy bukiet, bez którego żadna władza autorytetu w pełni nie uwypukli, postanowili pójść drogą wymienioną na końcu. Przemianowali. Bez rozgłosu i fanfar, pewnego jesiennego dnia ekipa remontowa Kowalewczuka, realizując zamówienie publiczne, przyjechała żukiem, tablicę odkręciła, załadowała na pakę, a na jej miejsce przykręciła nową, którą, jak się okazało, magistrat już wcześniej przewidująco zamówił. Po czym odpalili żuka, huknęli gaźnikiem i pojechali, wywożąc wdzięczność radzieckim bohaterom w nieznanym kierunku. W ten sposób w Kleofasowie najbardziej widoczny ślad po czasach komuny został zatarty, a z resztą, zwłaszcza tą w duszach, miał poradzić sobie czas.

              Na skwerku, na ławeczkach wokół fontanny, o tej porze, czyli w samo południe (właśnie dwunastą wybił zegar z ratuszowej wieży), nie ma przesadnego tłoku. Ludzie co prawda zbyt gorliwie tu nie pracują, zwłaszcza że, od czasu gdy upadła jedyna w mieście fabryka sklejek, z robotą jest tak sobie, ale nawyk godzin pracy pozostał. Dwie mamy z wózkami, dwóch obrzympałków, każdy z piwem w garści, i jeden starszy gość. O obrzympałkach i mamach mówić nie będziemy, bo to standardowe tło takich obrazków, skupimy się na tym starszym. Siedzi z rozpostartymi szeroko na oparciu ławki ramionami, obserwując tryskający z paszczy łasicopodobnego zwierzaka strumyk wody. Jest siwy, ale włosów ma dużo, oznak łysienia brak. Garbi trochę kark, co widać mimo odchylenia do tyłu, nie wiadomo, czy to wiek, czy może tylko tak usiadł. A może jedno i drugie, rzecz w końcu zwyczajna. Twarz ma okoloną siwą szczeciną zarostu o długości ciut poniżej granicy, która pozwala odróżnić posiadanie brody od skutków wysłania się na parodniowy urlop od golenia. Przystojny i dostojny. Nieliczni, z rzadka pojawiający się na skwerze przechodnie nie omijają go wzrokiem, a niektórzy pozdrawiają, kłaniając się z szacunkiem. Widać, że wszyscy wiedzą, kto on, choć do rodowitych miejscowych się nie zalicza. I faktycznie, przyjezdny jest, napływowy. Ci, którzy go znają osobiście, i ci, którzy tylko ze słyszenia, nazywają go Kaktus. Nie wiadomo właściwie dlaczego. Ot, tak, przyjęło się. To ja.

              Dzień jest ładny, słoneczny, wystawiam więc oblicze ku słońcu, a jego ciężkie promienie przymykają mi powieki aż do granicy drzemki, aż trudno im się oprzeć.

              – Dzień dobry, panie Kaktusie – głos zza pleców jest niski, lekko zachrypły, lekko świszczący, ma się wrażenie, jakby musiał przebijać się na świat przez gąszcz sumiastych wąsisków. I tak jest, musi się przebijać, znam jegomościa, tam wąsy, niczym Puszcza Białowieska, zaporę dla słów i oddechu stanowią trudną do sforsowania.

              – Witam, Prezesie. Coś pan późno dziś.

              – Ach, panie Kaktusie, a pan jak zwykle świeży i zdrowiem imponujący, nie każdemu latka tak nieznacznie uszczuplają fizjologię jak panu.

              – Panu bardziej?

              – A bardziej, bardziej. Tak się człowiek znienacka obsunął, że sam się dziwi.

              Prezes, wbrew własnym słowom, sylwetkę ma szczupłą i wysportowaną, ruchy energiczne, krok żwawy, gdyby nie siwizna i znaczne zakola nad czołem, nigdy bym mu siedemdziesiątki bez mała nie dał. Prezes lubi krygować się na własny temat, jakby mu przez to łatwiej było oswoić upływający czas. Teraz przysiada obok, opiera się, odchylając do tyłu, i też, jak ja, wystawia twarz do słońca.

              – Ładny dzień – konstatuje.

              – Ładny – przytakuję. – Zanosi się na ładną wiosnę.

