Rosenfelt David Świadek na czterech łapach A5.doc

(1427 KB) Pobierz
Świadek na czterech łapach




David Rosenfelt

Świadek na czterech łapach

 

 

Z języka angielskiego przełożyła: Katarzyna Procner-Chlebowska

Tytuł oryginału Play Dead

Wydanie oryginalne 2007

Wydanie polskie 2012

 

 

Andy Carpenter to fenomenalny obrońca sądowy, który nie boi się spraw beznadziejnych i zawsze ufa swojemu instynktowi. To również miłośnik psów z wyjątkową słabością do goldenretrieverów, po uszy zakochany w swej suczce Tarze. Do wspieranej przez Andy’ego psiej fundacji trafia pewnego dnia golden retriever, który za domniemane pogryzienie swojego właściciela powinien w świetle prawa zostać uśpiony. By do tego nie dopuścić, Carpenter podejmuje się precedensowej obrony oskarżonego czworonoga. Wtedy nie przypuszcza jeszcze, że uratowany zwierzak okaże się wkrótce świadkiem morderstwa, a brawurowo wygrana rozprawa będzie początkiem prawdziwej batalii sądowej, jaką przyjdzie mu stoczyć, by wyciągnąć zza kratek kolejnego niewinnego człowieka. Ekscytujące potyczki z sali sądowej i toczące się równolegle śledztwo, którym interesuje się nie wiedzieć czemu wojsko i FBI, to zapowiedź pierwszej powieści z Andy’m Carpenterem, ekscentrycznym, ale nie pozbawionym poczucia humoru prawnikiem psiarzem, którego tak pokochała Ameryka.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Mike’a, którego nie mogę pobić na żadnym polu...

I dla Ricka, którego nikt nawet nie próbuje pobić w czymkolwiek.


Podziękowania

Nie jestem fanem stron z podziękowaniami. Najbardziej mnie drażni, gdy autorzy podpierają się nazwiskami znanych ludzi, by zrobić wrażenie na czytelnikach, opowiadając przy tym chwytające za serce anegdotki, byle tylko udowodnić bliskość tych relacji.

Ja tak nie robię. To nie w moim stylu. Moje podziękowania są krótkie i na temat. Nie rzucam nazwiskami celebrytów na prawo i lewo. Chcę, żeby moje literackie wypociny mówiły same za siebie. Jeśli ktoś służył mi pomocą lub inspiracją, dziękuję mu... jeśli nie, nie robię tego. Na wyrazy wdzięczności trzeba sobie zasłużyć.

Chciałbym więc niniejszym w zupełnie przypadkowej kolejności wymienić wszystkich, którym winien jestem faktyczne podziękowania:

Michael Jordan; Bill Clinton; Dwight i Mamie Eisenhowerowie; Debbie Myers; Jonas Salk; Britney Spears; Clarence i Mario Thomasowie; Bob Castillo; Babe Ruth; Wolf Blitzer; Wolfman Jack; Stacy Alesi; Gandhi; Jessica i Homer Simpsonowie; Little Anthony and Imperials; Derek Jeter; Susan Richman; Joe Montana; Cały stan Montana; David Divine; Bruce Springsteen; Walter Cronkite; Norman Schwarzkopf; Tony Blair; Tony Gwynn; Tony Soprano; Kristin Weber; Bialystock i Bloom; Ralf i Alice Kramden; Bobby i Alice Knight; Dough Burns; Henry Kissinger; Trixie i Ed Nortonowie; June Peralta; Taylorowie: Lawrence i Elisabeth; Cal Ripken; Paris i Conrad Hilton; Tokyo Rose; Al i Nancy Sarnoff; Larry Bird; Charlie Bird i Big Bird z Ulicy Sezamkowej; Przewodniczący Sądu Najwyższego, John Warren G. Harding; Stephanie Allen; Wayne i Fig Newtonowie; Puff Daddy; Mój tata; Moja mama; Alex Trebek; Różni Rosenfeltowie; Golda Meir; Siostry Barbary: Bush, Streisand i Walters; Nelson Mandela; Ozzie Nelson; Ozzy Osborn; Less Pockell; Kevin Costner; Kevin Federline; Robin Rue; George Constanza; Celia Johnson; Magic Johnson; Andrew Johnson; Johnson & Johnson; Norman Trell; Gracie Allen; Ernest Hemingway; Jacksonowie: Michael, Stonewall i Phill; Simon & Garfunkel; Scott i Heidi Ryder; Joe Frazier; Krzysztof Kolumb; Christopher Cross; Sandy Weinberg; Sam i Whitney Houston; Antony, Bernard i John Hopkins; Muhammad Ali; John i Carol Antonaccio; Rogersowie: Kenny, Roy i Ginger; Rocky Balboa; Geraldo; Chita i Mariano Rivera; George Kentris; Abbott & Costello; Julia i Robin Roberts; Michael, Sonny I.

Przepraszam, jeśli kogoś pominąłem.

A tak na poważnie, podzielcie się wrażeniami z lektury, pisząc na adres dr27712@aol.com. Zrobiło tak wielu czytelników moich wcześniejszych powieści i bardzo to sobie cenię.


●  ●  ●  ●  ●

 

- Andy, nie uwierzysz!

To jedno z tych zdań, które bez kontekstu nic nikomu nie powie. Coś, w co za chwilę nie uwierzę, mogłoby się przecież teoretycznie okazać zarówno dobrą, jak i złą wiadomością.

Problem w tym, że znajdujemy się w Schronisku dla Zwierząt Hrabstwa Passaic, tak że otoczenie nie pozostawia złudzeń - dobrej wiadomości raczej nie usłyszę.

Woła mnie do siebie kierownik, Fred Brandenberger. Gość wykonuje piekielnie niewdzięczną robotę, bo liczba przywożonych do schroniska psów znacznie przewyższa chętnych do adopcji. Nie pozostaje mu więc nic innego, jak usypiać te, dla których nie udaje się znaleźć właścicieli. Wiem, że strasznie to przeżywa. Pracuje tu od dwóch lat, ale stawiam, że nie pociągnie zbyt długo.

Nie lubię tu przychodzić i dlatego robię to niezmiernie rzadko, zostawiając tę działkę Williemu Millerowi, mojemu byłemu klientowi, a obecnie wspólnikowi w „Tara Foundation”, fundacji ratującej psy, którą założyliśmy jakiś czas temu. Dzięki niej udaje nam się ocalić około tysiąca zwierząt rocznie, ale wciąż brakuje miejsca dla kolejnych. A ja nie potrafię podejmować decyzji, które przyjąć, a których nie, i dlatego normalnie zrzucam ten obowiązek na barki Williego.

Na moje nieszczęście Willie wyjechał z żoną Sondrą na kilka dni do Atlantic City, a że mamy miejsce dla kilku psów, oto jestem. Strasznie się tej wizyty bałem, a wnioskując po tym, co właśnie powiedział Fred, zaczynam podejrzewać, że moje złe przeczucia nie wzięły się z powietrza.

Fred prowadzi mnie do pomieszczenia, gdzie poddaje się kwarantannie psy chore i te, które kogoś pogryzły lub z jakichś innych powodów nie nadają się do adopcji. Takie zwierzę obserwuje się przez dziesięć dni, żeby wykluczyć wściekliznę, a potem usypia. W schronisku tak mówimy o zabijaniu.

Fred pokazuje na klatkę w głębi pokoju. Podchodzę więc skulony, jak to mam w zwyczaju. Okazuje się, że to coś o wiele gorszego, niż się spodziewałem - jeden z najpiękniejszych golden retrieverów, jakiego w życiu widziałem.

Klatka nie jest miejscem dla golden retrieverów. Żadnych. Bez wyjątku. Pies, którego mam przed sobą, nie ma więcej niż siedem lat, ale godności, jaka wyziera z jego ślepi, będę mu pewnie zazdrościł i za kolejne siedemset. Te oczy zdają się mówić: „To nie miejsce dla mnie”, i w żadnym innym spojrzeniu nie dostrzegłem nigdy takiej szczerości i prawdy.

Czuję, jak zalewa mnie fala gniewu na myśl o tym, jakie to niesprawiedliwe.

- O co chodzi, u diabla? - pytam podchodzącego do nas Freda.

- Pogryzł swojego właściciela. Jedenaście szwów - tłumaczy Fred. - Nie żebym go za to winił.

- To znaczy?

- Po pierwsze, facet to skończony dupek. A po drugie, może nawet nie być właścicielem.

- Możesz wyrażać się jaśniej?

Fred niewiele jednak wie. Niejaki Warren Shaheen zadzwonił do niego po powrocie ze szpitala z prośbą, by przyjechać do jego domu w Hawthorne. Twierdził, że został pogryziony przez swojego psa, Yogiego. Bez żadnego konkretnego powodu. Chciał, żeby Fred zabrał zwierzę do schroniska i uśpił.

Kiedy Fred wyprowadzał Yogiego z domu, podszedł do nich dzieciak z sąsiedztwa. Powiedział, że Warren ciągle kopał swojego podopiecznego i na pewno pies się po prostu bronił. Dodał jeszcze, że Warren znalazł go błąkającego się jakieś trzy tygodnie wcześniej, ale nie pofatygował się, żeby poszukać właściciela.

- I co zamierzasz? - pytam.

Fred wzrusza ramionami.

- Znasz przepisy. Po dziesięciu dniach musimy go uśpić. Nie wolno nam oddawać go do adopcji.

Pytam Freda, czy może otworzyć klatkę i wypuścić psa. Wie, że nie powinien, ale spełnia moją prośbę.

Zabieram Yogiego do niewielkiego pomieszczenia, w którym przyszli właściciele mają okazję poznać się bliżej z wybranym zwierzakiem. Siadam na krześle, Yogi podchodzi do mnie. Ma doskonale widoczne w tym świetle blizny na pysku. Wyglądają na stare. To zapewne pamiątki po krzywdach z przeszłości. Nie miał, jak widać, wesołego życia.

Kładzie mi łapę na kolanie - w ten sposób golden retrievery proszą, by je podrapać po brzuchu. Kiedy to robię, opiera głowę o moje kolano.

Fred zastaje nas podczas pieszczot.

- Niesamowite - odzywa się na nasz widok.

- Fred, nieważne, co mówią przepisy. Ja gwarantuję ci jedno.

- Co takiego?

- Nic złego nie stanie się temu psu.


●  ●  ●  ●  ●

 

Doszedłem do wniosku, że cała ta gadka o etyce zawodowej to jakaś jedna wielka ściema.

Wszyscy wmawiają nam, że ludzi pracujących należy podziwiać, ale nikt jakoś nie zacznie od tego, że już sama idea pracy po prostu nie leży w ludzkiej naturze. Pozwólcie więc, że ja, Andy Carpenter, światowej klasy filozof, wyjaśnię wam kilka spraw.

Jestem głęboko przekonany, że ludzie dążą przede wszystkim do tego, by sprawiać sobie przyjemność. Jemy, bo przyjemniej jest czuć się sytym aniżeli głodnym, śpimy, bo przyjemniej być wyspanym niż zmęczonym, uprawiamy seks... zresztą chyba już wiecie, o co mi chodzi.

Pracujemy, by dzięki pieniądzom uprzyjemnić sobie życie. Jeśli z równania usunąć pieniądze, posypie się całe działanie. Ciekawe, czy znajdziecie kogoś, kto bez odpowiedniego wynagrodzenia gotów będzie do końca życia dziesięć godzin dziennie sprzedawać części hydrauliczne, obsługiwać gości w restauracji albo naprawiać odkurzacze?

Przyznaję, że zdarzają się i tacy, którzy zdecydowani są wykonywać swój zawód niezależnie od ewentualnych dochodów. Są to na przykład artyści, politycy czy showmani - zaspokajają w ten sposób potrzebę tworzenia, żądzę władzy bądź pragnienie sławy. Ale tylko dlatego, że czerpią z nich przyjemność.

I tu docieramy do sedna, czyli do mnie. Jestem w kwestii etyki zawodowej odrobinę upośledzony. Prościej rzecz ujmując, jestem prawnikiem, który nie przepada za praktykowaniem prawa. A że kilka lat temu dostałem w spadku dwadzieścia dwa miliony dolarów i pieniądze przestały być czynnikiem motywującym, raczej się zawodowo nie przemęczam.

Zdarza mi się niekiedy zapomnieć o własnej awersji do prawniczej profesji, ale jest to każdorazowo związane właśnie z chęcią sprawienia sobie przyjemności. W ciągu ostatnich lat poprowadziłem więc kilka naprawdę dużych i wymagających spraw, których większość wzbudziła żywe zainteresowanie mediów. Wszystkie traktowałem w kategorii wyzwania, czegoś w rodzaju sportowych rozgrywek.

Były dla mnie ogromnie ważne, zarówno zawodowo, jak i prywatnie, a to tylko dodatkowo mnie motywowało. Dostarczały też wiele przyjemności i budziły mojego ducha rywalizacji. Jeśli miałbym reprezentować anonimowego kolesia, który chce się rozwieść albo pozywać firmę ubezpieczeniową w związku z wypadkiem samochodowym, to chyba nie chciałoby mi się wychylać nosa z domu.

W drodze do biura czuję, jak krew szybciej zaczyna mi krążyć w żyłach. Dzwonię na komórkę mojego wspólnika, Kevina Randalla.

Ten szepce do słuchawki:

- Słucham?

- Coś się stało? - pytam.

- Jestem u swojego urologa - wyjaśnia.

Kevin to największy hipochondryk na całej zachodniej półkuli i gdy do niego dzwonię, w pięciu przypadkach na dziesięć jest u lekarza.

- Masz swojego urologa? - Nie mogę uwierzyć. - Jestem pod wrażeniem.

Kevin wie, że nie umiem się powstrzymać przed kpinami z jego chorobowej obsesji, a jednak i tym razem wygrywa jego potrzeba opowiedzenia komuś o swoich dolegliwościach:

- A ty nie masz? To do kogo chodzisz z problemami urologicznymi?

- Mam gdzieś problemy urologiczne. Leję na nie.

Nie podoba mu się, w jakim kierunku ta rozmowa zmierza, więc szybko przechodzi do rzeczy.

- Po co dzwonisz, Andy?

- Spytać, czy możemy się spotkać w biurze. Oczywiście, jak już wyjdziesz od urologa.

- A po co? - To całkiem rozsądne pytanie, zważywszy na fakt, że nie prowadziliśmy żadnej sprawy od kilku ładnych miesięcy.

- W związku z pewnym klientem - odpowiadam.

- Mamy klienta? - Bez powodzenia próbuje ukryć niedowierzanie.

- Tak.

- A kogo?

- Ma na imię Yogi - mówię.

- Yogi? To imię czy nazwisko? - Kevin nie interesuje się sportem, więc najwyraźniej nie ma pojęcia, kim jest Yogi Berra, ale zakładałem, że będzie chociaż kojarzył misia Yogi.

- Tak w zasadzie to ma tylko imię, na dodatek nie wiadomo, czy prawdziwe. Słuchaj, Kevin, wiem, że nie będzie go stać na nasze usługi. Nie masz nic przeciw?

- Jasne, że nie.

Podzieliłem się z Kevinem ogromnym honorarium, które dostałem kilka lat temu po wygraniu jednej ze spraw, więc dla niego też pieniądze nie grają większej roli. Poza tym jest właścicielem świetnie prosperującej pralni samoobsługowej, gdzie udziela piorącym i suszącym swe ciuchy klientom bezpłatnych porad prawnych.

- O co jest oskarżony?

- O napaść.

- Gdzie jest teraz?

- W celi śmierci.

- Andy, czuję, że coś tu nie gra.

- I dobrze czujesz.


●  ●  ●  ●  ●

 

- Co ty tu robisz, szefie?

Tymi słowami wita mnie Edna, która od piętnastu lat jest moją sekretarką, a od niedawna każe się nazywać asystentką do spraw administracyjnych. Nie żeby na którymś ze stanowisk tak naprawdę coś robiła, ale jako asystentka od spraw administracyjnych może się obijać ze zdecydowanie większą godnością.

Jak my wszyscy dąży do tego, by sprawiać sobie przyjemność, a tę znajduje w rozwiązywaniu krzyżówek. Jest chyba najwybitniejszą rozwiązywaczką krzyżówek, jaką widział świat. I tak jak kolekcjonerzy sztuki co miesiąc odkrywają obrazy Da Vinciego czy Picassa na pchlich targach lub w prywatnych garażach, tak za trzysta lat miłośnicy krzyżówek będą szukać zaginionych Edn i sprzedawać je za fortunę.

Kiedy wchodzę, kończy właśnie krzyżówkę z dzisiejszego wydania „New York Timesa”. Wcale nie dziwi mnie jej zaskoczenie - nie byłem w biurze przynajmniej od tygodnia.

- Mamy klienta - informuję ją.

- Jakim cudem? - W tonie jej głosu pobrzmiewa zaskoczenie i irytacja.

- Znalazłem się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Przyjdź do mnie z Kevinem, kiedy dotrze do biura.

Idę do swojego gabinetu, z którego rozciąga się widok na najbardziej urokliwy stragan z owocami na całej Van Houten Avenue w Paterson, New Jersey. Jeśli na czymś oszczędzać, to na pewno nie na lokalizacji biura.

Nieśpiesznie wertuję książki i przeglądam w Internecie wszystkie przepisy prawne stanu New Jersey dotyczące psów. To, co udaje mi się znaleźć, nie napawa optymizmem - jeśli wśród prawodawców są jacyś miłośnicy psów, nieźle się maskują. Po piętnastu minutach, w czasie których nie udaje mi się znaleźć żadnej prawnej ochrony dla kudłatych czworonogów, wchodzą Kevin i Edna. Gdy siadają, zaczynam:

- Naszym klientem jest pies o imieniu Yogi, który znajduje się obecnie w schronisku. Pojutrze ma zostać uśpiony.

- Dlaczego? - pyta Kevin.

- Ponoć pogryzł właściciela.

Kevin kręci głową.

- Pytam, dlaczego jest naszym klientem.

Wzruszam ramionami.

- Najwyraźniej żaden inny adwokat nie chce wziąć jego sprawy. Może dlatego, że się leni? Co wiesz o psim prawie?

- Nic - przyznaje Kevin.

- To ty siadaj do komputera, a ja przewertuję kodeksy.

- Ja też mam coś robić? - Edna otwarcie manifestuje swoją niechęć.

Kiwam głową.

- Możesz wyjść po ciasteczka. Przydadzą się na spotkanie z naszym klientem.

Edna wychodzi, a ja wtajemniczam Kevina w szczegóły sprawy Yogiego. Przez następne półtorej godziny studiujemy wszystkie ustawy. Kevin jest w tym zdecydowanie lepszy, liczę więc, że coś wymyśli.

Niestety.

- Yogi ma poważny problem - stwierdza.

Wyjaśnia, że przepisy systemu kontroli zwierząt zabraniają adopcji tych, które kogoś pogryzły. Władze podciągają to pod bezpieczeństwo publiczne, bez możliwości odwołania się do jakichkolwiek innych aktów prawnych. W pewnych określonych okolicznościach właściciel może zostawić sobie psa, ale pan Shaheen nie chce Yogiego. A my nie chcemy, żeby Yogi wrócił do kogoś, kto go kopał.

- Andy, mamy pewność, że pies nie jest groźny? - pyta po chwili Kevin.

Kiwam potakująco głową.

- Mamy. Widziałem to w jego oczach.

- Ponoć nigdy nie nawiązujesz kontaktu wzrokowego - upiera się.

- Z ludźmi.

- Rozumiem. A pies w ogóle ugryzł tego gościa?

Znów kiwam głową.

- Wszystko na to wskazuje. Sąsiad powiedział, że facet go kopał, więc...

Kevin zauważa, że przerwałem na moment.

- Więc? - dopytuje.

- Więc... mamy obronę konieczną. - Czuję podekscytowanie, gdy w mojej głowie formułują się kolejne myśli. - Yogi jest ofiarą przemocy domowej.

- Andy, proszę cię...

Ale mnie już nie da się zatrzymać.

- Słuchaj, pies był bity. Nie mógł zadzwonić pod dziewięćset jedenaście, więc sam się obronił. Gdyby był maltretowaną żoną, Krajowa Organizacja Kobiet już by szykowała na jego cześć wielką fetę.

- Gdyby pies był żoną?

- Nie skupiaj się za bardzo na kwestiach płci, mamy tu najzwyklejszą w świecie obronę konieczną.

Chodzi mi o typowe sprawy maltretowanych żon, które doprowadzone do ostateczności reagują agresją, zresztą zupełnie słusznie.

Kevin zastanawia się przez moment, po czym szczerzy zęby w uśmiechu.

- Będzie zabawnie.

- Zabawnie, nie zabawnie - odpowiadam - ale wygramy.

Teraz, gdy mamy już strate...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin