Taran Matharu
Summoner: Rebelia
Cykl: Zaklinacz Tom 4
Tłumaczenie: Grzegorz Komerski
Tytuł oryginału: Summoner book four. The Outcast
Projekt okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka
Ilustracja na okładce: Małgorzata Gruszka
Mapa: Małgorzata Gruszka
Wydanie oryginalne 2018
Wydanie polskie 2018
Wszystkim moim czytelnikom
- 2 -
Arcturus cofnął się w głąb stajni i wtopił w cień. Postanowił zaczekać, aż na zewnątrz zrobi się zupełnie ciemno. Dobiegający z gospody zgiełk ucichł i przeszedł w niewyraźny pomruk, lecz wciąż było za wcześnie, by mógł bezpiecznie opuścić kryjówkę.
Jeżeli wszystko potoczy się jak co dzień, jego pan już wkrótce ogłosi biciem w dzwon nastanie północy, pory, w której większość podchmielonych gości karczmy rozejdzie się chwiejnym krokiem do domów, a nieliczni szczęśliwcy poczłapią na piętro do wynajętych pokojów. I wtedy Arcturus zrealizuje swój plan.
Plan powstawał od dobrych dziesięciu lat, przez bez mała dwie trzecie jego krótkiego życia. Miał mu pozwolić wyrwać się wreszcie na wolność, uwolnić od bicia, od niezliczonych godzin wyczerpującej harówki i tych nędznych, wstrętnych posiłków stanowiących jego jedyne wynagrodzenie.
Był sierotą, jego wartości nie określały więc przymioty charakteru, tylko zysk, jaki jego praca przynosiła karczmarzowi. Lepiej karmiono nawet tego wołu, który drzemał w tej chwili dwa metry dalej - wszak jego właściciel wydał na zwierzę sumę kilkakrotnie wyższą niż na Arcturusa, kiedy wykupywał go z miejskiego przytułku.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk dzwonu. Skrzypnęły otwierające się z impetem drzwi gospody i po krótkiej chwili chrzęst roztrącanego butami żwiru zasygnalizował wyjście ostatnich bywalców przybytku. Potem usłyszał jeszcze tylko kilka słabnących fal szorstkiego śmiechu i okolicę na powrót objęła w posiadanie cisza. Przezornie odczekał następne dziesięć minut i dopiero gdy nabrał pewności, że droga jest wolna, wyjrzał z cienia. Poprawił na ramionach paski plecaka i raz jeszcze zastanowił się, czy na pewno zabrał wszystko, co mogło mu się przydać.
Aby uciec, tak naprawdę uciec, nie wystarczało po prostu szybko przebierać nogami. Nauczyło go tego gorzkie doświadczenie. Z dawnych czasów, zanim karczmarz wykupił go z przytułku, pamiętał dzieciaki, które powracały po kilkudniowych, nieudanych eskapadach. A wracały niemal wszystkie, zawsze wygłodzone i niemiłosiernie obite.
Powód był prosty - dla wymizerowanych, niewykształconych chłystków bez dachu nad głową nigdzie nie było pracy. Arcturus rozumiał, że jeśli nie przygotuje ucieczki solidnie, skończy na bruku, żebrząc o ochłapy, aż wreszcie wróci jak niepyszny do gospody, pokornie mnąc czapkę w dłoniach. A wtedy, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, zostanie odesłany do sierocińca, do tego piekła na ziemi.
Przyklęknął w słomie i zajrzał do plecaka. Czterdzieści dwa szylingi: suma uciułana dzięki napiwkom, monetom znajdowanym po kątach i datkom co bardziej hojnych nieznajomych. Oszczędności całego jego życia. Te pieniądze miały mu pozwolić utrzymać się przez kilka pierwszych tygodni, zanim znajdzie nowe źródło zarobku. Spakował też grube futro, porzucone przez pewnego wędrownego kupca z powodu ciemniejącej na samym środku plamy po winie. Ciepłe odzienie mogło się bardzo przydać, zwłaszcza gdyby okoliczności zmusiły go mroźną nocą do obozowania pod gołym niebem. Spojrzał też na podwędzony z kuchni nóż o ząbkowanym ostrzu. W razie starcia z dorosłym rabusiem tak krucha broń nie na wiele mogła się zdać, lecz zapewniała mu przynajmniej elementarne poczucie bezpieczeństwa.
Do plecaka trafiły również dwie świece, chleb, kawał solonej wieprzowiny i ubranie na zmianę. Ot, tyle, by nie ruszyć w świat z zupełnie pustymi rękami.
Parsknięcie czekającego w mroku konia przypomniało Arcturusowi, dlaczego postanowił uciec właśnie dzisiejszej nocy. Taka szansa nie przydarzyła mu się jeszcze nigdy. Kilka godzin wcześniej zatrzymał się przed gospodą młody, zdrożony całodzienną jazdą wierzchem arystokrata. Nie kłopotał się nawet rozpakowaniem juków, cisnął tylko lekceważącym gestem wodze Arcturusowi, wmaszerował ociężałym krokiem do środka i zażądał pokoju. Zachowywał się przy tym tak szorstko i obcesowo, że planując kradzież, Arcturus nie poczuł praktycznie żadnych wyrzutów sumienia.
Wiedział, dokąd arystokrata zmierza. Pierworodni synowie i córki szlachetnie urodzonych mieszkańców Hominum po osiągnięciu pełnoletniości zawsze wstępowali na akademię Vocanów, za której murami poznawali arkana sztuki zaklinania demonów. Uczelnia znajdowała się bardzo daleko, właściwie po drugiej stronie królestwa, w pobliżu stołecznego miasta Corcillum. Arcturus był pewien, że przy odrobinie szczęścia w sakwach wędrowca znajdzie wszystko, czego mógłby zapragnąć, szykując się do długiej wędrówki. Co więcej, na dobytek młodego arystokraty składały się zapewne wyjątkowo cenne cacka.
Krok za krokiem, powoli, zbliżył się do konia, co chwila cmokając, by go nie spłoszyć. Jako stajenny przepracował już dość czasu, aby nauczyć się obchodzić ze zwierzętami. Wierzchowiec nie sprawił niespodzianki, musnął lekko chrapami wyciągniętą dłoń chłopaka, jakby w nadziei na poczęstunek. Arcturus pogładził go po pysku i odpiął juki, którym pozwolił opaść na klepisko.
Kucnął i przetrząsnął dokładnie wszystkie torby. Większość okazała się po prostu pusta. Tylko w niektórych kieszonkach kryły się jakieś bezużyteczne drobiazgi. Spochmurniał. Nic dziwnego, że arystokrata nie zabrał bagażu do gospody.
Nieistotne, koń sam w sobie stanowił znakomity łup. Przez tę stajnię przewijało się dzień w dzień wiele koni, lecz ten zdecydowanie się wyróżniał. Najprawdziwszy czystej krwi kawaleryjski rumak o długich, muskularnych nogach i żywych, inteligentnych ślepiach. Nie ulegało wątpliwości, że jest w stanie zostawić z tyłu dowolny pościg - przydrożnych rabusiów, dezerterów, a nawet pinkertonów, stróżów prawa Hominum, którzy - jak wieść niosła - chętnie wyłapywali bezdomne bądź zbiegłe z przytułków sieroty. Zwłaszcza takie, za które wyznaczono sowitą nagrodę.
Arcturus wsunął dłoń do ostatniej kieszeni i uśmiechnął się. Wreszcie trafił na coś interesującego. W mroku stajni nie mógł się przyjrzeć dokładnie, ale dotyk podpowiedział mu, że trzyma skórzany rulon. Kiedy rozwinął go na ziemi, ze środka wysunął się ukryty wewnątrz pergamin.
Wpadające przez szpary w dachu cienkie pasma księżycowej poświaty pozwoliły chłopakowi ujrzeć ciemniejące na karcie litery. Uniósł zwój do światła, by lepiej je zobaczyć. Czytanie nie było najmocniejszą stroną Arcturusa; edukacja w sierocińcu ograniczała się do jednego, jedynego roku nauki podstawowych umiejętności. Szczęśliwym trafem książki porzucane w karczmie przez wykształconych gości pozwoliły mu ćwiczyć, dzięki czemu czytał obecnie sprawniej niż większość sierot w jego wieku, aczkolwiek wciąż pomagał sobie, wypowiadając kolejne słowa na głos:
- Do rah lo fah lo go... - wyszeptał.
Nie rozumiał znaczenia niesamowicie brzmiących sylab, a mimo to, z jakiegoś niejasnego powodu, nie był w stanie przerwać. Nie był w stanie nawet oderwać spojrzenia od pergaminu. Po kilku pierwszych dźwiękach całe jego ciało przeniknęło nowe, lecz zarazem dziwnie znajome doznanie - lekko otępiające zawroty głowy, z każdym słowem przybierające na intensywności. Szare dotąd i mroczne wnętrze stajni zdawało się rozjaśniać, barwy ożywały...
- Sai lo go mai nei go... - recytował miarowo. Oczy przemykały po karcie, jakby wiedzione jakimś własnym, sekretnym postanowieniem.
Czytając z rozkołatanym sercem, Arcturus poczuł, że coś się w nim budzi. W ciemnym kącie stajni pojawił się błysk. Leżąca przed nim skóra zajaśniała fioletowym blaskiem, a jej powierzchnię pokryły jarzące się linie, które po chwili złożyły się w pentagram. Wierzchołki każdego z pięciu ramion gwiazdy opatrzone były enigmatycznymi symbolami. Błyszczący deseń pulsował niczym serce żywego stworzenia. Stajnię wypełniło nikłe brzęczenie.
Kiedy dotarł do ostatnich wersów, w powietrzu przed nim zawirowała świetlista kula, która błyskawicznie rozrosła się i rozjarzyła tak intensywnie, że prawie nie mógł na nią patrzeć. Przygaszony z początku pomruk przeobraził się w przejmujący, z każdą sekundą głośniejszy hurgot.
Odczytawszy końcową sylabę, zdołał wreszcie oderwać wzrok od pergaminu i rzucił się na ziemię. Zacisnął dłońmi uszy i w tej samej chwili przewaliła się nad nim fala gorącego powietrza, zupełnie jakby ktoś rozpalił tuż obok wielkie ognisko. Zaraz potem, nagle, jak za uderzeniem pioruna, cały świat umilkł i znieruchomiał.
Cisza opadła na stajnię niczym gruby, miękki pled. Słychać było jedynie głębokie, niemal płaczliwe oddechy Arcturusa. Leżał zwinięty w kabłąk z ciasno zaciśniętymi powiekami. Wiedział, że powinien działać, czym prędzej zebrać rzeczy i odjechać, zanim ktoś z gospody przyjdzie sprawdzić, co się dzieje. Strach jednak skuł go niczym lód, nie pozwalając podnieść się z chłodnego klepiska.
Coś trzasnęło. To wierzchowiec arystokraty zerwał postronek i głośno bijąc kopytami o bruk, pogalopował w noc. Nawet wyszkolone zwierzę nie było w stanie zachować spokoju w obliczu takiej nawały światła, żaru i hałasu. Spłoszony koń zauważył swoją szansę i czmychnął przez niedomknięte drzwi.
Przerażenie Arcturusa zmieniło się w rozpacz.
Gdzieś w mroku zaszeleściła słoma. Moment później w stajni rozległ się cichy warkot. Chłopak zamarł, wstrzymując oddech. Nawet nie próbował otworzyć oczu, chciał jedynie znieruchomieć jak kamień. Uznał, że jeśli uda mu się odegrać nieboszczyka, czające się w ciemności stworzenie postanowi poszukać bardziej interesującej zdobyczy.
Warkot wzmógł się, rozlegał się coraz bliżej, aż wreszcie Arcturus poczuł na uchu gorący, wilgotny oddech. Po jego policzku przebiegł szorstki jęzor, zostawiając mokry ślad śliny. Chłopak spiął się w sobie, zrozumiał, że musi stanąć do walki.
Z dzikim wrzaskiem zerwał się na równe nogi i wymierzył na oślep potężny cios pięścią. Trafił prosto w pokryty miękkim futerkiem pysk, usłyszał cichy skowyt bólu. Istota odskoczyła. Zachęcony sukcesem Arcturus uderzył ponownie, posyłając przeciwnika w mrok. Stwór poruszał się nieporadnie, w biegu wyraźnie przeszkadzały mu plączące się łapy.
Arcturus sięgnął po plecak i podskoczył do drzwi. W oknach gospody wciąż było ciemno, nie zobaczył za nimi nawet jednego ruchomego cienia. Uśmiechnął się z ulgą, być może wciąż istniała szansa na ucieczkę. Jeśli los mu sprzyjał, wierzchowiec mógł się przecież zatrzymać gdzieś nieopodal.
Już miał wyjść, gdy wypełniło go niespodziewane uczucie. Ból i... wrażenie zawodu z powodu czyjejś zdrady. Potrząsnął głową i wykonał kolejny krok naprzód, lecz wówczas doznanie przybrało na sile. Gdzieś w zakamarku jego świadomości coś się poruszyło. Dziwna istota ze stajni w jakiś sposób nawiązała z nim więź, połączyło ich coś przypominającego duchową i emocjonalną pępowinę. W duszy Arcturusa odezwało się przytłaczające i aż nazbyt znajome uczucie samotności i osierocenia.
Odwrócił się i spojrzał w głąb stajni. Obrębione księżycową poświatą wejście ciemniało niczym wylot głębokiej pieczary. Kryjąca się wewnątrz istota zawodziła, skomlała niczym pies, którego oschły pan odtrącił kopniakiem. Chłopak poczuł ukłucie wyrzutów sumienia, ostatecznie demon nie zrobił mu nic złego... Ot, polizał go tylko po twarzy. Zaraz... demon? Naturalnie, że demon! Arystokrata podróżował przecież do akademii Vocanów, gdzie miał posiąść tajniki zaklinania. Czyżby więc Arcturus wywołał przed chwilą prawdziwego demona? Zaraz, zaraz... magiczny talent dziedziczą chyba wyłącznie pierworodni potomkowie arystokratów... prawda?
Demon, zupełnie jakby zwąchał poczucie winy chłopaka, wyczłapał ze stajni i zamrugał w blasku księżyca. Nie był tak wielki, jak Arcturusowi wydało się w pierwszej chwili. Rozmiarami dorównywał sporemu psu i miał również psi łeb, w którym łypały wielkie, błękitne ślepia, nad nimi otwierała się dodatkowa para podobnych, choć mniejszych. Stwór był jednolicie czarny, a wzdłuż grzbietu przebiegał mu postawiony na sztorc grzebień szorstkiej sierści, biegnący aż do puszystego, lisiego ogona, zawzięcie w tej chwili merdającego niczym u domowego pieszczocha. Najdziwniejszy wydawał się natomiast tułów tej istoty, muskularny jak u dzikiego kota, utrzymujący się na mocnych łapach wyposażonych w niebezpiecznie ostre pazury.
- Coś ty za jeden? - wyszeptał Arcturus, wyciągając łagodnie dłoń przed siebie. Wyczuł, że lęk demona rozwiewa się i zastępuje go pragnienie zadowolenia nowego pana. Stworzenie, nadal czujne, podeszło naprzód i przeciągnęło po palcach chłopaka długim, wilgotnym językiem.
Arcturus pogładził go po łbie i przyjrzał mu się uważniej. Mimo pokaźnych rozmiarów, istota wyglądała na wciąż młodą sztukę. Miała nieproporcjonalnie dużą głowę, a wrażenie szczenięctwa potęgowały niewprawne kroki i pociesznie grube łapy.
- Chciałbyś ze mną uciec? - spytał chłopak, drapiąc demona pod brodą. Stwór przymrużył wszystkie cztery ślepia i zadarł pysk, dysząc z przyjemności. Arcturus zdał sobie sprawę, że sam również odczuwa w duchu cień zadowolenia demona. - Założę się, że na widok takiej pary jak my rabusie zastanowią się przynajmniej dwa razy, nim się zbliżą - dodał i uśmiechnął się pod nosem. - Miejmy tylko nadzieję, że nie spłoszysz mi konia. Bardzo się nam tej nocy przyda - dodał i odwrócił się.
W samą porę, by zobaczyć pędzącą ku swojej głowie grubą pałkę.
Ból.
A potem już nic.
Arcturus ocknął się w ciemności. Przez kilka naznaczonych obłąkańczym strachem sekund był przekonany, że niespodziewany cios pozbawił go wzroku. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy zauważył jaśniejące po drugiej stronie pomieszczenia cieniutkie pasemko światła.
W powietrzu unosiły się woń kurzu i zaduch, charakterystyczny dla dawno nieodwiedzanych miejsc. Leżał na zimnym, twardym kamieniu. Nie dostał nic, czym mógłby się okryć i ogrzać. Pod czaszką przy każdym ruchu odzywał się otumaniający ból. Uniósł dłoń i ostrożnie sięgnął do skroni, na której znalazł napęczniały guz wielkości gęsiego jaja.
Leżąc w mroku, doszedł do wniosku, że należałoby zbadać otoczenie. Być może, gdyby doczołgał się do światła, udałoby się zawołać o pomoc. Spróbował się odezwać, lecz spomiędzy warg dobył się jedynie ochrypły skrzek. Nie pamiętał, by kiedykolwiek w życiu dręczyło go tak wściekłe pragnienie. Opuchnięty język tarł o podniebienie niczym twardy plaster suszonego mięsa.
Od strony światła doleciał dźwięk kroków, donośnych i zdecydowanych. Drzwi stanęły nagle otworem, a Arcturusa oślepił jaskrawy płomień pochodni. Zamrugał i osłonił oczy dłonią.
- Nie śpisz, co? - warknął nieznajomy zimnym głosem. Płomień powędrował nieco wyżej.
Arcturus zmrużył powieki i zobaczył mosiężne guziki na tle czarnego munduru. Pinkerton. Mężczyzna miał przystojną twarz, lecz płonęły w niej okrutne, pozbawione współczucia oczy. Podszedł do więźnia i przyklęknął, by lepiej go obejrzeć.
Arcturus zauważył, że funkcjonariusz trzyma w dłoni kufel z wodą. Niewiele myśląc, sięgnął i zaczął pić głębokimi, hałaśliwymi haustami. Po chwili woda zaczęła mu chlupotać w żołądku niczym w wydrążonej tykwie. Pinkerton zachichotał, zacisnął chłopakowi na ramieniu silne palce i pomógł mu wstać.
- Dziękuję - wydyszał Arcturus, któremu nagle zakręciło się w głowie; zbyt szybko się podniósł.
- Nie przyniosłem jej do picia. Chciałem cię ocucić, leniwy chłystku. Od dwóch dni na zmianę dochodzisz do siebie i mdlejesz. Ten arystokrata musiał ci naprawdę nieźle przydzwonić. - Pinkerton znów wybuchnął śmiechem, po czym wyciągnął Arcturusa z celi. Znaleźli się w wąskim korytarzu.
- Dokąd idziemy? - spytał niewyraźnie chłopak, który nagle poczuł w ustach smak żółci. Chwyciły go mdłości.
Każdy krok odbijał się w głowie uderzeniami ostrego bólu. Miał wrażenie, że pod czaszką tańczą mu błyskawice. Na skraju świadomości Arcturusa wciąż trwał też demon, przygwożdżony grozą i bezbrzeżną konsternacją. Chłopak zdecydowanie wolał swoje własne doznania. Do bólu zdążył przywyknąć już dawno temu, w końcu karczmarz tłukł go, gdy tylko nachodziła go ochota. Przerażenie demona było znacznie bardziej nieznośne, także dlatego, że Arcturus również zaczynał się bać, ponieważ funkcjonariusz zignorował pytanie i prowadził go po schodach bez słowa.
Dotarli do niewielkiego holu, u którego końca otwierały się podwójne drzwi z ciemnego dębu, opatrzone herbem arystokratycznego rodu. Rzeźbienia na nich świadczyły o przekazywanych z pokolenia na pokolenie bogactwie i władzy. Ściany obwieszone były malowidłami. Uwiecznieni na portretach starcy o paciorkowatych oczach zdawali się śledzić przechodzącego chłopaka.
- Do środka masz wejść sam jeden. Ruszaj się! Niedobrze kazać czekać królowi - syknął pinkerton i wyszczerzył się na widok szoku malującego się na twarzy Arcturusa. - A tak, chłopaczku. Takich żeś se kłopotów napytał... - Wepchnął więźnia do środka i zatrzasnął za nim drzwi.
Arcturus potknął się i padł na podłogę. Impet uderzenia złagodził miękki dywanik z niedźwiedziego futra. Wzdłuż wszystkich ścian stały masywne regały wypełnione książkami, zostawiając wolne miejsce jedynie na drzwi i kominek, w którym trzaskał ogień. Powietrze w pokoju było nieprzyjemnie gorące, trochę jak w saunie, w której z przepisu medyka umieszcza się chorych.
Przed kominkiem stały dwa głębokie fotele i stołek. Niższe siedzenie zajmował młody arystokrata z niepokojem przypatrujący się Arcturusowi. Za jego plecami siedziało dwóch mężczyzn w średnim wieku. Czarne włosy obu przetykane były na skroniach pierwszymi pasemkami siwizny. Jeden z nieznajomych przypominał starców z obrazów w holu - miał świdrujące, bystre, niewielkie oczy i haczykowaty nos. Młodzik był do niego nieco podobny i Arcturus domyślił się, że ma do czynienia z ojcem i synem.
Drugi ze starszych mężczyzn nosił na głowie diadem, a jego wyraziste rysy szpecił w tej chwili nieprzyjemny grymas. To musiał być władca Hominum, król Alfric we własnej osobie. Wszyscy trzej odziani byli w kosztowne aksamity, jedwabie i srebrne koronki.
- Charles, opowiedz nam dokładnie o całym zajściu - mruknął monarcha niskim, niezadowolonym tonem, spoglądając na młodego arystokratę. - Nie pomiń najdrobniejszego szczegółu.
- Przecież już mówiłem! Wynająłem pokój w takiej obskurnej gospodzie tuż pod Boreas. Zwój i skórę zaklinacza zostawiłem w jukach, w stajni. W środku nocy obudził mnie dolatujący z zewnątrz harmider, więc wyszedłem sprawdzić, co się dzieje. I patrzę, a ten tu... łachudra... bawi się w najlepsze z moim demonem! - Charles wymierzył w Arcturusa rozdygotany palec. Przy każdym słowie tryskały mu z ust kropelki śliny. - Natychmiast ogłuszyłem go pałką i kazałem karczmarzowi wezwać pinkertonów, a bestię uwięziłem w stajni. Zresztą, nie mnie powinniście przesłuchiwać! Wypytajcie winowajcę!
- Jak się zwracasz do króla! Okaż trochę szacunku! - ryknął ojciec, zrywając się z fotela. Wymierzył Charlesowi siarczysty policzek. Zaraz potem skłonił się władcy, który leniwie machnął dłonią. Przeprosiny zostały przyjęte.
- Nie unoś się, Royce. Mamy poważniejsze zmartwienia niż subtelności protokołu. - Król spojrzał na Arcturusa i uśmiechnął się wymuszenie, jakby chciał go uspokoić. Wywarł jednak skutek dokładnie odwrotny do zamierzonego. - Wysłuchaj mnie uważnie, koniuchu. Jesteś jedynym świadkiem kradzieży demona należącego do lorda Favershama... aczkolwiek powinienem raczej powiedzieć, do jego syna. Wspomniane przez Charlesa zwój i skóra pozwalają arystokratom przekazywać demony między sobą. Zazwyczaj ojcowie obdarzają nimi swych pierworodnych synów. A teraz zadam ci kilka pytań i chcę, byś przed odpowiedzią naprawdę dobrze się zastanowił. Kim był człowiek, który okradł Charlesa i przyzwał w stajni demona? Czy zauważyłeś może herb na jego stroju? A może charakterystyczny kolor? - Zanim Arcturus zdążył cokolwiek powiedzieć, Alfric spojrzał na lorda Favershama. Chłopak czuł w głowie straszliwy zamęt i milczał. - Pamiętajmy, że lord Lovett został pobłogosławiony przez los wyjątkowo szczodrze. Ma aż czwórkę magicznie uzdolnionych dzieci. Jego najmłodsza córka wstępuje do Vocanów jeszcze w tym roku, razem z Charlesem. Nie wiem natomiast, w jaki sposób Faversham zamierza zdobyć czwartego demona. Nie jest wszak szczególnie silnym zaklinaczem, jak myślisz...?
- Mój panie, nie sądzę, by śmiał się poważyć na coś podobnego. Lovettowie władają jedynie Calgary, a to lenno ubogie pod każdym względem. Ledwie kilka farm i rzek. Myślę, że nie podjąłby aż tak znacznego ryzyka. Gdyby został schwytany, moi gwardziści wzięliby Calgary szturmem i odebrali naszą własność siłą. Z nawiązką. Naturalnie za twoim przyzwoleniem, panie. - Lord Faversham z szacunkiem skłonił głowę.
- Naturalnie - skinął Alfric, po czym ponownie skupił spojrzenie na Arcturusie.
- Więc? Kto to był? - rzucił Charles, nie kryjąc wrogości. Na policzku chłopaka wciąż płonął czerwony odcisk ojcowskiej dłoni. - Kto skradł mojego demona?
Arcturusowi dosłownie odebrało mowę, nie był w stanie wykrztusić jednego słowa. Jako najbardziej sensowna możliwość narzucało się kłamstwo. Mógł obarczyć winą jakąś tajemniczą postać, anonimowego arystokratę, który zakradł się do stajni pod osłoną mroku i zbiegł. Ważniejsze pytanie brzmiało jednak inaczej. Czy ci dwaj pozwolą mu żyć? Czy nie zabiją go z powodu tego, czego się dowiedział? A nawet jeśli pozwolą, to co potem? Z powrotem do przytułku, gdzie będzie głodował z pozostałymi niekochanymi przez nikogo sierotami?
Może więc lepiej zaryzykować, sprawdzić, co się stanie, gdy wyzna im prawdę? Młody chłopak z pospólstwa zdolny wywołać demona! Niesłychana sprawa! Coś takiego mogło postawić całe jego życie na głowie. A kiedy jest się na samym końcu talii, warto sprawić, żeby ktoś przetasował wreszcie karty.
- To ja - oświadczył głosem na tyle pewnym, na ile był w stanie. - Ja przyzwałem tego demona. Czuję go nawet w tej chwili.
W bibliotece na moment zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Chwilę potem król i lord Faversham wybuchnęli tubalnym śmiechem. Nawet Charles zachichotał, aczkolwiek w jego oczach wciąż błyszczała z trudem tłumiona wściekłość. Arcturus zamknął usta i umilkł.
Władca podniósł dłoń i wesołość zgasła. Uśmiechnięte dotąd wargi monarchy zbiegły się w wąską kreskę.
- Charles, pozwól - przywołał gestem młodzika, nachylił się i szepnął mu coś na ucho. Charles zawahał się, po czym wyszedł energicznym krokiem z salki i zatrzasnął za sobą drzwi.
Król złożył dłonie w piramidkę i zajrzał Arcturusowi głęboko w oczy. Szare spojrzenie nie zdradzało niczego, lecz lord Faversham zaczął bębnić palcami o oparcie fotela. Niespodziewanie i on zaczął się denerwować.
Mimo że temperatura w pokoju nie spadła, Arcturus zadygotał. Wzrok Alfrica był lodowaty.
- Niebezpiecznie się bawisz - zauważył lord Faversham, mrużąc oczy. - Czy ktoś cię opłacił, byś spróbował nam wmówić podobne niedorzeczności? Bo jeśli choć przez chwilę sądziłeś, że uda ci się nas okłamać i opuścić ten zamek żywcem, to zapewniam, że jesteś w błędzie.
- Mówię prawdę - odparł Arcturus, przeklinając w duchu drżenie głosu. - Odczytałem na głos tekst z pergaminu i pojawił się demon.
- Ludzie wywodzący się z pospólstwa nie mogą przywoływać demonów - warknął król. Powoli zaczynał okazywać zniecierpliwienie. - To dar, który przekazuje się wraz z krwią, zawsze pierworodnemu dziecku i niekiedy jego młodszemu rodzeństwu. Od dwóch tysięcy lat jedynymi zaklinaczami w Hominum pozostają arystokraci. Lecz dobrze, dam ci jeszcze jedną szansę. Jeżeli wyjawisz prawdę i podasz nam nazwisko złodzieja, otrzymasz ode mnie czterysta szylingów i opłacę ci miejsce w powozie do Corcillum. To najuczciwsza propozycja pod słońcem.
Arcturus jednak poczuł coś nowego, coś, co dręczyło go niczym skrzypienie paznokci drapiących o szkolną tablicę. Ból odległy, lecz wyraźny i dotkliwy, cierpienie płynące poprzez psychiczną nić, która łączyła go z demonem.
Druga, mocniejsza fala powaliła go na kolana. Chwycił się za głowę i zacisnął palce na skroniach. Nadal bolało go po ciosie Charlesa, a teraz jeszcze demon...
- Krzywdzicie go! - zawołał, wciskając czoło w niedźwiedzi dywanik.
- Kiedy zamierzasz dać tej farsie spokój? - wycedził lord Faversham i kopnął leżącego chłopaka. Wtedy jednak król uniósł kościsty palec i wskazał drzwi biblioteki.
- D...
entlik