              – Ale żeby ruch się przez to, znaczy z powodu wiosny, u nas wzmagał, to nie powiem. – Prezes wiedzie wzrokiem wzdłuż pobliskiej jezdni, gdzie nieliczne tylko samochody przerywają bezruch kleofasowskiego rynkowego południa. We wzroku ma małomiasteczkową dezaprobatę i jakby tęsknotę do sznurów białoruskich tirów, które rozjeżdżają dzień w dzień podobne, lecz bardziej światowo położone miasteczka. Prezes ma zastarzały kompleks prowincji, jeszcze z czasów, gdy był prezesem. – Rozumiem zimą, śnieg, błoto, kategorie odśnieżania niezbyt porażające, dojechać niekiedy nie ma jak. Ale teraz?

              – Co pan chce, Kleofasów nie metropolia, drogi krajowe nas omijają, do świata daleko. Po co mieliby tu jeździć?

              – Racja. Jednak żal.

              – Niech pan nie żałuje, Prezesie, ci rozjeżdżani mają gorzej. Spaliny i tak dalej.

              – Spaliny, spaliny… Świat nas omija razem ze spalinami, perspektywy nas omijają, nadzieja omija, rozwój…

              – E tam. Ja bym się nie zamieniał. Ten spokój, ta idylla, to bezcenny skarb w zestawieniu z pędem cywilizacji, jaki ma miejsce dookoła. Mnie tego pędu nie brak, napatrzyłem się w życiu.

              – No tak, panu łatwiej, pan bywał. A my tu od dziesiątków lat kisimy się w tej naszej duchocie, w tradycyjnym sosie zalatującym stęchlizną. Nic nas z niego wyciągnąć nie może, ani socjalizm, ani kapitał.

              – Przesada.

              – Bo też go tu nie ma, jaki tu kapitał, jacy kapitaliści? Kowalewczuk może, ze swoim starym żukiem? Knajpiarz Piegoń? Hehe – ostentacyjnie śmieje się Prezes. – Ot, spójrz pan przed siebie. Co pan widzisz?

              – Drzewa.

              – Szerzej, Kaktusie, szerzej, z większym horyzontem, nie tak zaściankowo.

              – Szerzej? Znaczy dalej? Dalej skrzyżowanie, Główna się zaczyna.

              – No i właśnie. Główna. Jak sama nazwa wskazuje, główna powinna być, ku głównym celom biec, główne szlaki wytyczać, mieć jakąś perspektywę. A ona co? Biegnie z rozmachem, z zadęciem, z obietnicą, Okrężną przeskakuje od niechcenia, Sandomierską mija, jakby jej nie było, jakby nie zauważyła, a potem? Wpada w piach, w płyciźnie Sanu się roztapia, w nic się zamienia. Jakoś tak: jest ulica – nie ma ulicy. Plaża, golasy się smażą, grille śmierdzą, smarki taplają się w przybrzeżnym błocku. Po ulicy ani śladu.

              – I co? Straszną jakąś piętrową metaforę pan konstruuje.

              – Od metafor to pan jesteś, że zauważę. Ja obserwuję rzeczywistość i komentarz co najwyżej dorzucę. I właśnie, popatrz pan, Kaktusie, na tę Główną, na ten jej nijaki koniec. Toż to nasza kleofasowska alegoria w niej się ujawnia. Cały Kleofasów w niej, cała nasza prowincjonalna miejskość. Miasto, miasto, a kichniesz pan i „na zdrowie” panu w Lisich Borach odpowiedzą. Niczego więcej spodziewać się nie można.

              – Pesymizm, pesymizm i kompleksy, Prezesie. Piękna tego, co macie, pan nie dostrzega. A ilu oddałoby majątek za tę kameralność, tę ciszę i brak tempa.

              – To niech oddają. Chętnie wezmę. To znaczy, już może nie ja, ale moi następcy na pewno nie pogardzą.

              Bo Prezes to nie byle jaki prezes. Jeszcze dwa lata temu na wysokim bankowym stołku siedział, nic że miejscowym, spółdzielczym. Persona z niego była na skalę powiatu, a i województwa może, co prawda tego dawnego, mniejszego, ale zawsze. Teraz już emeryt, lecz czasem się zapomina i jeszcze posterowałby lokalnymi przepływami, nadając im odpowiedni kierunek.

              – Nie widać, żeby się pchali – ciągnie.

              – Bo nie wiedzą. Jakby się dowiedzieli, to zobaczyłby pan. Proszę spojrzeć na taki Kazimierz. Mieścina podobna, a jaki prestiż i renoma.

              – A moim zdaniem lepiej, że nie wiedzą. – Zza krzewu magnolii wynurza się zarośnięty czterdziestolatek w niechlujnej marynarce i czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Pod pachą dzierży laseczkę z okrągłą główką, na szyi ma długi, wzorzysty szal zawadiacko przerzucony przez ramię. Lichota, malarz pejzażysta.

              – Witamy, panie Janie. – Wstaję i wyciągam rękę. Lichota ściska ją i potrząsa zamaszyście, ale uścisk ma lekki, kobiecy. Siadamy, malarz nachyla się przeze mnie i wita z Prezesem.

              – Jak mówiłem, lepiej – kontynuuje. – Dzięki temu ta cisza i spokój. Dzięki temu jeszcze można tu czuć, że się uciekło od cywilizacji.

              – Ach, bo też pan… – Prezes macha ręką z lekceważeniem. – Panu zawsze wieczna ucieczka w głowie. I po coś pan uciekał? Tak źle panu było w tej Warszawie? Tak lepiej tutaj, na naszym zadupiu?

              – A żebyś pan wiedział, nie żałuję. Tu oddycham, wie pan, Kaktusie? – Lichota zwraca się ku mnie, ostentacyjnie urywając konwersację z Prezesem, choć przecież jemu odpowiada. – Tu mnie ta stołeczna egzaltacja, to warszawskie zblazowanie nie dosięga. A jaki rozmach twórczy, jakie muzy! O, popatrzcie, panowie, tam. – Wskazuje na trotuar na wprost, gdzie akurat trzy dziewuszki, paplając w komórki i śmiejąc się, przechodzą. – Czyż nie muzy to najczystszej wody?

              – Hamuj pan, Lichota, to licealistki dopiero, za takie muzy zamykają dziś w kryminale – parska Prezes.

              – W kryminale, w kryminale – burczy z dezaprobatą malarz pejzażysta. – Patrz pan, do czego to doszło. Żeby za licealistki do kryminału. Toż ja w Warszawie…

              – Warszawa nie Kleofasów, a trzydziestoletni artysta to nie podstarzały satyr z piątym krzyżykiem na karku – śmieje się Prezes. – Pan dość już dawno Warszawę dla nas raczył porzucić.

              – Ale muza stara być nie może. Co to za muza, panie, z lumbago? Muza to jak one tam: radość życia i goły pępek.

              – No i dobrze, ale muzy potrzebne artystom na dorobku. Artystom w wieku średnim to już raczej żona, albo i pielęgniarka powoli, co poda zupkę, dzióbek wytrze, a potem dzieło krytycznie oceni.

              – I kto to mówi? – oburza się malarz Lichota. – Pan? Pan nawet nie wiesz, co to żona. No, pielęgniarka, to może.

              Prawda. Prezes w stanie bezżennym dzielnie dotrwał do emerytury. Całkiem jednak w niewiedzy o roli i subtelności stosunków damsko-męskich nie jest, jego dwuznaczna sława i plotki o romansowych wyczynach stanowią do dziś żelazny temat wielu spotkań kleofasowskiego towarzystwa.

              – Dożyj pan moich lat i niech o panu tyle mówią, co o mnie. – Prezes świadom jest swoich przewag na tym polu, szczególnie iż wedle moich podejrzeń wiele z krążących o nim opowieści źródło ma w nim samym.

              – W temacie żony mógłbyś się i pan czegoś nauczyć ode mnie – wzrusza ramionami Lichota i ponownie zwraca się ku mnie. – Ale dość o mnie. Jak tam u pana, Kaktusie? Jak pisanie? Wena nie opuszcza?

              W kwestii małżeństwa, faktycznie, wielu mogłoby uczyć się od Lichoty. Trzecia żona w jadłospisie, w dodatku z nim nie żyje, robiąc karierę i pieniądze w Irlandii czy innej Danii.

              – Jaka tam wena, panie Janie. Moja muza, jak sam pan stwierdza, już zmaga się z lumbago. Gdzie jej tam w głowie moje weny. Emeryt jestem, pogodziłem się z tym i pogodziła się muza, litościwie odpuszczając mi tortury natchnień.

              – Czyli nie pisze pan? – upewnia się Lichota. – To niedobrze. Pisarz powinien pisać, bo z twórczością jak z seksem: jak przestaniesz, już nie wrócisz. Muzy wymagają pieszczot i mobilizacji.

              – Moja to emerytka, jak ja. A nowej w okolicy nie widać.

              – Bo źle pan patrzy, nie tam, gdzie trzeba.

              – Może, może… Ale mnie się już nie chce.

              – Taaa – wzdycha malarz. – Czasy jakieś nastały nudne, jałowe, twórczości niesprzyjające. Potwierdzam. Mnie też się nie chce.

              – Panu to się nigdy nie chce – wtrąca Prezes. – Nawet galerii otworzyć, sprzedać coś, o malowaniu ani nie wspomnę. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem pana ze sztalugami.

              – A komuż mam sprzedawać? Tym tam? – Lichota wskazuje na ławkę po przeciwnej stronie fontanny, gdzie dwóch obrzympałków zaczyna kolejną rundę z piwem.

              – No jasne, najlepiej demagogią przywalić, gdy poległo się na argumencie – śmieje się złośliwie Prezes. – Nawet nie próbujesz pan sprzedawać. Trudno stwierdzić popyt, gdy na drzwiach sklepu ciągle kartka: „Nieczynne. W sprawach pilnych dzwonić”.

              – Tyle razy mówiłem: to nie sklep. To galeria. Galeria rządzi się innymi prawami niż stragan z kapustą.

              – Gadaj pan zdrów. Innymi prawami. A jakimiż to? Klienci kupujący i płacący żywą gotówką to element zbędny może? Wręcz przeszkadzający artyście?

              – A żebyś pan wiedział. Niejednokrotnie.

              – Czyli jak w mięsnym za komuny. Obrazy są? Nie ma. A co jest? Ja jestem – parafrazuje Prezes klasyka.

              – Co pan możesz wiedzieć o sztuce, o natchnieniu, tworzeniu, a potem mękach docierania do odbiorcy, o wiecznej polemice z widzem, o ustępowaniu, o granicy między wizją a kompromisem. Taka galeria ze mną w roli ekspedienta to klęska, porażka ducha z merkantylizmem. Ale do kogo ja to mówię? Do faceta, który przez czterdzieści lat nic tylko kasę w tę i nazad przeliczał. Kwintesencja merkantylizmu.

              – Jaki merkantylizm? Nie używaj pan słów, których nie rozumiesz. Z monetaryzmem się panu pozajączkowało.

              – Wszystko jedno. Tak czy siak, komercja zawsze w opozycji do idei.

              – Ale jeść pan lubisz, co? Że o wypiciu nie wspomnę.

              – Co z tego? To wszystko materia, magma, brud i proza życia. Niezbędne, podobnie jak wydalanie, ale czy piękne? A ja z pięknem obcuję, nie to co pan.

              – Prozy łaskawie niech pan w to nie miesza – wtrącam z poważną miną, w duchu ledwie powstrzymując się od parsknięcia śmiechem.

              – A, prawda, pan prozaik – mityguje się Lichota. – Ale na emeryturze, sam pan wspominałeś o muzach z artretyzmem – dodaje triumfująco, uświadomiwszy sobie, że w zasadzie mitygować się wobec mnie już nie musi, sam go z tego zwalniam swoim literackim nieróbstwem.

              – Z lumbago, jak już. O artretyzmie nie wspominałem. Moje muzy udręcza ischias, to jest co innego.

              – Nie bądźmy drobiazgowi w kwestii niedomagań, na które cierpią nasze muzy. – Malarz milknie na dłuższą chwilę. – No i zbił mnie pan z pantałyku – mówi z pretensją w głosie. – Straciłem wątek, a tak się przepięknie rozwijał.

              I tak sobie gadamy. W każdy poniedziałek, w południe, gdy, jak dziś, pogoda sprzyja, a przynajmniej nie przeszkadza. Te nasze pogaduszki i przekomarzania, w czym prym wiodą Prezes z Lichotą, to rytuał, wstęp, zapowiedź hasła, które w końcu zawsze musi paść.

              – To co? – przechodzi w końcu do konkretów Prezes. – Po maluchu? Piegoń „Stylową” na pewno już otworzył.

              Dochodzi pierwsza, otworzył z pewnością. Wstajemy z ławeczki, przeciągam się, zwłaszcza prawe biodro, które dokucza trochę; żeby nie kuleć, muszę rozchodzić. „Stylowa” na szczęście niedaleko, na rogu Krakowskiej. Ruszamy przez skwer, płosząc gołębie, gdy popijają wodę ze strumyczka, cieknącego przez szczeliny w betonowej cembrowini...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin