Bellow Saul - Dar Humboldta.rtf

(2368 KB) Pobierz

SAUL BELLOW

DAR HUMBOLDTA

Przekład Krystyna Tarnowska Andrzej Konarek

 

Zbiór ballad opublikowany przez Von Humboldta Fleishera w latach trzydziestych natychmiast stal się sensacją. Humboldt był człowiekiem, na którego wszyscy czekali. Ja, na moim Środkowym Zachodzie, czekałem z niecierpliwością, możecie być tego pewni. Pisarz awangardowy, pierwszy z nowego pokolenia, przystojny, jasnowłosy, postawny, poważny, dowcipny, a ponadto wykształcony. Ten facet miał wszystko. Cała prasa zamieściła recenzje z jego książki. Jego fotografia ukazała się w „Timie” bez obelg, a w „Newsweeku” z pochwałami. Czytałem z entuzjazmem. Studiowałem na uniwersytecie Wisconsin i myślałem o literaturze dniami i nocami, o niczym innym. Humboldt objawił mi nowe sposoby brania się do rzeczy. Byłem w ekstazie. Zazdrościłem mu szczęścia, talentu, sławy i w maju pojechałem na Wschód, żeby na niego spojrzeć i może otrzeć się o niego. Autobus linii Greyhound, jadący przez Scranton, odbył drogę mniej więcej w pięćdziesiąt godzin. To nie miało znaczenia. Okna autobusu były otwarte. Nigdy dotąd nie widziałem prawdziwych gór. Drzewa puszczały pąki. Było to jak Beethovena. Czułem się obsypany zielenią, w środku. Manhattan też mi się spodobał. Wynająłem pokój za trzy dolary tygodniowo i znalazłem pracę domokrążnego sprzedawcy szczotek firmy Fuller. I byłem nieprzytomnie podniecony wszystkim. Napisałem do Humboldta długi wielbiący list i zostałem zaproszony do Greenwich Village na rozmowę o literaturze i stosunku do świata. Mieszkał na Bedford Street, niedaleko Chumley’s. Najpierw dał mi kawy, a potem nalał dżinu, do tej samej filiżanki.

No cóż, dość przystojny z ciebie chłopiec, Charlie – powiedział. – Nie jesteś przypadkiem trochę za sprytny? Chyba wcześnie wyłysiejesz. I te ogromne, pełne uczucia, piękne oczy. Ale na pewno kochasz literaturę, i to jest najważniejsze. Masz w sobie wrażliwość – dodał.

Jeśli idzie o używanie tego słowa, był pionierem. Wrażliwość zrobiła później zawrotną karierę. Humboldt był dla mnie bardzo dobry. Przedstawił mnie różnym ludziom w Greenwich Village i dał mi książki do recenzowania. Zawsze go kochałem.

Powodzenie Humboldta trwało około dziesięciu lat. W końcu lat czterdziestych zaczął iść na dno. Na początku lat pięćdziesiątych ja stałem się sławny. Nawet zarobiłem kupę pieniędzy. Ach, pieniądze, pieniądze! Humboldt z pieniędzy robił mi zarzut. W ostatnich latach życia, jeżeli nie był w takiej depresji, że przestawał mówić, jeżeli nie siedział u czubków, chodził po Nowym Jorku i opowiadał złe rzeczy o mnie i o moim „milionie dolarów”.

Weźcie takiego Charliego Citrine’a. Przyjechał z Madison w Wisconsin i zastukał do moich drzwi. Teraz ma milion dolarów.

Który pisarz czy intelektualista tyle zarabia – może Keynes? Zgoda. Keynes, postać znana na całym świecie. Geniusz ekonomiczny, znakomitość Bloomsbury – mawiał Humboldt. – Ożenił się z rosyjską baleriną. Potem przyszły pieniądze. Ale kim, u diabła, jest Citrine, żeby się tak bogacić? Byliśmy kiedyś bliskimi przyjaciółmi – dodawał słusznie. – Ale w tym facecie jest coś wynaturzonego. Czemu po zrobieniu takich pieniędzy zagrzebał się w zabitej deskami dziurze? Co on robi w tym Chicago? Boi się, że go zdemaskują?

Ilekroć umysł miał dość jasny, używał swoich talentów, żeby mi dać kopniaka. Znakomicie mu się to udawało.

A mnie nie pieniądze były w głowie. Ach, Boże, skąd, chciałem się wybić. Umierałem z ochoty zrobienia czegoś naprawdę dobrego. I ta tęsknota za dobrem miała swoje początki we wczesnym i szczególnym poczuciu istnienia – zanurzony w szklistych głębiach życia, szukając po omacku, z przejęciem i rozpaczliwie, sensu, człowiek żywo świadomy malowanych zasłon, Mai, kopuł z barwnego szkła, plamiących białą promienność wieczności, drgających w intensywnej próżni, i tak dalej. Miałem bzika na punkcie takich rzeczy. Humboldt wiedział o tym, naprawdę, ale pod koniec nie mógł się zdobyć na okazanie mi choć odrobiny życzliwości. Chory i obolały, w żaden sposób nie chciał mi popuścić. Podkreślał tylko sprzeczności między malowanymi zasłonami i wielką forsą. Ale pieniądze, które robiłem, robiły się same. Robił je kapitalizm dla swoich własnych mętnych i śmiesznych powodów. Za sprawą świata. Wczoraj przeczytałem w „The Wall Street Journal” o melancholii dostatku: „Nigdy w ciągu pięciu tysiącleci spisanej historii ludzkości tak wielu nie żyło w takim dostatku”. Umysły formujące się w ciągu pięciu tysiącleci niedostatku są wykoślawione. Serce nie może się pogodzić z tego rodzaju zmianą. Czasem po prostu nie chce jej zaakceptować.

W latach dwudziestych dzieci w Chicago poszukiwały skarbów w marcowej odwilży. Pagórki brudnego śniegu formowały się wzdłuż krawężników, a kiedy śnieg topniał, woda spływała skręconymi połyskliwymi strumykami do rynsztoka i można było wtedy znaleźć wspaniałe łupy – kapsle od butelek, kółka zębate, jednocentówki z głową Indianina. Zeszłej wiosny, prawie już starszy pan, zorientowałem się nagle, że idę wzdłuż krawężnika i szukam. Szukam czego? Co ja robiłem? Powiedzmy, że znajdę dziesięciocentówkę? Powiedzmy, że znajdę pięciocentówkę? Co wtedy? Nie wiem, jak to się stało, że dusza dziecka wróciła, ale wróciła. Wszystko się roztapiało. Śnieg, rozsądek, dojrzałość. Co Humboldt by na to powiedział?

Kiedy donoszono mi o jego obelżywych uwagach, często przyznawałem mu słuszność.

Dali Citrine’owi nagrodę Pulitzera za książkę o Wilsonie i Tumultym. Pulitzer jest w sam raz dla kurw – dla kurwiątek. Lipna nagroda robiąca reklamę w gazetach, przyznawana przez łajdaków i analfabetów. Człowiek staje się chodzącą reklamą Pulitzera, więc nawet jak wyciągnie kopyta, na pierwszym miejscu w nekrologu jest napisane: „Zmarł laureat nagrody Pulitzera”. – Uważałem, że coś w tym jest. – I Charliemu dostał się Pulitzer dwa razy. Najpierw była ta kiczowata sztuka, ta, co mu przyniosła fortunę na Broadwayu. A do tego jeszcze prawa filmowe. Dali mu procent od wpływów brutto! Wcale nie mówię, że to naprawdę plagiat, ale coś mi ukradł – moją osobowość. Wbudował moją osobowość w swojego bohatera.

Nawet w tym, chociaż brzmiało to obłąkańczo, miał chyba trochę racji.

Był wspaniałym gawędziarzem, improwizatorem wygłaszającym gorączkowe non stop monologi, był mistrzem wśród oszczerców. Kogo Humboldt opluskwił, ten w gruncie rzeczy dostępował czegoś w rodzaju zaszczytu – jakby posłużył Picassowi za model do dwunosego portretu albo Soutine’owi do oskubanego kurczaka. Pieniądze zawsze wprawiały go w trans. Rozkoszował się mówieniem o ludziach bogatych. Wychowany na nowojorskich brukowcach często wspominał zachwycające skandale minionej epoki. – Peaclies i Daddy Browning, Harry Thaw i Evelyn Nesbitt, a na dodatek era jazzu, Scott Fitzgerald i multimilionerzy. Dziedziczki Henry’ego Jamesa znał na pamięć. Bywało, że sam układał komiczne plany zdobycia majątku. Ale jego prawdziwym bogactwem była literatura. Przeczytał tysiące książek. Zwykł mówić, że historia jest koszmarem i kiedy ten koszmar trwa, on usiłuje dobrze się wyspać. Bezsenność powiększała jego erudycję. Nad ranem czytywał grube książki – Marksa i Sombarta, Toynbeego, Rostovtzeffa, Freuda. Kiedy mówił o bogactwie, miał możność porównywać rzymski luksus z zamożnością protestanckiej Ameryki. Na ogół przechodził z kolei do Żydów – Joyce’owskich Żydów w cylindrach pod giełdą. I kończył pozłacaną czaszką czy też maską pośmiertną Agamemnona, którą wykopał Schliemann. Tak, Humboldt umiał mówić.

Jego ojciec, węgierski Żyd emigrant, galopował z kawalerią Pershinga przez Chihuahua, ścigając Pancho Villę w Meksyku dziwek i koni (zupełnie inaczej niż mój ojciec, mały dzielny człowieczek, który unikał takich rzeczy). Jego stary skoczył głową naprzód w Amerykę. Humboldt opowiadał o długich butach, trąbkach wojskowych i biwakach. Potem przyszedł czas na limuzyny, luksusowe hotele, pałace na Florydzie. W okresie prosperity jego ojciec mieszkał w Chicago. Zajmował się handlem nieruchomościami i miał apartament w Edgewater Beach Hotel. W lecie sprowadzał syna. Humboldt też znał dobrze Chicago. W czasach Hacka Wilsona i Woody’ego Englisha Fleisherowie mieli stalą lożę na Wrigley Field. Jechali na mecz pierce-arrowem albo hispano-suizą (Humboldt miał bzika na punkcie samochodów). I były czarujące córki Johna Helda juniora, śliczne, w kombinezonach. I była whisky i gangsterzy, i kolumnada mrocznych jak przeznaczenie banków na La Salle Street, z pieniędzmi kolei żelaznej, przemysłu mięsnego i zbożowego zamkniętymi w stalowych skarbcach. Kiedy przyjechałem z Appleton, o tym Chicago nic mi nie było wiadomo. Bawiłem się z polskimi dziećmi w komórki do wynajęcia pod torami kolei nadziemnej. Humboldt jadał oblewane czekoladą przekładańce kokosowe u Henriciego. Nigdy nie widziałem wnętrza Henriciego.

Natomiast kiedyś widziałem, jeden raz, matkę Humboldta w jej ciemnym mieszkaniu na West End Avenue. Twarz miała podobną do twarzy syna. Była niema, gruba, o szerokich wargach, owinięta w płaszcz kąpielowy. Włosy miała białe, sterczące jak u mieszkańców wysp Fidżi. Na wierzchu jej dłoni zobaczyłem plamy wątrobowe, a na ciemnej twarzy jeszcze ciemniejsze plamy wielkości oczu. Humboldt pochylił się i mówił do niej, ale nie odpowiedziała i tylko wpatrywała się w niego z jakąś miażdżącą kobiecą urazą. Był przygnębiony, kiedy wychodziliśmy z domu, i powiedział:

Puszczała mnie do Chicago, ale miałem szpiegować starego, kopiować zawiadomienia o stanie jego konta i numery rachunków, zapisywać nazwiska jego dziwek. Chciała go pozwać do sądu. Jest obłąkana, rozumiesz? Swoją drogą on stracił wszystko w czasie krachu. Umarł na serce gdzieś na Florydzie.

Tak wyglądało tło tych dowcipnych, wesołych ballad. Humboldt cierpiał na psychozę maniakalno-depresyjną (według własnej diagnozy). Miał komplet dzieł Freuda i czytał periodyki psychiatryczne. Kiedy człowiek przeczyta wie już, że codzienne życie jest psychopatologią, Humboldtowi wcale to nie przeszkadzało. Cytował mi często króla Lira: „po miastach bunty, w państwach rozterka, w pałacach zdrada; więź rwie się między ojcem i synem”. Wymawiał z naciskiem „między ojcem i synem”… „katastrofalne zamieszki do grobu nas odprowadzą”[1].


Cóż, tam właśnie odprowadziły go w siedem lat później katastrofalne zamieszki. A kiedy teraz ukazały się nowe antologie, poszedłem i przejrzałem je u Brentana. Nie znalazłem wierszy Humboldta. Tym skurwysynom, tym literackim grabarzom i politykom nie podobał się staromodny Humboldt. Więc całe to myślenie, pisanie, odczuwanie nie zdało się na nic, wszystkie wypady na tyły wroga, żeby odzyskać piękno, nie doprowadziły do niczego, a tylko go zniszczyły. Umarł w nędznym hoteliku na bocznej ulicy od Times Square. Ja, pisarz innego gatunku, zostałem, żeby go opłakiwać w chicagowskim dobrobycie.

Wzniosła myśl, że jest poetą amerykańskim, na pewno sprawiała, że Humboldt czuł się niekiedy jak ósmy cud świata, jak smarkacz, jak błazen, jak głupiec. Żyliśmy życiem cyganerii, życiem studentów, pośród zabaw i uciechy. Może Ameryce nie była potrzebna sztuka i wewnętrzny cud. Miała ich tyle na zewnątrz. USA były wielkim przedsięwzięciem, ogromnym przedsięwzięciem. Im większe tym mniejsi my. Więc Humboldt zachowywał się jak ekscentryczny i komiczny podmiot. Ale zdarzały się przerwy w jego dziwactwach, kiedy zatrzymywał się, żeby pomyśleć. Usiłował odciąć się myśleniem od tego amerykańskiego świata (ja też to robiłem). Widziałem, że Humboldt zastanawia się, co robić między a między urodzeniem i śmiercią, żeby rozstrzygnąć pewne wielkie wątpliwości. Ale od tego rozmyślania nie stawał się zdrowszy na umyśle. Próbował narkotyków i alkoholu. W końcu trzeba było zastosować kuracje wstrząsowe. On to postrzegał jako walkę Humboldta z szaleństwem. Szaleństwo okazało się o wiele silniejsze.

Ja sam nie miałem się ostatnio zbyt dobrze, kiedy Humboldt zadziałał, można powiedzieć, zza grobu i w sposób zasadniczy zmienił moje życie. Mimo naszej wielkiej kłótni i piętnastu lat oziębłości, zapisał mi coś w testamencie. Objąłem spadek.

Był interesujący i zabawny, ale staczał się w obłęd. Elementu patologicznego mogli nie zauważyć tylko ci, którzy śmieli się za głośno, żeby cokolwiek widzieć. Humboldt, ten wspaniały, nieobliczalny, przystojny mężczyzna o jasnej, szerokiej twarzy, ten czarujący, wygadany, głęboko udręczony człowiek, do którego byłem tak przywiązany, z pasją budował swoje życie na motywie Sukcesu. I naturalnie umarł jako Bankrut. Co innego może wyniknąć z pisania takich rzeczowników dużymi literami? Ja osobiście zawsze ograniczałem liczbę moich uświęconych słów. Według mnie Humboldt miał za długą ich listę – Poezja, Piękno, Miłość, Ziemia Jałowa, Alienacja, Polityka, Historia i Podświadomość. I naturalnie Psychoza Maniakalno-Depresyjna, zawsze dużą literą. W jego przekonaniu wielkim Cyklofrenikiem Ameryki był Lincoln. I Churchill, z tymi swoimi, jak je nazywał – melancholiami – był klasycznym przypadkiem cyklofrenii.

Zupełnie jak ja – mówił Humboldt. – Ale pomyśl, Charlie. Jeżeli Energia jest Radością, a Dynamizm jest Pięknem, Maniak Depresyjny wie dużo więcej o Radości i Pięknie niż ktokolwiek inny. Bo kto ma tyle Energii i tyle Dynamizmu? Może pogłębienie Depresji to strategia Psyche? Czy Freud nie powiedział, że Szczęście nie jest niczym innym, jak tylko remisją Bólu? A zatem im więcej Bólu, tym intensywniejsze jest Szczęście. Ale to ma swoje wcześniejsze źródło, a Psyche wytwarza Ból z rozmysłem. Tak czy inaczej Piękno i Dynamizm niektórych osobników wprawiają Ludzkość w osłupienie. Kiedy Maniak Depresyjny wyrwie się swoim Furiom, nikt nie zdoła mu się oprzeć. Podbija Historię. Myślę, że pogarszanie stanu jest pewną tajemną techniką podświadomości. A co do twierdzenia, że wielcy ludzie i królowie są niewolnikami Historii, uważam, że Tołstoj nie miał racji. Nie oszukuj się, Charlie, królowie są ludźmi najciężej chorymi. Maniakalno-depresyjni bohaterowie wciągają Ludzkość w swoje cykle i porywają ją za sobą.

Biedny Humboldt nie narzucał długo swoich cykli. Nie stał się nigdy centrum promieniowania swojej epoki. Depresja przywaliła go na dobre. Skończyły się okresy euforii i poezji. W trzy dziesiątki lat po tym, jak przyniosły mu sławę, umarł na serce w domu noclegowym na Czterdziestej której ś tam Zachodniej Ulicy, w jednej z tych śródmiejskich filii Bowery. Zdarzyło się, że byłem tej nocy w Nowym Jorku. Przyjechałem za Interesami, to znaczy w żadnej dobrej sprawie. Większość moich spraw nie prowadziła do niczego dobrego. Odsunąwszy się od wszystkich, mieszkał w budynku zwanym The Ilscombe. Pojechałem później, żeby rzucić okiem na tę ruderę. Opieka społeczna umieszczała tam starych ludzi. Umarł w ohydnie gorącą noc. Ja nawet w Plaża Hotel nie czułem się dobrze. Powietrze było gęste od tlenku węgla. Z warczących urządzeń klimatyzacyjnych kapało na ludzi idących ulicą. Zła noc. Lecąc nazajutrz rano odrzutowcem do Chicago, znalazłem w „New York Timesie” nekrolog Humboldta.

Przypuszczałem, że Humboldt umrze niedługo, bo dwa miesiące wcześniej widziałem go na ulicy i wydawał mi się naznaczony śmiercią. Nie dostrzegł mnie. Był zszarzały, otyły, chory, zakurzony, kupił sobie precla i jadł. Jego lunch. Przyglądałem mu się spoza zaparkowanego samochodu. Nie podszedłem do niego, czułem, że nie mogę. Tym razem moje interesy na Wschodzie były uczciwe, nie uganiałem się za żadną dziwką, tylko przygotowywałem artykuł do jednego z pism. Rano w tym dniu latałem nad Nowym Jorkiem w procesji helikopterów Straży Przybrzeżnej, towarzysząc senatorowi Javitsowi i Robertowi Kennedy’emu. Potem zaproszono mnie na oficjalny lunch w Central Parku, do słynnej Tawerny na Łące. Byłem, jak się to mówi – w „pierwszorzędnej formie”. Jeżeli nie wyglądam dobrze, wyglądam na wykończonego. Ale wiedziałem, że wyglądam dobrze. A poza tym miałem pieniądze w kieszeni i oglądałem wystawy na Madison Avenue. Gdyby mi wpadł w oko krawat Cardina albo Hermesa, mógłbym go kupić, nie pytając o cenę. Brzuch miałem płaski, a na sobie bokserskie slipy z czesanej bawełny, osiem dolarów para. Zapisałem się w Chicago do klubu sportowego i z wysiłkiem człowieka w średnim wieku utrzymywałem dobrą formę. Rozgrywałem szybkie, zaciekłe mecze squasha. Więc jak mogłem mówić z Humboldtem? To zbyt wiele. Kiedy siedziałem w helikopterze, przelatując nad Manhattanem, oglądając Nowy Jork, jak gdybym płynął w łodzi o szklanym dnie nad tropikalną rafą, Humboldt prawdopodobnie gmerał pośród swoich butelek, szukając odrobiny soku, żeby go zmieszać z porannym dżinem.

Po śmierci Humboldta ćwiczyłem jeszcze intensywniej. W zeszłym roku na Święto Dziękczynienia uciekłem w Chicago przed chuliganem. Wypadł z ciemnej uliczki, aleja byłem szybszy. Błyskawiczny refleks. Uskoczyłem w bok i popędziłem środkiem jezdni. Jako chłopiec nie byłem specjalnie dobrym biegaczem. Jak się to działo, że w wieku lat pięćdziesięciu kilku obudził się we mnie instynkt ucieczki i zdobyłem się na wielkie zrywy szybkości? Później tego samego wieczoru mówiłem chełpliwie:

Na sto jardów ciągle jeszcze jestem lepszy od rabującego ludzi narkomana.

I przed kim chełpiłem się tą siłą moich nóg? Przed młodą kobietą imieniem Renata. Leżeliśmy w łóżku. Opisałem jej moją ucieczkę – biegłem niczym strzała, frunąłem. A ona powiedziała, jakby to była sceniczna replika (ach ta kurtuazja, dobre maniery pięknych dziewczyn):

Jesteś w cudownej formie, Charlie. Nie jesteś specjalnie wysoki, ale masywny, mocno zbudowany i taki elegancki – powiedziała, głaszcząc moje nagie boki.

Więc mój kumpel Humboldt umarł. Prawdopodobnie jego kości rozsypały się już we wspólnej mogile nędzarzy. Może w jego grobie nie ma nic prócz kilku grudek sadzy. Ale Charlie Citrine wciąż biega szybciej od rozbestwionych przestępców na ulicach Chicago i Charlie Citrine jest w cudownej formie, i leży w łóżku obok zmysłowej kochanki. I tenże Citrine potrafi wykonać pewne ćwiczenia jogi, a poza tym nauczył się stawać na głowie, żeby uśmierzyć bóle artretyczne w karku. O niskim poziomie mojego cholesterolu Renata została dokładnie poinformowana. I powtórzyłem jej uwagi lekarza na temat mojej zdumiewająco młodzieńczej prostaty i fenomenalnie prawidłowego EKG. Utwierdzony w moich złudzeniach i w moim kretynizmie tymi dumnie brzmiącymi raportami lekarzy objąłem piersiastą Renatę, wyciągniętą na korygującym postawę materacu. Wpatrywała się we mnie rozmodlonym miłością wzrokiem. Wciągnąłem w nozdrza zachwycającą woń jej wilgoci, osobiście partycypującą w tryumfie cywilizacji amerykańskiej (teraz z maleńką domieszką orientalnych barw Cesarstwa). Ale na promenadzie nadmorskiej w jakimś widmowym Atlantic City mojej wyobraźni zobaczyłem innego Citrine’a. Ten Citrine był zgrzybiały, pochylony i słaby. Och, bardzo, bardzo słaby, wieziono go w fotelu na kółkach obok maleńkich słonych fal, które jak ja wydawały się słabe. I któż to pchał mój fotel? Czy Renata – ta Renata, którą w wojnach o Szczęście zdobyłem szybkim jak u Pattona rzuceniem do boju wojsk pancernych? Nie. Renata jest wspaniałą dziewczyną, ale nie mogłem wyobrazić jej sobie za moim fotelem. Renata? Nie Renata. Z pewnością nie.

W Chicago Humboldt stał się jednym z moich ważnych zmarłych. Spędzałem o wiele za dużo czasu na dumaniu o zmarłych i na obcowaniu ze zmarłymi. Co więcej, łączono moje nazwisko z nazwiskiem Humboldta, bo w miarę jak oddalała się przeszłość, lata czterdzieste nabierały wartości dla osób fabrykujących tęczową tkaninę Kultury i rozeszła się wieść, że w Chicago żyje jeszcze facet, który był kiedyś przyjacielem Von Humboldta Fleishera, człowiek nazwiskiem Charles Citrine. I ludzie przygotowujący artykuły, prace dyplomowe i książki pisali do mnie albo przyjeżdżali, żeby podyskutować o Humboldcie. Muszę powiedzieć, że w Chicago Humboldt był naturalnym tematem do refleksji. Usytuowane na południowym krańcu Wielkich Jezior – dwadzieścia procent światowego zapasu słodkich wód – Chicago ze swoim gigantycznym życiem zewnętrznym zawierało w sobie cały problem poezji i wewnętrznego życia Ameryki. Tutaj można było zajrzeć w głąb takich spraw przez coś w rodzaju słodkowodnej przezroczystości.

Jak pan tłumaczy, panie Citrine, wzlot i upadek Von Humboldta Fleishera?

Młodzi ludzie, jak macie zamiar wykorzystać fakty o Humboldcie? Pisać artykuły i zrobić na nim karierę? To czysty kapitalizm. Rozmyślałem o Humboldcie z większą powagą i żalem, niż to może wynikać z niniejszego opisu. Niewielu ludzi kochałem. Nie stać mnie było na tracenie kogokolwiek. Jeden z nieomylnych dowodów miłości, to że tak często o nim śniłem. Ilekroć mi się pokazał, ogarniało mnie wzruszenie i zaczynałem płakać we śnie. Kiedyś śniłem, że spotkaliśmy się u Whelana na rogu Szóstej i Ósmej, w Greenwich Village. Nie był owym udręczonym, ołowianoszarym, opuchniętym człowiekiem, którego widziałem na Czterdziestej Szóstej Ulicy, tylko wciąż postawnym, normalnym Humboldtem w środkowym okresie swojego życia. Siedział obok mnie przy barze z butelką coca-coli. Wybuchnąłem łzami.

Gdzieś ty był? – spytałem. – Myślałem, że umarłeś.

Był bardzo łagodny, spokojny i wydawał się ogromnie zadowolony.

Teraz rozumiem wszystko – powiedział.

Wszystko? Co to znaczy wszystko?

Ale on tylko powtórzył:

Wszystko.

Nie mogłem wyciągnąć z niego więcej i płakałem ze szczęścia. Naturalnie był to tylko sen, jeden z tych, jakie człowiek śni, kiedy jego dusza nie jest zdrowa. Mojemu charakterowi na jawie daleko do doskonałości. Nie dostanę nigdy żadnego orderu za charakter. A dla zmarłych wszystko to jest z pewnością najzupełniej jasne. W sposób ostateczny opuścili tę problematyczną, mętną ziemską i ludzką sferę. Podejrzewam, że za życia człowiek patrzy na zewnątrz ze swojego ja, ze swojego środka. Po śmierci jest na peryferiach i patrzy do środka. Widzi u Whelana swoich starych kumpli wciąż borykających się z ciężarem własnej osobowości i dodaje im otuchy napomknieniami, że kiedy przyjdzie ich kolej i wkroczą w wieczność, oni też zaczną rozumieć i w końcu pojmą, co się zdarzyło. Ponieważ wszystko to nie jest Nauką, boimy się o tym myśleć.

No więc dobrze, będę się streszczał: w wieku lat dwudziestu dwóch Von Humboldt Fleisher wydał swój pierwszy zbiór ballad. Zdawałoby się, że syn zneurotyzowanych imigrantów z rogu Osiemdziesiątej Dziewiątej i West End – ekstrawagancki tata uganiający się za Pancho Villą, o włosach tak kręconych, co wiem z fotografii pokazanej mi przez Humboldta, że wojskowa czapka spadała mu z głowy; i mamcia z jednej z tych rozszwargotanych płodnych rodzin Potashów czy Perlmutterów, tkwiących w biznesie i baseballu, najpierw ładna na swój śniady sposób, potem ponura, obłąkana i niema – zdawałoby się, że taki młody człowiek będzie niewydarzony, że jego składnia będzie nie do przyjęcia dla grymaśnych krytyków – gojów, stojących na straży Protestanckiego Porządku i Szlachetnych Tradycji. Nic podobnego. Ballady były czyste, melodyjne, dowcipne, promienne, ludzkie. Myślę, że były platońskie. Przez „platońskie” rozumiem pierwotną doskonałość, do której pragną wrócić wszystkie istoty ludzkie. Tak. Słowa Humboldta były nieskazitelne. Dystyngowana Ameryka nie miała się czego obawiać. Cała w nerwach spodziewała się, że to antychryst bluźnie ze slumsów. A tymczasem Humboldt Fleisher przyszedł do niej z podarunkiem miłości. Zachowywał się jak dżentelmen. Był czarujący. Więc zgotowano mu ciepłe przyjęcie. Conrad Aiken pochwalił go. T. S. Eliot przychylnie ocenił jego wiersze i nawet Yvor Winters miał dla niego życzliwe słowo. Jeśli o mnie idzie, pożyczyłem trzydzieści dolarów i entuzjastycznie ruszyłem do Nowego Jorku, żeby porozmawiać z nim na Bedford Street. Był to rok 1938. Przeprawialiśmy się przez Hudson promem z Christopher Street i w Hoboken jedliśmy ślimaki i mówili o problemach współczesnej poezji. To znaczy Humboldt robił mi wykład na ich temat. Czy Santayana miał słuszność? Czy współczesna poezja jest barbarzyńska? Współcześni poeci mają wspanialszy materiał, niż mieli Homer i Dante. Natomiast brak im zdrowych i silnych ideałów. Jest niemożliwością być chrześcijaninem i jest niemożliwością być poganinem. Więc zostaje – sami wiecie co.

Przyjechałem, żeby usłyszeć, że wielkie rzeczy mogą być prawdziwe. To mi zostało powiedziane na promie odchodzącym z Christopher Street. Potrzebne były wspaniałe gesty i Humboldt je wykonywał. Oznajmił mi, że poeci powinni wymyślić sposób na przechytrzenie pragmatycznej Ameryki. Ostro wziął się do mnie tego dnia. Aja… cóż, byłem w ekstazie, ubrany, jak przystało na sprzedawcę szczotek firmy Fuller, w gruby wełniany garnitur, prezent od Juliusza. Spodnie były za szerokie w pasie i koszula wydymała się jak balon, bo mój brat, Juliusz, miał tęgi tors. Ocierałem twarz chusteczką z wyhaftowanym „J”.

A Humboldt właśnie zaczynał przybierać na wadze. Był ciężki w ramionach, ale wąski w biodrach. Później miał sterczący brzuch, jak Babe Ruth. Nogi miał jakby niespokojne, a stopy poruszały mu się nerwowo. Na dole szorująca nogami komedia; wyżej pańskość i godność, i pewnego rodzaju zbzikowany wdzięk. Wieloryb wynurzający się na powierzchnię obok łodzi mógłby na nas spoglądać, jak on spoglądał szeroko rozstawionymi, szarymi oczami. Był zarówno szczupły, jak gruby, ciężki, ale zarazem lekki, twarz miał jednocześnie bladą i ciemną. Fale złotobrązowych włosów unosiły mu się nad czołem – dwa jasne grzbiety i ciemna przełęcz. Czoło miał w bliznach. Jako dziecko upadł na ostrze łyżwy, nawet kość miał naruszoną. Blade wargi były wypukłe, a między nimi mnóstwo maleńkich niedojrzałych zębów, jak zęby mleczne. Pochłaniał papierosy do samego końca, więc jego krawat i marynarka były upstrzone wypalonymi dziurkami.

Tematem tego popołudnia był Sukces. Przyjechałem z prowincjonalnej dziury i on mnie karmił poufnymi informacjami. Spytał, czy mogę sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy położy się swoją poezję Greenwich Village na obie łopatki, a potem zaraz publikuje się eseje krytyczne w „Partisan” i „Southern Review”? Miał mi dużo do powiedzenia o Modernizmie, Symbolizmie, Yeatsie, Rilkem, Eliocie. A poza tym doskonale pił. I naturalnie przewijało się mnóstwo dziewczyn. Co więcej, Nowy Jork był wtedy szalenie rosyjskim miastem, mieliśmy Rosję na każdym kroku. Był to przypadek metropolii, według słów Lionela Abela, która marzyła o należeniu do innego państwa. Nowy Jork marzył, żeby porzucić Amerykę Północną i połączyć się z Rosją Sowiecką. Humboldt bardzo łatwo przeskakiwał z tematu na temat, z rozmowy o Babe Ruthu do Róży Luksemburg, Beli Kuna i Lenina. Od czasu do czasu zdawałem sobie sprawę, że jeśli nie przeczytam natychmiast Trockiego, nie będę godnym partnerem rozmów. Humboldt mówił mi o Zinowiewie, Kamieniewie, Bucharinie, o Instytucie Smolnym, o inżynierach z Szacht, o procesach moskiewskich, o rozprawie Hooka i dziele Lenina Pańsko W rzeczy samej porównywał się z Leninem.

Wiem – mówił – co Lenin czuł w Październiku, kiedy zawołał: „Es schwindelt!” Wcale nie chciał powiedzieć, że szwindlował, tylko że kręci mu się w głowie. Lenin, chociaż taki był twardy, czuł się jak młoda dziewczyna tańcząca walca. Ja też. W głowie mi się kręci od sukcesu, Charlie. Moje myśli nie dają mi spać. Kładę się do łóżka bez kropli alkoholu i pokój wiruje dokoła mnie. Z tobą też tak będzie. Mówię ci to, żeby cię przygotować – oznajmił Humboldt. W pochlebstwach był mistrzem.

Nieprzytomnie podniecony patrzyłem na niego niedowierzająco. Byłem naturalnie w stadium intensywnych przygotowań i żyłem nadzieją, że położę wszystkich na łopatki. Co dzień u Fullera, na porannej odprawie ekipy domokrążnych sprzedawców, mówiliśmy chórem:

Czuję się i wyglądam doskonale, a ty? – Ale ja naprawdę czułem się i wyglądałem doskonale.

Nie musiałem udawać. Nikt nie mógł być ode mnie gorliwszy, bardziej chętny, żeby witać gospodynie domowe, żeby oglądać ich kuchnie, żeby wysłuchiwać opowiadań o ich dolegliwościach. Gorączkowa hipochondria żydowskich kobiet była wtedy dla mnie czymś nowym, bardzo chciałem wiedzieć o ich guzach, o ich spuchniętych nogach. Pragnąłem, żeby mi mówiły o swoim małżeństwie, połogach, pieniądzach, chorobach i śmierci. Tak, siedząc i popijając kawę, usiłowałem je klasyfikować. Drobnomieszczanki, towarzyskie snobki, morderczynie własnych mężów. Ale ten analityczny sceptycyzm nie zdawał się na nic. Miałem w sobie za dużo entuzjazmu. Więc z zapałem sprzedawałem moje szczotki, jak z zapałem szedłem wieczorem do Greenwich Village i słuchałem, o czym mówią najwspanialsi gawędziarze Nowego Jorku – Schapiro, Hook, Rahv, Huggins, Gumbein. Pod naporem ich elokwencji siedziałem jak mysz na sali koncertowej. Ale Humboldt był z nich najlepszy. Był Mozartem rozmowy.

Na promie Humboldt powiedział:

Kiedy to osiągnąłem, byłem za młody, teraz mam trudności. – I ruszył z kopyta. Objął swoją tyradą Freuda, Heinego, Wagnera, Goethego we Włoszech, zmarłego brata Lenina, kostiumy Dzikiego Billa Hickoka, drużynę nowojorskich Gigantów, wypowiedzi Ringa Lardnera na temat opery, Swinburne’a na temat flagelacji i Johna D. Rockefellera na temat religii. Pośród wszystkich tych wariacji powracał wciąż główny temat, odnajdywany przemyślnie i w sposób podniecający. Tego popołudnia ulice wydawały się spopielałe, ale pokład promu błyszczał jasną szarością. Humboldt był niechlujny i wielkopański, jego umysł falował jak woda, jasne włosy powiewały na wietrze, twarz o szeroko rozstawionych jasnych oczach wydawała się blada i napięta, ręce tkwiły głęboko w kieszeniach spodni, stopy, w butach do gryw polo, trzymał zsunięte blisko. – Gdyby Scott Fitzgerald był protestantem – rzekł Humboldt – Sukces by go tak nie zniszczył. Spójrz na Rockefellera Starszego, ten wiedział, jak traktować Sukces, po prostu stwierdził, że to Bóg dał mu pieniądze. Naturalnie była to umiejętność gospodarowania. Był to kalwinizm.

Zahaczywszy w rozmowie o kalwinizm, Humboldt przechodził nieuchronnie do tematu Łaski i Nieprawości. Z Nieprawości przeskakiwał na Henry’ego Adamsa, według którego postęp techniczny tak czy owak za kilka dziesiątków lat przetrąci nam karki, a po Henrym Adamsie poruszał zagadnienie wybitności w epoce rewolucji, przemian społecznych, mas, a następnie zwracał się ku Tocqueville’owi, Horatio Algerowi i Rugglesowi z Red Gap. Zbzikowany na punkcie kina czytał namiętnie tygodnik „Screen Gossip”. Pamiętał Mae Murray jako boginię w cekinach na scenie teatru Loewego, zapraszającą sztubaków do odwiedzenia jej w Kalifornii. – Grała tytułową rolę w i ale skończyła w przytułku. A co powiesz o tym… jak on się nazywał… tym, co popełnił samobójstwo w szpitalu? Wziął widelec i wbił go sobie w serce obcasem buta, biedaczysko!

To było smutne. Ale prawdę mówiąc, mało mnie obchodziło, ilu ludzi poszło do ziemi. Czułem się nieprawdopodobnie szczęśliwy. Nigdy nie odwiedzałem domu poety, nigdy nie piłem nie rozcieńczonego dżinu, nigdy nie jadłem duszonych ślimaków, nigdy nie wciągałem w nozdrza woni przypływu. Nie słyszałem nigdy, żeby ktoś mówił takie rzeczy o biznesie, o jego mocy paraliżowania duszy. Humboldt opowiadał cudownie o cudownych, odrażających bogaczach. Należy im się przyglądać zza puklerza sztuki. Jego monolog był oratorium, w którym śpiewał i grał wszystkie role. Wznosząc się na większe jeszcze wyżyny, zaczął mówić o Spinozie, o tym, jak dusza karmi się radością dzięki rzeczom wiecznym i nieskończonym. Był teraz Humboldtem-studentem, który otrzymał najwyższe stopnie z filozofii od wielkiego Morrisa R. Cohena. Nie sądzę, żeby mówił w taki sposób, gdybym nie był smarkaczem z prowincjonalnej dziury. Ale po Spinozie Humboldt zrobił się trochę markotny i rzekł:

Mnóstwo ludzi czeka, żebym się zwalił na pysk. Mam miliony wrogów.

Naprawdę? Dlaczego?

Nie przypuszczam, żebyś czytał o ludożerczej społeczności Indian ze szczepu Kwakiutlów – odparł uczony Humboldt. – Kiedy kandydat wykonuje swój taniec inicjacji, wpada w szał i zaczyna jeść ludzkie mięso. Ale niech popełni błąd w rytuale, cała gromada rzuca się na niego i rozszarpuje na strzępy.

Dlaczego poezja miałaby przyczynić panu milionów wrogów?

Oznajmił, że to rozsądne pytanie, ale widać było, że wcale tak nie myśli. Sposępniał, a głos zrobił mu się głuchy, jak gdyby w jego dźwięcznej klawiaturze był jeden blaszany klawisz. I teraz w niego uderzył.

Może mi się zdawać, że niosę ofiarę na ołtarz, ale oni widzą to inaczej.

Nie, to nie było dobre pytanie, bo zadając je, dowiodłem, że nie znam Zła, a jeśli nie znam Zła, mój podziw jest bez wartości. Przebaczył mi, bo byłem młodym chłopcem. Ale usłyszawszy tę blaszaną nutę, zrozumiałem, że muszę się nauczyć bronić. Humboldt odkręcił kurek mojego uczucia i mojego podziwu, płynęły teraz z niebezpieczną siłą. Ten krwotok gorliwości osłabi mnie, a kiedy będę słaby i bezbronny, dostanę po karku. Wykoncypowałem – cha, cha! – że chce mnie przykroić dokładnie według swego wzoru. Zacznie mnie terroryzować. Lepiej, żebym uważał.

Tamtej parnej nocy, kiedy osiągnąłem mój sukces, Humboldt pikietował teatr Belasco. Właśnie go wypuszczono ze szpitala Bellevue. Ogromny napis Charlesa Citrine’a” jarzył się wysoko nad ulicą. Były w nim tysiące żarówek. Przyjechałem w smokingu, a tam był już Humboldt z bandą kumpli i pomocników. Wysiadłem z moją przyjaciółką z taksówki i na chodniku dostałem się w sam środek tego zamieszania. Policja odpychała tłum. Kumple Humboldta wrzeszczeli i awanturowali się, a on sam niósł swój transparent, jakby to był krzyż. Rozlazłe litery napisu, farba rtęciowa na płótnie, głosiły: „Autor tej sztuki jest zdrajcą”. Policjanci odepchnęli demonstrantów i nie spotkałem się z Humboldtem twarzą w twarz.

Czy chce pan, żeby go aresztowano? – spytał zastępca dyrektora.

Nie – powiedziałem, zraniony, rozdygotany. – Byłem kiedyś jego protegowanym. Obłąkany skurwysyn, przyjaźniliśmy się kiedyś. Dajcie mu spokój.

Demmie Vonghel, towarzysząca mi wtedy pani, oznajmiła:

Jakiś ty dobry! Naprawdę, Charlie, jesteś dobrym człowiekiem.

szedł na Broadwayu osiem miesięcy. Oczy publiczności były zwrócone na mnie przez blisko rok, ale niczego jej nie nauczyłem.

* * *

A teraz o śmierci Humboldta: umarł w Ilscombe, parę kroków od teatru Belasco. Ostatniego wieczoru, jak zdołałem to zrekonstruować, siedział na łóżku w swojej nędznej norze i prawdopodobnie czytał. Miał w pokoju tomiki Yeatsa i Hegla. Lekturę tych wizjonerskich autorów uzupełniały mu „Daily News” i „Post”. Nadal interesował się sportem i życiem nocnym, międzynarodową śmietanką towarzyską i poczynaniami rodziny Kennedych, cenami używanych samochodów i ogłoszeniami o pracy. Chociaż był już taką ruiną, trwał przy swoich zwykłych amerykańskich zainteresowaniach. A koło trzeciej nad ranem – pod koniec niewiele sypiał – postanowił znieść na dół śmieci i dostał w windzie ataku serca. Kiedy dopadły go bóle, runął na tablicę i nacisnął wszystkie guziki, w tym guzik dzwonka alarmowego. Dzwonki zaczęły brzęczeć, drzwi się otworzyły, Humboldt wytoczył się z trudem na korytarz i runął; z kubła na śmiecie wysypały się puszki, fusy od kawy, butelki. Dusząc się, rozszarpał koszulę. Kiedy przyszła policja zabrać nieboszczyka, pierś miał obnażoną. Szpital nie chciał go teraz przyjąć, więc zawieźli zwłoki do kostnicy. W kostnicy nie było czytelników nowoczesnej poezji. Nazwisko Von Humboldta Fleishera nic dla nich nie znaczyło. No więc leżał tam sobie, jeszcze jeden ludzki wrak.

Odwiedziłem niedawno jego wuja Waldemara na Coney Island. Stary bywalec torów wyścigowych, przebywający w domu dla starców, powiedział:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin