SPQR 01 A5 OK.doc

(1590 KB) Pobierz
Śledztwo Decjusza




John Maddox Roberts

Śledztwo Decjusza

Cykl: SPQR Tom: 1

 

 

Przełożyła z angielskiego Ewa Wierzbicka

Tytuł oryginału: The King’s Gambit

Okładka: Barbara Kuropiejska-Przybyszewska

Rok pierwszego wydania: 1990

Rok pierwszego wydania polskiego: 2012

 

Pierwsza część tej kilkutomowej serii przenosi nas w czasy, kiedy Rzym, władający połową świata, jest w odczuciu własnych mieszkańców miejscem równie dzikim jak pigmejska wioska nad Nilem. Rzymscy legioniści utrzymują pokój w setkach odległych miast, lecz ulic Rzymu, rządzonego przez gangi, nie patroluje ani jeden żołnierz. Zabrania tradycja! Miasto, ongiś cieszące się szacunkiem jako sojusznik wiernie przestrzegający zobowiązań traktatowych, zawsze gotowe bronić wolności sąsiednich państw, teraz jest postrzegane jako pazerny drapieżca. Młody komisarz sprawuje nadzór nad Suburą - okrytym złą sławą dystryktem, znanym także z czerwonych latarń. Pewnego wieczoru ginie tracki sztyletnik, wyzwoleniec, który w przeszłości walczył jako gladiator znany pod nazwiskiem Sinistrus. Wydarzenie na pierwszy rzut oka nic nieznaczące - wszak ofiara nie była nawet wolno urodzonym obywatelem - zapoczątkuje całą serię dziwnych, pozornie nieistotnych i niepowiązanych ze sobą wypadków... Gdy w dokach płonie jeden z magazynów i dochodzi do kolejnej zbrodni, dokumenty w sprawie tajemniczego morderstwa zostają utajnione, zapieczętowane i złożone dla bezpieczeństwa w świątyni Westy. Młody Decjusz musi prowadzić dochodzenie bez dostępu do kluczowych dowodów. Byłoby najlepiej, gdyby zakończył je szybko i bez rozgłosu. Mija czas, a przybywa ofiar...


 

 

 

 

 

 

 

 

Dla

Marthy Knowles i Kena Roya -

dobrych przyjaciół, znakomitych historyków

i WYBORNYCH towarzyszy

 

- 6 -




 

 

 

 


 

 

 

 

 

 

SPQR

 

Senatus Populusque Romanus

 

Senat i lud rzymski


1.

Jak każdego poranka, od czasu gdy zostałem członkiem Komisji Dwudziestu Sześciu, przyjąłem w swoim atrium kapitana oddziału wigilów. Nie jestem z natury rannym ptaszkiem, ale z urzędem nie wiązało się więcej uciążliwych obowiązków. Wciąż było ciemno, więc nawet nie zaczęli się jeszcze schodzić moi nieliczni klienci. Rozespani wigilowie, ze skórzanymi wiadrami u stóp, siedzieli na ławce oparci o ścianę atrium, a mój leciwy odźwierny serwował im w kubkach rozrzedzone, kwaśne wino, ciepłe i parujące.

- Żadnego pożaru w nocy, panie komisarzu - relacjonował kapitan. - Przynajmniej nie w naszym okręgu.

- Chwała bogom - odpowiedziałem. - A gdzie indziej?

- Był wielki pożar w pobliżu cyrku. Widzieliśmy go dokładnie ze zbocza Wiminału. Może jeszcze płonie.

- Z jakiego kierunku wieje wiatr? - zapytałem, zaalarmowany. Jeśli palił się któryś z magazynów oliwy położonych między cyrkiem a rzeką, do południa pożar może rozprzestrzenić się na całe miasto.

- Z północy.

Westchnąłem z ulgą i obiecałem Jowiszowi koźlę, jeśli każe Boreaszowi dmuchać dziś cały dzień.

- Coś jeszcze?

- Mieszkańcy dwóch domów zgłosili włamania - wigil stłumił ziewnięcie - i znaleźliśmy jakieś ciało w alejce między syryjską apteką a winiarnią Publiusza.

- Morderstwo?

- Uduszenie. Przypominało ślad po cięciwie łuku. Ściągnęliśmy Publiusza. Powiedział, że człowiek nazywał się Marcus Ager; od dwóch miesięcy wynajmował pokój nad winiarnią.

- Wolny czy wyzwoleniec? - zapytałem.

- Chyba wyzwoleniec, bo kilku moich ludzi rozpoznało w nim trackiego sztyletnika, który występował kiedyś pod pseudonimem Sinistrus. Ale od dwóch lat już nie walczył. Może zaoszczędził dość pieniędzy, żeby się wykupić.

- Zatem niewielka strata. Należał do gangu Makrona, czy kogoś innego?

- Nic o tym nie wiem - odpowiedział wigil, wzruszając ramionami.

- Mam z nim same kłopoty. Muszę teraz przejrzeć spisy przydziałów, żeby potwierdzić, że mieszkał w tym okręgu, a potem spróbować dotrzeć do byłego właściciela. Może zechce zająć się ciałem.

Z zasady nie pochwalam wyzwalania gladiatorów. Człowiek, który przez wiele lat był licencjonowanym zabójcą, nie ma szans podołać roli odpowiedzialnego obywatela. Zazwyczaj roztrwania oszczędności wciągu kilku miesięcy od wyzwolenia, następnie zgłasza się po przydziały ziarna, po czym przyłącza się do któregoś z gangów albo zatrudnia w charakterze goryla jakiegoś polityka.

A jednak cieszyłem się, że mam tylko jedno morderstwo do zbadania. Po nocnej aktywności gangów nierzadko znajdowano nawet kilkanaście ciał w odległych zakątkach Subury. Właśnie zakończyły się obchody plebejskich igrzysk i w mieście zapanował niezwykły spokój, jaki zwykle następuje po wielkich uroczystościach. Przynajmniej na jeden albo dwa dni.

Kimkolwiek jesteś, musisz zrozumieć, że w tamtych czasach Rzym, władający połową świata, był miejscem równie dzikim jak zapadła wioska nad Nilem. Rzymscy legioniści utrzymywali pokój w setkach miast położonych wokół naszego morza, lecz ulic Rzymu nie patrolował nawet jeden żołnierz. Okazuje się, że to niezgodne z tradycją, zakazującą poruszania się po mieście zbrojnym oddziałom. Zamiast tego stolicę kontrolowały gangi uliczne, działające pod protekcją zamożnych rodzin albo polityków, dla których popełniały czyny podlegające odpowiedzialności karnej.

Pozwoliłem wigilom udać się na długo oczekiwany spoczynek i w pośpiechu przyjąłem klientów. Chyba rozumiesz, że działo się to na samym początku mojej kariery, więc klientów było niewielu - kilka osób wyzwolonych przez naszą rodzinę, żołnierz zwolniony z legionu, w którym krótko służyłem, głowa pewnej plebejskiej rodziny ze wsi, którą tradycyjnie opiekowali się Cecyliusze. Mógłbym nie mieć nikogo, ale ojciec twierdził stanowczo, że mężczyzna rozpoczynający karierę publiczną musi mieć kilku klientów uprzykrzających mu życie od samego poranka, gdyż to mu przydaje powagi. Powitali mnie jak patrona i zapytali, czy będę dziś potrzebował ich usług. Być może upłynie jeszcze sporo lat zanim naprawdę potrzebna mi będzie świta klientów, ale zwyczaj to zwyczaj.

Mój odźwierny przyniósł im w podarunku trochę pożywienia, które owinęli w serwety i wszyscy udaliśmy się w odwiedziny do mojego patrona. Był nim mój ojciec Decjusz Cecyliusz Metellus Starszy; choć nosił dumne, antyczne nazwisko, znany był wszystkim bez wyjątku jako Obcięty Nos - ponieważ miał twarz przeciętą mieczem przez Cymbrów. Stało się to w czasie bitwy pod Vercellae, kiedy służył pod generałem Mariuszem. Wciąż opowiadał o tej kampanii i doczekał się wielkiego uznania za wspaniałe zwycięstwo. Niekiedy, po kilku kielichach wina, ojciec przyznawał, że Mariuszowi także należy się co nieco uznania.

Ojciec, Rzymianin w każdym calu, przywiązywał swego odźwiernego łańcuchem do słupa bramy ogrodowej, choć widać było z daleka, że ogniwo łańcucha doczepione do ogniwa okalającego nadgarstek jest jedynie hakiem, który janitor mógł w każdej chwili odczepić.

- Decjusz Cecyliusz Metellus Młodszy - oświadczyłem - oraz jego klienci. Pragniemy złożyć uszanowanie patronowi.

Niewolnik wpuścił nas do atrium, w którym tłoczyli się już inni klienci mojego ojca, a miał ich cały tłum. W tym roku piastował cieszący się ogromnym poważaniem urząd pretora miejskiego. Za dwa lata może ubiegać się o stanowisko konsula, a człowiek, którego obowiązkiem jest wygłaszać niezliczone ilości rozwlekłych przemówień, potrzebuje licznych wiwatujących tłumów. Wielu spośród obecnych już dawno zachrypło od owacji na cześć każdego punktu i każdej mądrej uwagi wygłoszonej przez ojca w czasach, gdy jako prawnik występował przed sądem. Dziś obradował sąd, więc wśród zgromadzonych byli także liktorzy ojca - stali oparci o topory z wiązkami rózg. W tym roku, zamiast bronić, ojciec przewodniczył obradom - wielka to ulga dla wszystkich obecnych tu krtani i uszu.

W domu jak zwykle wrzało od miejskich plotek. Nisko urodzeni gawędzili o wyścigach i gladiatorach, lepiej urodzeni zajmowali się polityką, sprawami zagranicznymi oraz działaniami naszych zuchwałych, skłóconych generałów. Wszyscy powtarzali najnowsze przepowiednie i dopasowywali je do czynów woźniców rydwanów, gladiatorów, polityków i generałów. Gadano o pożarze w pobliżu cyrku. Każdy Rzymianin śmiertelnie boi się ognia.

Wreszcie pojawił się wielki człowiek. Jego toga, biała jak u kandydata, ozdobiona była szerokim purpurowym pasem. W odróżnieniu od większości współczesnych polityków, ojciec nie poruszał się w towarzystwie goryla z motłochu, jak zmarły niedawno Marcus Ager. Twierdził, że zachowanie świadczące o strachu przed innymi obywatelami uwłacza godności senatora. Poza tym miał niewielu wrogów politycznych czy osobistych, więc nie groziło mu żadne prawdziwe niebezpieczeństwo. Ojciec powitał kilku bardziej prominentnych klientów i zasygnalizował, bym się do niego zbliżył. Wymieniliśmy pozdrowienia i poklepał mnie po ramieniu.

- Decjuszu, mój synu, dotarły do mnie pomyślne wieści na temat twojej pracy w Komisji Dwudziestu Sześciu. - Starzec był niezmiernie rozczarowany moim brakiem zainteresowania i uzdolnień do kariery wojskowej. Odsłużyłem minimum tego co konieczne, by zakwalifikować się do urzędów publicznych i wykorzystałem drobne zranienie jako wymówkę, by powrócić do Rzymu i w nim pozostać. Teraz, kiedy zająłem się karierą cywilną, ojciec znów gotów był mnie wspierać.

- Staram się wywiązywać ze swoich obowiązków. I zauważyłem, że mam smykałkę do węszenia.

- Tak, cóż - ojciec machnął ręką, jakby odganiał od siebie moje uwagi - wiesz, od takich spraw masz podwładnych. Powinieneś skupić się na działalności, która przystoi twojej pozycji... aresztowaniu osób stwarzających zagrożenie społeczne, sporządzaniu raportów z dochodzeń dla senatu.

- Ojcze, czasami należy przesłuchać ludzi zamożnych lub wysoko urodzonych - wyjaśniłem. - Nieraz widziałem, jak tacy ludzie rozmawiają z nobilem w sposób, w jaki nigdy nie zwróciliby się do wyzwoleńca.

- Nie rób ze mnie durnia, młody człowieku - powiedział surowo ojciec. - To ci się po prostu podoba. Zawsze odpowiadało ci towarzystwo nisko urodzonych i imanie się podejrzanych zajęć.

Przyznałem mu rację wzruszeniem ramion.

Może powinienem tutaj coś wyjaśnić. W obecnych czasach, kiedy zacierają się różnice społeczne, można nie zrozumieć znaczenia tej wymiany zdań. Niezmiernie liczny ród Cecyliuszów Metellów to szanowana, stara familia, lecz nasz przodek przybył do Rzymu odrobinę za późno na to, by zakwalifikować się do patrycjatu. Należymy zatem do arystokracji plebejskiej, co w moim odczuciu jest statusem najbardziej pożądanym - możemy sprawować najwyższe urzędy publiczne, lecz nie obowiązują nas ceremonialne ograniczenia nakładane na patrycjat. W praktyce oznacza to jedynie tyle, że nie mamy dostępu do pewnych stanowisk kapłańskich, ale to jeszcze lepiej. Obowiązki kapłańskie to zmora życia publicznego i nigdy nie cierpiałem żadnej ze swoich funkcji kapłańskich.

Ojciec, wciąż stojąc, zjadł śniadanie z tacy przytrzymywanej przez niewolnika. Składały się nań jeden lub dwa kawałki chleba posypane solą i popite kubkiem wody. Ten zwyczaj bez wątpienia sprzyja kultywowaniu starych rzymskich cnót, nie dostarcza jednak wzmacniającego pożywienia, tak potrzebnego mężczyźnie, który poświęci cały dzień pracy w senacie. Ja sam zjadałem znacznie bardziej pożywny posiłek w łóżku. Ojciec nieustannie mnie przekonywał, że to praktyka barbarzyńska, godna wyłącznie Greków i ludzi Orientu, więc niewykluczone, że nieświadomie odegrałem jakąś rolę w upadku republiki. Mimo to jednak nadal jadam śniadanie w łóżku.

Jako że był to dzień posiedzenia sądu, ojciec szczęśliwie nie zażyczył sobie, byśmy towarzyszyli mu podczas wizyty u jego patrona, adwokata, wielkiego oratora i skończonej kanalii - Kwintusa Hortensjusza Hortalusa. Zamiast tego, wyprzedzani przez liktorów, udaliśmy się z nim do bazyliki, pilnując, by miał uroczyste i godne wejście przed rozpoczęciem dzisiejszych wrzaskliwych sporów sądowych. Gdy tylko usadowił się w swoim krześle kurulnym, wyszedłem z powrotem na Forum, by dokonać zwyczajowego obchodu, przywitać się z kim trzeba i przystąpić do wypełniania codziennych obowiązków. Może to zająć sporo czasu. Jako młodszy rangą urzędnik państwowy nie miałem wielkiego znaczenia, ale mój ojciec był pretorem, który pewnego dnia może zostać konsulem, więc wypatrywało mnie wiele osób.

W Rzymie, przy całym jego ogromie i różnorodności, najbardziej pokochałem Forum. Od czasów dzieciństwa spędzam tu codziennie sporą część dnia. Podczas kilku niechcianych wyjazdów z miasta zawsze najbardziej tęskniłem za Forum. W czasach, które tu opisuję, Forum było fantastycznie bezładną mieszaniną świątyń, po części jeszcze drewnianych, straganów targowych, budek wróżbiarzy, trybun do wygłaszania przemówień, pomników dawnych wojen, gołębników na ptactwo ofiarne; dla mieszkańców centrum świata stało się miejscem oczekiwania, leniuchowania i plotkowania. Teraz oczywiście jest marmurowym dziełem, wzniesionym ku czci jednej rodziny i nie odgrywa już roli antycznego miejsca zebrań klanowych ani rynku, który tak kochałem. Z radością jednak stwierdzam, że gołębie „ozdabiają” nowe pomniki równie ochoczo, jak dawniej stare.

Pamiętając o ślubowaniu złożonym dzisiejszego poranka, udałem się do świątyni Jowisza Kapitolińskiego. Doszły mnie wieści, że pożar jest pod kontrolą, więc pomniejszyłem ofiarę do jednego gołębia. Osobiste dochody miałem niewielkie, a stanowisko, które piastowałem nie przynosiło wielu łapówek, więc musiałem kontrolować wydatki.

Naciągnąłem na głowę fałdę togi i wszedłem do ciemnego, zadymionego wnętrza starej budowli. W tej świątyni mogłem niemal uwierzyć, że oto znalazłem się w otoczeniu Cecyliuszów, zamieszkujących drewniane, kryte strzechą chaty, porozrzucane po wzgórzach tutejszej wioski o nazwie Rzym. Widziałem, jak odprawiają tu swoje rytuały - oczywiście mówię o budowli niepoddanej jeszcze pracom restauratorskim, które upodobniły ją do drugorzędnej kopii świątyni Zeusa w Grecji.

Wręczyłem gołębia dyżurnemu kapłanowi i ptak został w stosowny sposób pozbawiony życia - ku zadowoleniu Jowisza, jak mniemam. Podczas krótkiego rytuału zauważyłem, że obok mnie stoi jakiś mężczyzna. Z powodu togi, którą zarzucił na głowę, widziałem tylko, że jest dość młody; mógł być moim rówieśnikiem. Toga była świetnej jakości; miał też przytroczony do sandałów, obok kostek, patrycjuszowski półksiężyc z kości słoniowej.

Kiedy wyszedłem ze świątyni, mężczyzna pośpiesznie za mną podążył, jakby chciał porozmawiać. Na zewnątrz, w przestronnym portyku, z którego rozciągają się najwspanialsze widoki w mieście, odsłoniliśmy głowy. Jego twarz wydała się znajoma, lecz pamięć odświeżyły mi przerzedzone włosy nad ciągle młodzieńczą twarzą.

- Witam cię, Decjuszu ze znamienitego rodu Cecyliuszów - powiedział, obejmując mnie i przekazując pocałunek, który muszą tolerować wszyscy Rzymianie, zajmujący się sprawami publicznymi. Wydało mi się, że to zazwyczaj symboliczne powitanie miało w sobie więcej ciepła niż nakazywała konieczność.

- Ja zaś pozdrawiam ciebie, Gajuszu Juliuszu Cezarze.

Widzę twój uśmiech, nawet jeśli dzielą nas setki lat. Jednak imię najczęściej trąbione w historii Rzymu nie było jeszcze wówczas sławne. W owym czasie młody Cezar słynął jedynie z niezliczonej ilości i jakości swoich aktów rozpusty oraz z fantastycznego zadłużenia. Jednakże, ku powszechnemu zdumieniu, nagle rozbudził w sobie sumienie obywatelskie i wystąpił o stanowisko kwestora, orędownika zwykłych ludzi.

Jego świeżo nabyte demokratyczne ideały zaskoczyły niejednego, jako że antyczny ród Juliuszów, choć od wielu pokoleń nie wydał nikogo wyróżniającego się na niwie publicznej, należał - jakby nie było - do arystokracji. Młody Gajusz zerwał z rodzinną tradycją i przyłączył się do ugrupowania popularów. Jego wuj, mąż ciotki, to Mariusz - ten sam generał, pod którego komendą mój ojciec zyskał sobie przydomek. Ów zbrodniczy starzec terroryzował Rzym w ostatnich latach sprawowania funkcji konsula oraz przywódcy popularów, mimo to jednak nadal ma wielu zwolenników zarówno w Rzymie, jak i w całej Italii. Przypomniałem sobie również, że Cezar jest mężem córki Cinny, ten zaś był kolegą Mariusza w konsulacie. Tak... młody Gajusz Juliusz Cezar jest niewątpliwie człowiekiem, którego warto obserwować.

- Czy wolno mi zapytać o zdrowie szanownego ojca?

- Zdrowy jak Trak - odpowiedziałem. - Jest dziś w sądzie. Gdy go tam zostawiłem, bazylika była napakowana senatorami, składającymi pozwy o odzyskanie majątków skonfiskowanych przez Sullę.

- Załatwienie tych spraw zajmie całe lata - stwierdził cierpko.

Gdy Cezar był jeszcze bardzo młody, Sulla, pełniący wówczas funkcję dyktatora, polecił mu rozwieść się z Kornelią, córką Cinny. Cezar wykazał się wręcz nietypową uczciwością i odmówił, po czym zmuszony był ratować się ucieczką z Italii; przebywał za granicą do śmierci Sulli. Ten akt nieposłuszeństwa przysporzył mu na krótko sporo sławy, jednak w owych czasach wiele działo się w Rzymie i większość spośród tych, którzy przeżyli, omalże zapomniała o Cezarze.

Gdy zeszliśmy ze wzgórza kapitolińskiego, Cezar zapytał, dokąd idę. Wydawał się dziwnie zainteresowany moimi sprawami. Ale Gajusz Juliusz ubiegający się o stanowisko potrafił być równie przyjazny i przymilny jak każda dziwka z Subury.

- Skoro już jestem tak blisko - odpowiedziałem - przyjrzę się szkole Statyliusza. Muszę przeprowadzić dochodzenie w sprawie śmierci człowieka, który mógł się stamtąd wywodzić.

- Gladiatora? Czy zgon takiej miernoty wart jest czasu urzędnika państwowego?

- Owszem, jeśli został uwolniony i jest obywatelem, któremu przysługuje przydział ziarna.

- Zapewne. Więc niech ci potowarzyszę. Od pewnego czasu chciałem poznać Statyliusza. W końcu pewnego dnia ty i ja zostaniemy edylami odpowiedzialnymi za organizację igrzysk; przydadzą nam się takie kontakty. - Uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu, jakbyśmy byli najdroższymi dozgonnymi przyjaciółmi, a nie całkiem obcymi ludźmi.

Szkoła treningowa Statyliusza była otwartą przestrzenią otoczoną rozstawionymi na planie kwadratu budynkami przypominającymi koszary. Zawierała trzy kondygnacje cel dla walczących, których zawsze było około tysiąca. Rodzina Statyliuszy kochała sporty wystawiane w amfiteatrze; placówką kierowano tak sprawnie, że nawet podczas trwającego trzy lata powstania niewolników szkoła działała i dostarczała nieprzerwanego strumienia znakomicie wyszkolonych mistrzów miecza, którzy uczestniczyli w igrzyskach publicznych.

Postaliśmy chwilę w portyku, rozkoszując się widokiem ćwiczących na placu gladiatorów, początkujący walczyli z palem, a bardziej zaawansowani - przeciwko sobie, posługując się bronią treningową. Weterani uprawiali szermierkę przy użyciu prawdziwego oręża. Zawsze kochałem amfiteatr i cyrk, nawet miałem w tej szkole kilka lekcji szermierki zanim poszedłem do wojska. Szkoła Statyliusza znajdowała się w miejscu, w którym obecnie znajduje się teatr Pompejusza i teraz, gdy po tylu latach ożywają wspomnienia, wydaje mi się, że tamtego poranka staliśmy prawie dokładnie tam, gdzie Gajusz Juliusz Cezar miał zginąć dwadzieścia sześć lat później.

Podszedł do nas główny trener, aby się przywitać. Był potężnym mężczyzną w stroju wykonanym z łusek z brązu; pod pachą trzymał hełm wielkości wigilowego wiadra. Na twarzy i ramionach miał więcej blizn niż zbiegły niewolnik na plecach. Z całą pewnością był kiedyś mistrzem.

- Panowie, czy mogę wam w czymś pomóc? - zapytał, kłaniając się uprzejmie.

- Nazywam się Decjusz Cecyliusz z Komisji Dwudziestu Sześciu. Pragnę porozmawiać z Lucjuszem Statyliuszem, jeśli tutaj jest. - Trener polecił jednemu z niewolników pobiec po pana.

- Jesteś Draco, ze szkoły Samnitów, prawda? - zapytał Cezar.

Trener skinął głową. Oczywiście, znałem to imię, było sławne od lat, ale nigdy wcześniej nie widziałem go bez hełmu.

- Kiedy dziesięć lat temu opuszczałem Rzym, miałeś na swoim koncie dziewięćdziesiąt sześć zwycięstw.

- Sto dwadzieścia pięć, gdy przeszedłem na emeryturę, panie... i pięciokrotne munera sine missione.

Pozwólcie, że wyjaśnię, co oznacza ten stary termin. Do chwili aż zostały zakazane przez prawo, munera sine missione były igrzyskami, w których uczestniczyło stu walczących. Trwały tak długo, aż utrzymał się na nogach już tylko ostatni wojownik. Czasami walki odbywały się kolejno jedna po drugiej, niekiedy wszyscy walczyli przeciwko wszystkim. Ów człowiek przeżył pięć takich igrzysk, nie licząc stu dwudziestu pięciu pojedynczych walk. Może to wyjaśnia, czemu wolę, by takich ludzi trzymano w zamknięciu, chyba że pełnią jakąś określoną funkcję o charakterze publicznym. Kiedy czekaliśmy na Statyliusza, Draco i Juliusz gawędzili na temat igrzysk; mistrz miecza oczywiście biadał nad żałosnym stanem, do którego doprowadzono walkę na śmierć i życie w czasach współczesnych.

- Dawniej - mówił, grzmocąc się pięścią w pierś, co wywoływało grzechotanie łusek - walczyliśmy w pełnej zbroi; staczaliśmy pojedynek umiejętności i wytrwałości. Teraz walczą z odkrytą piersią i pojedynek kończy się zanim się na dobre rozpocznie. Niedługo zaczną wpychać na arenę nagich niewolników tylko po to, żeby się pozabijali, bez żadnego przeszkolenia. To nie jest honorowe.

Zaobserwowałem, że nawet ludzie najpodlejszego stanu mają jakieś poczucie honoru, któremu starają się dochować wierności.

Przybył Statyliusz w towarzystwie mężczyzny w greckim stroju, z tasiemką na skroniach - najwyraźniej lekarzem zamieszkałym na terenie szkoły. Statyliusz był mężczyzną wysokim, odzianym w przyzwoitą togę. Przedstawił lekarza, który dumnie obnosił się z imieniem Asklepiodes. Zapytałem Statyliusza pokrótce o Marcusa Agera.

- Masz na myśli Sinistrusa? Tak, był tu przez chwilę. To zaledwie trzeciorzędny sztyletnik. Kilka lat temu odsprzedałem go komuś, kto szukał ochroniarza. Zaraz sprawdzę w papierach.

Pobiegł do biura, a Cezar i ja konwersowaliśmy z trenerem i lekarzem. Grek przyjrzał się przez chwilę mojej twarzy i powiedział:

- Widzę, panie, że walczyłeś na wojnie z Hiszpanami.

- Tak, owszem - odpowiedziałem zaskoczony. - Skąd wiesz?

- Blizna - odrzekł, wskazując na poszarpaną linię, ciągnącą się po prawej stronie szczęki. Nadal tam jest, zmora moich balwierzy od czasu, gdy pojawiła się przed sześćdziesięciu laty. - Blizna jest dziełem katalońskiego oszczepu.

Grek złożył ręce w oczekiwaniu na nasze entuzjastyczne oklaski.

- To prawda? - zapytał Juliusz. - Kiedy to było, Decjuszu? Powstanie Sertoriusza?

- Tak - przyznałem. - Byłem trybunem wojskowym pod komendą wuja, Kwintusa Cecyliusza Metella. Coś nagle odwróciło moją uwagę i przechyliłem głowę, inaczej ten oszczep przeszyłby mi twarz. Świetnie, jak to odgadłeś, mistrzu Asklepiodesie?

- Nie odgadłem - odpowiedział zadowolony z siebie Grek. - Znaki można odczytywać, kiedy się je rozumie. Kataloński oszczep ma ząbkowane ostrze; ta blizna została zrobiona takim ostrzem. Było skierowane do góry. Katalończycy to walcząca piechota, zaś ranga tego dżentelmena pozwala mu walczyć, jadąc wierzchem. Ponadto... jest w takim wieku, że mógł służyć jako młodszy oficer w hiszpańskiej kampanii generałów Pompejusza i Metella. Stąd wiem, panie, że przed kilku laty zostałeś ranny w Hiszpanii.

- Cóż to? - zapytałem wielce rozbawiony. - Jakaś nowa forma sofizmu?

- Przygotowuję dzieło, w którym opisuję zadawanie i leczenie wszelkiego rodzaju ran wojennych. Wraz z innymi chirurgami prowadziłem badania w szkołach treningowych Rzymu, Kapui, Sycylii i Galii Przedalpejskiej. Dzięki temu w ciągu kilku lat nauczyłem się więcej niż zdołałbym pojąć, towarzysząc przez dwadzieścia lat legionistom.

- Bardzo roztropne - przyznał Cezar. - Walki na arenie pozwalają zapoznać się ze sposobem działania wielu rodzajów obcego oręża... bez potrzeby odwiedzania wszystkich miejsc, w których toczy się wojna.

Rozmowę przerwał powrót Statyliusza. Trzymał jakieś zwoje i tablice woskowe, które zamierzał nam pokaz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin