Nik Pierumow - Pierścień Mroku 02 - Czarna włócznia.rtf

(3413 KB) Pobierz
Pier?cie? mroku

 


75

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nik Pierumow

 

Pierścień mroku

 

 

Część II - Czarna Włócznia

 

             
 

              Zadrży Zachód i Wschodni świat

              Pojawiła się Moc w Dłoni.

              Dziewięć Gwiazd - Niebieski Kwiat,

              Niebieski Kwiat na Głowni.

             
 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

              TAJEMNICA OLMERA

 

1

 

 

              ZA KARN DUMEM

              Tłusty czarny dym nieforemnym kosmatym kłębem wolno snuł się z doliny; kiedy sięgał wierzchołków otaczających ją wzgórz, uparcie wiejący od trzech dni silny północnowschodni wiatr darł go na strzępy. Jednakże, gdy napór wiatru słabł, dym docierał do niskich szarych chmur; zasnuwających całe niebo, a był na tyle intensywny, że wsiąkając zmieniał kolor chmur, które wyglądały jak zabrudzone błotem. Ale wiatr nie cichł na długo, po chwili zaczynał wiać z jeszcze większą siłą, a wtedy Folkowi szczękały zęby.

              Przyjaciele siedzieli przy niewielkim ognisku, rozpalonym wśród obrośniętych zielonobłękitnym mchem szarych płaskich kamieni, postawionych na sztorc przez jakąś olbrzymią rękę. Na ich ostrych krawędziach złośliwie hasał wiatr, niczym uprzykrzony komar. Rozsiodłane kuce penetrowały kamieniste szare zbocze, wyszukując rzadkie kępki żółtawej zwiędłej trawy. Malec owinął się w płaszcz i żałośnie pociągał nosem, ponury Torin setny raz przejeżdżał osełką po ostrzu topora, na którym i tak nigdy jeszcze nie było najmniejszej plamki rdzy. Hobbit dorzucał chrustu do ognia i nie mając nic więcej do roboty, popatrywał w niebo i obserwował niespiesznie sunące w górę czarne strzępy.

              Był już listopad, jesień ustępowała miejsce przedzimiu; tu, na północy, o dzień drogi od Gór Angmaru, hulały już zimne wiatry. Północnowschodnie może były nawet zimniejsze, ale suchsze, a kiedy nadlatywał wiatr północnozachodni, nie pomagały już nawet ogniska.

              Lodowaty lepki ziąb przenikał przez najmniejsze szparki, i hobbit w żaden sposób nie potrafił się ogrzać. Smętnie gięły się dawno temu wyleniałe miejscowe brzózki, cherlawe i słabiutkie; ich czarne gałązki wyglądały, jakby w rozpaczliwym wysiłku chwytały się czegoś niewidocznego. Może odchodzącego ciepła?

              Folko zamieszał bulgoczącą w kociołku potrawę. Dawno już zostały zapomniane te czasy, kiedy do jadalni Brandyhallu wolno i uroczyście wnoszona była błękitna waza, z której wydobywały się rozkoszne aromaty, a cioteczka dużą srebrną chochlą rozlewała do fajansowych talerzy parującą zupę, nie żałując ani mięsa, ani warzyw z dna… Folko uśmiechnął się. Rytuał przygotowywania jedzenia odszedł w niepamięć, zamiast niego w zwyczaj weszło mieszanie w kociołku pospiesznie ostruganym patykiem, właśnie jak w tej chwili.

              Ich potrawa tułacza - ni to zupa, ni to kasza, ni to gulasz - własny wynalazek hobbita, niezwykle prosta, szybka w przygotowaniu i sycąca, jeszcze nie ugotowała się, więc Folko odwrócił się od ogienka, leniwie obserwując wojowników w dolinie, którzy krzątali się przy pogorzelisku. Arnorscy strażnicy dopalali tam resztki ponurego angmarskiego grodku; bardziej na lewo, nieco wyżej, pojawiały się i znikały, mieszające się z ludzkimi, przysadziste sylwetki krasnoludów. Na rozkaz Namiestnika wznoszono tam kamienną wieżę dla arnorskiej strażnicy.

              - Długo tu jeszcze będziemy gnili? - nie wytrzymał Malec, głośno pociągając nosem. - Gdzie ten Rogwold? Gdzie obiecane zapasy?! Każda chwila jest cenna!

              Folko zmarszczył się niezadowolony, Torin splunął z gniewem. Przeszli z wojskiem Namiestnika i palącymi się do wojaczki i draki tangarami - a znalazło się ich ponad osiemnaście setek - przez cały Angmar, starając się natrafić na ślad niedobitków armii Olmera, ale ci wyślizgiwali się zręcznie niczym błyskawiczna błotna żmija. Kiedy pierwsze oddziały strażników podeszły do rubieży Angmaru, zamiast walecznych północnych zuchów na spotkanie wyszła starszyzna oraz szlochające, błagające o litość kobiety i piszczące ze strachu dzieci a poza tym do obozu Namiestnika zaczęli napływać Angmarczycy - mocni, przysadziści, czarnobrodzi, ani źli, ani straszni - nisko kłaniając się zwycięzcom. Starszyzna jednogłośnie zapewniała, że nikomu nawet przez myśl nie przyszłoby wojować z Wielkim Królestwem, napadli mizerni odszczepieńcy, a za nich Arnor nie może ponosić odpowiedzialności.

              - Widzisz, o potężny, że żaden z naszych mężczyzn nie szedł na Fornost - mówili, błagalnie patrząc w nieprzeniknione i niewzruszone oblicze Namiestnika. - Oto stoją przed tobą, i chociaż nie jesteśmy winni, błagamy: wskaż, czym możemy zasłużyć sobie na przebaczenie Wielkiego Zjednoczonego Królestwa?

              Hobbit skrzywił się i potrząsnął głową, przypomniawszy sobie tę scenę, którą, wstrzymując oddech, oglądała cała armia. Czy Namiestnik przyjmie proponowany mu namolnie pokój i pojawi się przed żołnierzami szansa dosięgnięcia ocalałych buntowników jeszcze w Angmarze, czy przyjdzie im wykurzać upartych spiskowców z górskich kryjówek, i kto wie, ile jeszcze żywotów będzie to kosztowało?

              Namiestnik przyjął propozycję pokoju. Nałożył na Angmar daninę, zobowiązał starszyznę do przekazania zakładników, do złożenia broni: mieczy, siekier, pancerzy, hełmów, szczególnie kusz, pozostawiając im tylko łuki do ochrony stad przed wilkami. Poza tym nakazał powołanie oddziałów, które miały budować strażnice na przełęczach Gór Angmarskich. Żądał również schwytania ukrywających się buntowników, ale starszyzna tylko niżej pochylała twarde karki i powtarzała to samo: że niby wszyscy zuchwali najeźdźcy, nie zatrzymując się, przemknęli przez Angmar do przełęczy i szukać ich należy już za Karn Dumem. Rozesławszy oddziały do głównych osiedli Angmaru, Namiestnik z wyborowym oddziałem i krasnoludami ruszyli w pościg za uciekinierami po tropach ledwie widocznych na wąskich ścieżkach. Pościg okazał się niezwykle trudny - zdarzały się lawiny, a nie wiadomo skąd biorące się strzały trafiały lekkomyślnych Arnorczyków, którym zdarzyło się zdjąć hełm. Na dodatek Olmer, wyprowadzając swoich na nieznane przestrzenie za Gundabadem, podzielił wojsko na dziesiątki drobnych oddziałków, które uciekały różnymi drogami.

              Niewiele można było się dowiedzieć od miejscowych - mimo świadectw pokory w każdej wsi napotykali złe, nienawistne spojrzenia, rzucane spode łba, gdy już Angmarczycy podnieśli się z klęczek. A gdyby nie doświadczenie takich tropicieli jak Rogwold, nigdy by nie odszukali śladów konnych szwadronów Olmera. Jego piechota została w większości wybita w pierwszym boju, ze śmiertelnych objęć hirdu udało się wyrwać niewielu; ci, którzy ocaleli, niemal wszyscy dostali się do niewoli albo uciekli, gdzie kto mógł. Oprócz orków.

              Pozostawiwszy na bitewnym polu niemal trzy czwarte swoich sił, nie porzucili Olmera i ścigający z rzadka natykali się na ślady po biwakach uciekinierów, znajdując raz prosty, okuty żelazem orkowy but, a raz ciężką tarczę z ledwie widocznym wizerunkiem Białej Ręki, pewnego dnia zaś przednia straż przytaszczyła do obozu martwego orka, najprawdopodobniej był ranny i dobili go współplemieńcy. Pojawiali się też Hazgowie. Kilka razy ich grube, niechybiające strzały strącały z siodeł arnorskich strażników; widziano także ich samych, kiedy osłaniając odwrót, wycofywali się jako ostatni.

              Angmar został z tyłu. Czy to kraj manifestujący pokorę, czy naprawdę pokorny? Serce podpowiadało hobbitowi, że z tym narodem będzie jeszcze sporo kłopotów. Olmer zniknął - ukrył się za przełęczą, zaciągniętą niskimi śniegowymi chmurami, i Namiestnik dał rozkaz odwrotu.

              - Nie możemy w nieskończoność pętać się po zaśnieżonych bezpłodnych ziemiach - oświadczył. - Jeśli buntownicy postanowili tam właśnie się udać, cóż, czeka ich szybka śmierć z głodu i zimna. A z powrotem do Angmaru nie wpuści ich pozostająca tam drużyna.

              Nadgranicznicy Beorningów również są uprzedzeni. Wróg nie przedostanie się tamtędy.

              Ludzie i krasnoludy powitali te słowa głośnymi radosnymi okrzykami. Milczeli tylko ci, którym przypadło zimować tu aż do przyjścia zmiany; krasnoludy zamierzały zajrzeć do swoich starych osiedli na północnym skraju Gór Mglistych i również nie chciały wojować.

              Prowadził ich młody i gorący Chedin, syn Horta. Natomiast Folkowi, Torinowi i Malcowi nie pozostawało nic innego jak iść dalej. Nie zdecydowali się jednak wyjawić komukolwiek celu swojej wyprawy. Powiedzieli Rogwoldowi, że nie zamierzają wracać do Arnoru, ale spróbują szczęścia na wschodzie, w Ereborze, gdzie Dorin zbiera na wyprawę do Morii wszystkich odważnych tangarów. Zasmucony setnik protestował, ale Torin tylko pokręcił głową i poprosił o jedno: żeby po starej przyjaźni pomógł zgromadzić zapasy i ciepłe ubrania na drogę. Rogwold obiecał, i oto przyjaciele siedzieli nieopodal prowadzącej do przełęczy drogi i od czasu do czasu zerkali na widniejące już blisko masywy gór. Za szarym grzebieniem leżał wąwóz, porośnięty ponurym jodłowym borem. W tym miejscu, od starej angmarskiej strażnicy, zaczynała się droga do przełęczy. Przednia straż Arnoru wróciła kilka godzin temu; ślady wroga ginęły za górskim urwiskiem.

              Hobbit, wpatrzony w ogień, pogrążył się w dziwnym odrętwieniu. Szumiał wiatr i wokół poruszały się żywe istoty, gdzieś niewyobrażalnie daleko, i niewyobrażalnie dawno, pozostawił dom i rodzinę, przed nim niewiadome, a on sam nie wie, czy wrócić do tego, co było, czy zaufać przyszłości. Wszystko jeszcze zależy od niego, wszystko jeszcze może zmienić, ale nic nie jest podobne do tego uczucia, kiedy stoi się na rozdrożu i ma świadomość wolnego wyboru…

              Z tyłu dał się słyszeć stukot kopyt, po stoku wjeżdżał Rogwold, prowadząc na wodzy trzy juczne konie. Stary setnik zbliżał się powoli, z opuszczoną głową.

              - Nareszcie! - odetchnął z ulgą Torin. - Ruszaj się, Mały, przekładaj wszystko na kuce… Folko, nie stój jak słup! Pomagaj!

              Wkrótce zaciągnięto ostatni rzemień na jukach, sprawdzono ostatnią podkowę, nadeszła pora pożegnania.

              - Pozwólcie mi porozmawiać z Folkiem na osobności - Rogwold drżącym głosem zwrócił się do krasnoludów.

              Malec podniósł brwi ze zdziwieniem, ale Torin, rzuciwszy na hobbita szybkie spojrzenie, szarpnął krasnoluda za rękę i odprowadził na bok. Setnik i Folko zostali sami.

              - Znowu rozstajemy się, przyjacielu - powiedział cicho Arnorczyk. - I znowu cię nie rozumiem. Przecież nie jesteś krasnoludem, żeby wiązać swoje losy z losami tego podziemnego ludu? Oni mają swoją drogę, a my, żyjący na ziemi, swoją. Co będziesz robił w tym Ereborze? Pójdziesz walczyć o Morię? Co ci do niej? Boję się o ciebie, maluchu. Za pierwszym razem udało ci się, ale czy uda się po raz drugi? Nie, poczekaj, nie przerywaj.

              Może i wyrosłeś przez te miesiące, ale do hirdu cię nie wezmą! No to co tam będziesz robił?…

              Zresztą - głos setnika nieoczekiwanie stwardniał - rozmawiajmy szczerze. Myślisz, że nie wiem, z kim postanowiliście się zmierzyć? Chcecie złapać samego Olmera, czyż nie tak?

              Folko speszył się, ale Rogwold patrzył mu prosto w oczy i prosił wzrokiem o szczerą odpowiedź, hobbit nie mógł mu skłamać.

              - Tak, idziemy po niego. - I nagle wyrwało mu się: -Chodź z nami.

              Były setnik uśmiechnął się smutno.

              - O tym za chwilę… Pomyśl jeszcze raz, hobbicie, na co się ważysz? Masz przed sobą śnieżną pustynię. Nikt z was nie przebywał wcześniej północnych zboczy Gór Szarych, nikt nie zna tamtejszych szlaków. Na co liczycie? Ryzykujesz swoje życie, ale musisz pamiętać o tych, których zostawiasz z tej strony Grzmiących Mórz, o tych, którzy cię kochają i czekają na ciebie.

              - Po co to mówisz, Rogwoldzie? - zapytał cicho hobbit, patrząc na już zmarszczone w gniewnym i zarazem cierpiętniczym grymasie brwi setnika. - Przecież to wróg, Rogwoldzie.

              Zniszczy wszystko, co jest nam drogie i czemu jesteśmy wierni. Jestem przekonany, że nie ustanie w wysiłkach. Namiestnik zawraca, ale my nie możemy. Nie będziemy mogli spać ani żyć spokojnie, póki po Śródziemiu włóczy się ten, który nazywa siebie Olmerem. Zdołał nam uciec, i nie znalazł się nikt, kto odważyłby się ścigać go przynajmniej do granic zamieszkanych terenów. Cóż, weźmiemy to na siebie. Kilku hobbitów kiedyś przedarło się do serca twierdzy Mroku, nie bacząc na wszelkie przeszkody. Czy ja, potomek w prostej linii jednego ze słynnej czwórki, mam stchórzyć, skoro los zrządził inaczej i zostałem wciągnięty w tę sprawę?!

              Folko stał z zaciśniętymi pięściami, policzki mu płonęły. Niezauważalnie do rozmawiających podeszły krasnoludy. Rogwold z ciężkim westchnieniem pochylił głowę i przygryzł wargi.

              - Pewnie masz rację - powiedział głuchym głosem po chwili milczenia. - Tak, nasz świat zmienia się w oczach. - Uśmiechnął się smętnie. - W Amorze mówią, że nasz świat będzie nienaruszalny, póki hobbici nie wyjdą ze swego dobrowolnego osamotnienia. Kto wie, może ku temu wszystko zmierza?

              - Po co te piękne słowa, Rogwoldzie - zmarszczył się Torin. - Chcesz znać prawdę?

              Proszę bardzo. Rzeczywiście chcemy doścignąć Olmera, możemy nawet polec, ale musimy skończyć z nim raz na zawsze. Chcesz, to chodź z nami! A może uważasz, że on nie jest aż tak niebezpieczny i ściganie go jest tylko kaprysem zadufanego w sobie hobbita i pary znudzonych krasnoludów?

              - Nigdy nie mówiłem niczego takiego! - błysnął oczami Rogwold. - I powiadam wam: Olmer jest niebezpieczny, niezwykle niebezpieczny, niebezpieczniejszy od wszystkiego, z czym stykało się Królestwo w ciągu trzech wieków od zwycięstwa… Zobaczcie, jak zręcznie potrafił zmienić swoją porażkę w zwycięstwo! Wybito piechotę, ale ocalała najlepsza jazda.

              Ci będą pamiętać i co najważniejsze rozpowiedzą innym. - Rogwold aż się wychylił do przodu. - Opowiedzą o szlachetności wodza, który nie porzucił ich na pastwę losu! Jak zręcznie postąpił, uciekając z Angmaru, nie pozwoliwszy, by gniew Namiestnika dotknął tych, którzy karmili i wyposażali jego armię! Jak zręcznie ukrył się, pozostawiwszy po sobie w Angmarze dobre wspomnienia, nie pokłóciwszy się z tutejszą starszyzną. Nie mówiąc już o tym, czego potrafił dokonać, skoro połączył wszystkich, którzy mogli nosić broń i mieli jakikolwiek powód, by powiedzieć: „Arnor skrzywdził mnie, mój ród czy moich przyjaciół.

              Nie idę więc grabić, tylko mścić się!”. Łupieżców zatrzymać byłoby o wiele łatwiej! O nie, jest niebezpieczny, i powtarzam: macie rację. Ale iść za nim to szaleństwo!

              - Niby dlaczego? - Torin zacisnął zęby.

              - Straże doniosły, że jazda Olmera błyskawicznie ustępuje na wschód - odpowiedział stary setnik, nie spuszczając wzroku pod świdrującym spojrzeniem krasnoluda. - Nie wiem, na co on liczy, jak zamierza przetrwać zimę za Karn Dumem. Zamkniemy szczelnie przełęcze, nie będzie mógł więc wrócić. Z pewnością świetnie to rozumie. A skoro tak, to nie zostaje mu nic innego, jak z całych sił, nie szczędząc ludzi ani koni, przebijać się do Ereboru, gdzie może znaleźć wyżywienie dla swego wojska i furaż dla koni. Przez Góry Szare nie przejdzie. Sam chadzałem niegdyś wzdłuż nich i wiem, co mówię. One odcięły Olmera od zamieszkanych terenów, dlatego musi jak najszybciej przeskoczyć leżącą za nimi śnieżną pustynię. Jak mówiłem, ktoś tam żyje, ale wzdłuż całej drogi, od Gundabadu do najbardziej wysuniętego na wschód grzbietu, nie znajdziecie więcej niż setkę dymów.

              - A nie może przedrzeć się do Przyrzecza przez Most Gundabadzki? - zapytał zatroskany Torin.

              - Nie sądzę - pokręcił głową Rogwold. - Beorningowie są zbyt mocno związani z Królestwem, żeby tak otwarcie przepuścić przez swoje ziemie wroga, o którego istnieniu zostali już powiadomieni. A jeśli Olmer zechce walczyć z nimi, to czeka go jeszcze szybsza śmierć. Most Gundabadzki, nad którym panują Beorningowie, jest nie do przebycia przez nieprzyjaciela. Bywałeś tam?

              - Znam go tylko z opowieści - przyznał krasnolud.

              - Więc powiem wam, żebyście wiedzieli o nim więcej. Droga od Karn Dumu wznosi się tam wysoko w góry, prowadząc wąskim wąwozem o pionowych ścianach, po których wdrapać się mogą tylko najzręczniejsi z ludzi. Wąwóz urywa się przy ogromnej przepaści, oddzielającej Gundabad od Gór Mglistych. Jej głębokość wynosi półtorej mili, więc kiedy stoisz na moście, nie widać dna. Na dole płynie zimny górski potok, biorący początek z lodowców Gundabadu. Od śnieżnych równin, leżących na północ od Gór Szarych, przepaść odgradzają nieprzystępne skały; nikomu się jeszcze nie udało ich pokonać i przedostać do kanionu od jego północnej strony. Przez tę przepaść przerzucono wąski - w szeregu może iść nie więcej niż pięciu ludzi - i długi na półtorej mili most. Na końcu jest twierdza. Jej bastiony obejmują most z obu stron, ostatnie trzysta kroków można przejść tylko pod gradem strzał i kamieni. Na dodatek ostatnia część mostu jest ruchoma… Nie, jeśli Beorningowie nie przepuszczą go sami, Olmer nie przebije się tamtędy, a jeśli ich przekupi… Cóż, będą musieli oddać myto, i tamtejsi władcy świetnie to wiedzą. Nie, Olmer nie przejdzie do Przyrzecza.

              - Może ma jakąś kryjówkę na północy? - zastanawiał się Torin.

              - Może, ale co mu po kryjówce? Najpierw musi wygoić rany, podciągnąć wzmocnienia. Wszcząwszy wojnę, nie tak łatwo z niej się wycofać. A co można zrobić w bezpłodnej śnieżnej pustyni? Angmar nie wykarmi wielkiej armii… Poza tym niebezpiecznie jest koczować tak blisko naszych posterunków. Nie, na jego miejscu nie traciłbym ani dnia i uchodził na wschód.

              - Na pewno nie przedostanie się przez Góry Szare? - zaniepokoił się hobbit. - Jest chytry jak lis, a nuż znajdzie jakąś ścieżynkę…

              - Nie ma ścieżynek w Górach Szarych - pokręcił głową stary setnik. - Nie pokona ich, jeśli - rzucił kosę spojrzenie na Torina - nie przepuszczą go tamtejsze krasnoludy. Nie obraźcie się, ale są wśród waszej starszyzny tacy, którzy mogą połakomić się na złoto i kamienie. A tego dobra Olmer wywiózł z Fornostu niemało.

              - Nie przepuszczą - odparł Torin z gniewnym błyskiem w oku. - Nie przepuszczą!

              Ponieważ już wiedzą, że nie wolno.

              - Wiedzą? - Folko otworzył usta. - Skąd?

              - Posłaliśmy do nich wieści… przez Rudne Echo - przyznał niechętnie krasnolud.

              - Oho! - zdziwił się Rogwold. - Dawno już chciałem wypytać kogoś z krasnoludów, kto ma o tym pojęcie. Już bokiem mi wychodzą bajki o Rudnym Echu. Co to jest?

              Wiedziałem, że między krasnoludzkimi królestwami Śródziemia istnieje jakaś łączność.

              - Nic nie mogę wam powiedzieć, przyjaciele - rozłożył ręce Torin, a Malec zasępił się i odwrócił wzrok. - Złamalibyśmy Przysięgę, złożoną na imię… Nie, nie pytajcie mnie więcej!

              - Dobrze, ale w takim razie powiedz mi coś innego - rzekł Rogwold. - Możecie doprowadzić do tego, by wasi współplemieńcy spotkali Olmera i skończyli z nim. Dlaczego pozwalacie mu uciec, skoro wystarczyłoby kilka słów i sprawa byłaby załatwiona?

              Setnik gniewnie zmarszczył brwi, jego głos stał się oschły i twardy. Jednak ani Torin, ani Malec nie złamali się.

              - Czy królestwo potomków Durina w Górach Szarych stało się lennikiem i wasalem Arnoru? - napuszenie zaczął Malec, ale Torin mu przerwał: - Co mogą w polu same krasnoludy przeciwko śmigłej konnicy? - zwrócił się z lekkim wyrzutem do setnika. - Dziwne, że właśnie ty mówisz o tym!

              - Przecież nie musieliby wychodzić w pole! Wpuścilibyście tych zbójów do jaskiń i wydusili jak szczury! - Rogwold przeciął powietrze dłonią. - Co tam się przejmować!

              Torin zaczerwienił się, Malec zasępił, jednak trzymali nerwy na wodzy.

              - Moi rodacy nie pójdą na to! - odparł zdecydowanie Torin.

              - Na to! Co to znacz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin