Wańkowicz Melchior Szczenięce lata A5.doc

(1176 KB) Pobierz
Szczenięce lata




Melchior Wańkowicz

Szczenięce lata

 

Wydanie polskie 1957

Zdjęcie na okładce: z archiwum rodzinnego Autora

 

 

Spis treści:

Od autora.              3

Część pierwsza - Nowotrzeby.              13

Część druga - Kalużyce.              64


Od autora.

Propozycja wydania „Szczenięcych lat" w trzynastym roku Polski Ludowej zaskoczyła autora.

Ta książeczka już w 1934, kiedy się ukazała, była odległa o stulecie. A może i o dwa, bo na głębokich kresach konserwowały się obyczaje z końca XVIII wieku.

Pisząc ją, uciekałem w kraj lat dziecinnych. Ukończywszy pisanie, uląkłem się demonstracji nicnieróbstwa, rozpusty, obżarstwa i siedmiu grzechów głównych i zatrzasnąłem nad rękopisem szufladę, jak nad tylu gawędami i diariuszami przede mną.

Z tego zakamarka wyciągnąłem rękopis po pięciu dopiero latach, kiedy zdarzył mi się drugi przypadek: po podróży do Rosji napisałem „Opierzoną rewolucję" - bolszewicką, że ha!...

Napisawszy, ponownie struchlałem i udelektowawszy czytaniem jejmość małżonkę, dziatki tudzież przyjacioły, rzucić miałem oną relacyą o peregrynacji w hyperborejskie kraje do tejże szuflady. Ujrzawszy na jej dnie rękopis „Szczenięcych lat", powziąłem myśl słodką, z którą popędziłem do wydawcy. W rezultacie, jako że okres produkcji był kapitalistyczny, więc krótszy, w trzy miesiące potem, omdlały zewłok jednej z ciotek trzeba było ciągnąć sprzed okna wystawowego księgarni Arcta do wezwanej taksówki.

Oto, co ciotunia ujrzała: pól okna na zielono - były tam rozłożone „Szczenięce lata" z okładką z drzewem genealogicznym rodu Wańkowiczów, któren to ród, jak wiadomo, z rzymskich się czasów wywodzi i ponoć fest spokrewniony z Matką Boską. Pół zaś okna zawaliły czerwone okładki „Opierzonej rewolucji" z sierpem, młotem i napisami „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się" w kilkunastu językach. Na miedzy, między tym zielonym i czerwonym polem, rosło wielkie drzewo genealogiczne zrobione przez Daszewskiego z papier maché, z którego pękata figurka Wańkowicza zdejmowała tarczę heraldyczną Jerzego ożenionego z Sofką Gedyminówną, i zawieszała na jej miejsce pięcioramienną czerwoną gwiazdę bolszewicką.

Zaraz po tym począł się cyrk niesamowity.

Przed ukazaniem się książek obie przeszły przez odcinki gazeciarskie. „Szczenięce lata" posłałem do katolickiego i tradycjonalistycznego „Kuriera Warszawskiego".

Zwykle jego redaktor, Kondzio Olchowicz, witał mnie, po zaznajomieniu się z kolejną elukubracją, entuzjastycznie:

- Wspaniałą rzecz napisałeś!...

Był to nieomylny znak:

- No, to oddawaj rękopis - mówiłem zrezygnowany.

Tym razem Kondzio siedział skrzywiony - widocznie rękopis akceptował.

Spojrzałem i zdębiałem: przez cały maszynopis, pisany na drugi ząb, biegł nad każdym wierszem sznureczek drobnego pisma. Jakiś tytan pracy na zlecenie redakcji napisał „Szczenięce lata" na nowo. Zabrawszy „zaakceptowany rękopis", umieściłem go w odcinkach ziemiańskiego „Słowa" w Wilnie.

 

 

Odbył się krótki lot godowy; otrzymałem 47 listów miłosnych zapraszających w gościnę do pałaców i dworów.

Czyż można się dziwić po tym wszystkim, że entuzjastycznie nastrojoną ciotkę z nagła szlag trafił przy tej wystawie? Radek, który mię w Moskwie przedstawiał „Krupnyj pomieszczik Igumienskawo Ujezda" (tak się przedstawia paniom z koła św. Wincentego à Paulo, przyprawiając je o lekki dreszczyk, nawróconą jawnogrzesznicę), napisał do mnie list, gratulując z powodu „Opierzonej rewolucji", że można stracić majątek, ale nie stracić rozumu.

Ten list spoczął w moim archiwum, a i z wystawą Arcta może by przyschło, ale „Robotnik" zasygnalizował książkę jako „niezrównany dokument obyczajowy" - satyrę na szlachetczyznę, a jego naczelny redaktor, Mieczysław Niedziałkowski, podkreślił, że „pod wesołą formą kryje się zamyślenie poszukiwacza prawdy".

Wtedy począł się odwrót. Pismu, poświęconemu heraldii, które zamieściło pean pochwalny, posłałem „Opierzoną rewolucję", po czym w następnym numerze odczytałem, że „tfu... tfu... - tamta pochwalna recenzja się nie liczy".

Redaktor „Słowa", Mackiewicz, przeczytawszy w „Opierzonej rewolucji" moją aprobatę, że Kalużyce opiewane w „Szczenięcych latach" zostały wywłaszczone przez rewolucję, uraczył mnie epitetem „Kabotyn". Kiedy pojechałem autem po kresach, ukazał się w „Słowie" artykuł ostrzegający brać szlachecką, że mogę naprowadzić reformę rolną, po tym artykuł mego krewniaka pt. „Zły to ptak, który własne gniazdo kala". Byłoby to nęcące w, Polsce Ludowej przypieczętować samooskarżenie słowami Worcela o „Panu Tadeuszu": „Jest to kamień grobowy położony na starej Polsce". Ale bym skłamał. „Szczenięce lata" pisałem ze szczerej tęsknoty do form tej kultury, z której poczęła się i na której podotąd trwa kultura polska. Nie mieliśmy mieszczaństwa jako stanu pośredniego między warstwą chłopską a szlachecką. Chłop, wchodząc w tzw. „inteligencję" bez stadium przejściowego, przyjmował wszystkie formy poszlacheckie. Tej parciejącej kulturze poszlacheckiej, która nas deformuje, poświęciłem broszurę „Kundlizm". Przeczytawszy potem książkę profesora Chałasińskiego pt. „Kryzys inteligencji" spostrzegłem, że moja intuicja została podbudowana przez socjologa.

Powodzenie książki zaniepokoiło mnie, czy aby nie przyczyni się do gruntowania ciągot poszlacheckich. Wobec czego przedmowę do drugiego wydania opatrzyłem wstępem pt. „Z ojca miecza i matki sakiewki", poświęconą tym, „którzy niczego się nie nauczyli, którzy w życie Polski nowoczesnej weszli z buta, a bez pokory".

 

Jeśli szlachta jest dumna z rycerskiego pochodzenia, to nie powinna zapominać, że z tym tam rycerskim pochodzeniem diabli wiedzą, jak i kiedy, i za którego Króla Ćwieczka bywało, a zaś niewątpliwie wszyscy pochodzimy od, tout simplement dit, plutokracji, która prosperowała, gniła i rozkładała się długie wieki...

Zabawny jest ten rzekomy wstręt do miarki i wagi u stanu, który, „jakoby poniewierając łokciem, w rzeczywistości był wdany w różne spekulacje", który pysznie kupczył wełną i zbożem, i pieńką, i wańczosem, który sam prowadził krypy do Gdańska, zjeżdżał na kontrakty, rozbudował skomplikowane systemy i przedsiębiorstwa trzymania dóbr, zastawów, pozastrzegał zwolnienia od cła, upowszechnił system nabywania od duchownych zaświadczeń, przysiągł zwalniających od odprawy celnej, darł chłopów przez propinacje „żydowskimi jeno pazurami".

Przodkowie w prostej linii naszych arystokratycznych Strohmanów i prezesów rad nadzorczych w cudzoziemskich spółkach akcyjnych.

Kiedy porządkuje się stan szlachecki - a w Polsce porządkuje się wiele później niż na Zachodzie, bo aż w wieku XVI - zróżnicowanie gospodarcze jest już daleko zaawansowane. Kutrzeba stwierdza, że proces nagan i oczyszczanie szlachectwa na zasadzie zeznań świadków trwa aż po koniec XV wieku. Możemy sobie wyobrazić, jakie to były świadki. Żywioły silniejsze ekonomicznie miały ich zawsze pod dostatkiem.

W ten sposób u kolebki szlacheckiej, jako rodzice chrzestni, stanął nie tylko pierwiastek rycerski, ale i plutokratyczny, Wszak już wówczas z samego prawa nie uzyskał oczyszczenia szlachectwa ten, kto był tylko natus; należało być jeszcze i possesionatus. I to drugie było ważniejsze. Przez filtr cenzusu majątkowego przepuszczano szlachtę wielokrotnie, at do nobilitacji diplomatibus secretis w końcu XVIII wieku, aż do zarządzeń już rosyjskich w 1832 roku.

Prawo Zygmunta III z 1592 roku uszlachcało wszystkich neofitów.

Jak sprawy klejnotu łączono z handlem, świadczy choćby dobroduszna propozycja Krzysztofa Żegockiego, biskupa chełmskiego, który, gdy Czarnieckiemu Rzeczpospolita uchwaliła nagrodę 100 000 złotych, wniósł, aby sumę tę zebrać nobilitując kilkadziesiąt rodzin za pieniądze.

Wniosek, dzięki Bogu, nie przeszedł, ale jak spekulacyjna hołota cisnęła się wszystkimi sposobami do szlacheckiego żłoba (bo jakże nazwać miejsce, w którym jeno przywileje zostały), świadczy odnaleziony w rękopisie przez Amilkara Kosińskiego Indeks Chamorum z XVII wieku, zawierający 900 nazwisk przemyconych do stanu szlacheckiego.

W toku dziejów pierwiastek rycerski malał, plutokratyczny dominował. Czy nie uderza, że mimo ciągłe pobrzękiwanie karabelą, mimo ciągłe spory i pieniactwa, duellum w Polsce niemal ginie już w drugiej połowie XVI stulecia. Panowie bracia wycierają sobie gęby najfatalniejszymi przezwiskami, wielmoże rozstawiają sobie „familię po kątach" in publico, ale jakoś do korda nikt się nie kwapi. Za to chętnie jest on wydobywany w tumultach, przy zbiorowych wrzaskach, gdzie ryzyko życia jest minimalne. Na Kresach jest lepiej, bo juścić musi ktoś całego tego bałaganu bronić. Toteż słusznie przyrównywano Polskę do obwarzanka: tyle wartości, co na obwodzie, a w środku dziura. Już w 1537 r. zebrana na sejmie w Nowogródku szlachta litewska wydaje manifest, w którym uskarża się, że panowie z Polski, pożeniwszy się na Litwie, służby wojskowej nieść nie chcą i że „tylekroć zmykają do Litwy, ilekroć ich wezwą na obronę Korony, a uciekają do Korony, gdy ich potrzebuje na służbę Litwa".

Ale i na Kresach panoszyła się dzika plutokracja, skrajny serwilizm szaraczków, zupełna przemoc pieniądza.

Toteż musimy zgodzić się z Rejem, że „wywieszone herby są jako jagoda na głogu, a chociaż się pięknie czerwienią, ale smaku żadnego w nich nie masz, a głóg przedsię drapie".

Sądzę, że zbyt jednostronnie potomkowie rodów szlacheckich wywodzą się z miecza, że zbyt nieopatrznie zapominają o pochodzeniu stokroć bliższym - od sakiewki.

Gdybyśmy pochodzili strictu modo od pieniądza, jak, powiedzmy, plutokracja wenecka, miałoby to swój styl. Pieniądz wszakże szlachecki pochodził nie z pracy, ale z przywileju, w którego bardzo już zamierzchłym początku leżała wartość pozytywna - podbój. Pieniądz szlachecki przez długie wieki rodził się nie z pracy, nie z umiejętności, lecz z przedziwnego kunsztu, w którym szlachta doszła do perfekcji - z fruktyfikowania skomplikowanej sieci przywilejów, pozaczepianych wzajemnie, u których końca zawsze znajdował się albo Żyd, albo homo novus, wydobywający dla szlachty dobra materialne, które ta niby rozleniwiona warstwa przedziwnie umiała wydębiać.

Słusznie spostrzega prof. Rutkowski w swoim „Zarysie gospodarczym dziejów Polski", że właściwym rolnikiem był chłop. Stan szlachecki od miecza się oderwał, do warsztatu produkcyjnego nie przywarł.

 

Książka odległa o dwa stulecia? Ja zaś sadzę, że i teraz aktualna.

Przez te siedemnaście lat byłem w siedemnastu krajach. I w siedemnastu krajach widziałem siedemnaście innych katolicyzmów, siedemnaście innych demokracji, siedemnaście innych komunizmów. Katolik w Abisynii kastruje niewolników, katolik w Anglii czyta Biblię. Widziałem we Francji odezwy komunistów skierowane do rentierów, z wezwaniem o poparcie. A demokracja w każdym kraju inną rzepkę skrobie. Wielkie idee adaptują się do podłoża cywilizacyjnego.

Ze zdumieniem spostrzegłem, jak do podłoża kultury poszlacheckiej adaptują się jej kolejni kierownicy.

Czysta sanacja, jak żyć pragnę!

 

Kiedy mnie spytano, jak mi się Polska Ludowa podoba, powiedziałem, że wygodniej się urzęduje i z samochodami jest łatwiej niż w Ameryce. Istotnie, referencik przybijający mi wizę zajmował tylko dla siebie obszerny pokój, podczas gdy w Ameryce nawet wysoki urzędnik rozporządza przegródką na wspólnej sali. Auta rządowe zapewne są w Waszyngtonie - w każdym razie ja ich w Nowym Jorku nie widziałem.

W pewnej instytucji zaproponowano mi obiad. „Może byśmy zajechali po Iksa?" - spytałem. „Och, on przyjedzie swoim samochodem". Zasiedzieliśmy się dwie godziny, a auta z dwoma szoferami czekały. Po prowincji wszędzie nasłuchiwałem się, tak samo przed wojną jak teraz, o niemożności porozumienia się z dygnitarzami.

Piszę to w tydzień po VIII Plenum. Nim książka wyjdzie w zwolnionym tempie wyścigu pracy, być może wszystko to będzie przeszłością. Nie sądzę jednak, aby łatwo było przemóc w tak krótkim czasie zakorzeniony poszlachecki kult dla przywileju. Dlatego nie jest źle, jeśli raz jeszcze ukaże się książka o łatwym życiu, z którego ten kult się poczynał.

 

Po wyjściu „Pana Tadeusza", wielkiego eposu szlacheckiego, „Kalendarz Pielgrzymstwa" pisał: „Czyż Mickiewicz w najnierozumniej wystawionym »Panu Tadeuszu« nie wymarzył niejako barbarzyńskiej nienawiści umysłowemu ruchowi i rozwinięciu Polski?" Obawiam się, że od tamtych czasów nie zmniejszyła się ilość surowych Katonów i na pewno znajdzie się i na moją drobną ramotę jakiś redivivus Rapylewski, który arcydziełu wieszcza Adama wytykał: „Bohaterowie Mickiewicza, wątpię, aby zagrzali kogo do szlachetnego współzawodnictwa".

Ale im odpowiedziała Polska Ludowa. Polska Ludowa, która od pierwszych lat swego istnienia pochyliła się z miłością nad spuścizną wieków, hojnie sypiąc na rynek wydawniczy niesłychaną ilością diariuszy, gawęd, fraszek, pamiętników, przyczynków, które acz nikogo nie zagrzewały do wyścigu pracy, dały wielki blask znędzniałej, pokrytej bliznami Polsce, wstępującej na nowe ścieżki przeznaczeń.

Chciałbym iść za tym blaskiem.

„Szczenięce lata" były książką niezamierzoną. Kiedy Wojciech Natanson wskazał na ich język „nowoczesny, operujący skrótami", zdziwiłem się jak Molierowski Jourdain, któremu powiedziano, że mówi prozą. Zacząłem zastanawiać się, dlaczego wolno muzykowi brać motywy z karczmy, rzeźbiarzowi ze świątków, a dlaczego równie bogatym tworzywem nie ma być ujęta w karby szlachecka gawęda z jej niesłychaną plastyką, zbliżeniami, egocentryzmem i zachwycającymi dygresjami - zwornikami łuków zamierzonej narracji. I wówczas - na cztery lata przed wojną - postanowiłem zostać pisarzem,

Teraz, kiedy z górą dwadzieścia lat minęło od tamtej chwili, a książek napisanych przez ostatnie lat siedemnaście czytelnik nie zna, chciałbym, aby przeczytawszy tę książeczkę, uśmiechnął się do niej ciepło i pomyślał słowami Krasińskiego (w liście do R. Załuskiego):

 

„Poeta stał na przesmyku między znikającym tym plemieniem ludzi, a nami. Nim umarli, widział ich, a teraz już ich nie ma".

 

Listopad 1956 r.


Część pierwsza - Nowotrzeby.

Po śmierci rodziców „opieka”, złożona z dwóch poważnych sąsiadów, wysłała mię, jako dwuletniego dzieciaka, z ojcowskich Kalużyc w powiecie ihumeńskim ziemi mińskiej - do majątku babki w Kowieńszczyźnie, „bo to, panie, odpowiedzialność chować chłopca przez guwernerów, a do tego jeszcze Melchiorowicza”.

Trzeba wiedzieć, że Wańkowiczów było jak rojstu w Mińszczyźnie i wygodniej było przezywać ich od majątku albo, jeżeli imię ojca było rzadkie, z ojca.

Poważne sąsiady na nas, Wańkowiczów kalużańskich, miały poglądy wyrobione i niezłomne. Mój najstarszy brat, Czesław, ugarnirował sernikami, na „stajni” u solidnego profesora, sufit i huknął ze strychu domu „kłasnego nastawnika” jakąś drewnianą figurą. Pedagog tyle że się strachu najadł, ale biednego Czesia musiano przenieść do Wilna. Co w Wilnie zrobił - nie widomo, ale według wersji starszego rodzeństwa ojciec miał z nim w gabinecie długa rozmowę, potem zaprowadził go do alei pod figurę, gdzie stała ławka, na której tradycyjnie pokolenia brały basy - po czym Czesia zesłano do Chyrowa.

Jużciż Chyrów musiał zdać się opiece końcem świata. - były to zagorzałe domatory.

Pewnego razu ojcu udało się wypchnąć czterech sąsiadów na Wystawę Paryską, sam zaś pojechał w tydzień po nich. Zastał ich w Paryżu w hotelu... rżnących w winta. Natychmiast po przyjeździe ze swego ihumeńskiego powiatu rozstawili stolik i nie zdążyli być ani razu na wystawie.

 

 

Majątek babki, matczyne Nowotrzeby, był ongiś od książąt Giedroyciów kupiony, a położony w przepięknej dolinie Niewiaży o szesnaście wiorst od Kowna, dzierżony był od czterech pokoleń w rękach matriarchatu, tak się bowiem składało, że przechodził w linii kobiecej z matki na córkę, z babki na wnuczkę. A że dziedziczki żyły krzepko i długo, rękę zaś miały twardą i zwyczaje starodawne, zachował się w Nowotrzebach obyczaj żywcem przeniesiony z początków XVIII stulecia.

Na wprost ganku, nie takiego tam „polskiego" ganku, jak bywają we dworkach na mazowieckich piaseczkach - z filarkami, ale tęgiego, szklonego weneckimi oknami, gdzie pod sufitem lepiły się jaskółcze gniazda, pod ławkami legiwały kundle, a po stołach, jak dzień długi, suszyły się wiecznie jakieś rumianki, jakieś żywokosty i inne gospodarskie ingrediencje - na wprost ganku tego była sień ogromna, ciemnawa, chłodna zawsze.

Nie dałoby się, mimo wszelkich chęci, hallem jej nazwać jak w ojcowskich Kalużycach. Sień to była prawa, obstawiona olbrzymimi, przepastnymi szafami. Jako mały chłopak, urządzając pośród zwałów dziedzicznych tumaków i popielic wigwam w przepaściach szafy, rozmyślałem, że zapewne najprzód ustawiono szafę, a potem wkoło niej „obudowano" dom.

Dom bowiem sam był niski. Belki podpierały sufity, do których można było ręką sięgnąć. Futryny drzwi, na których wisiały przybite blachy towarzystwa asekuracyjnego, były tak niskie, że wysocy goście rżnęli o nie głowami nieomylnie, ku naszej nieopisanej radości.

Z sieni owej na lewo szło się do dużego stołowego pokoju, gdzie długi, jak plant kolejowy, stół, kryty ceratą, biegł aż pod przeciwległą ścianę. Na ścianie tej od góry do dołu wisiały święte obrazy, a pomiędzy nimi ogromny krzyż z relikwiami Świętych; stołowy bowiem pokój w dni adwentu, wielkiego postu i innych uroczystości był miejscem codziennych modłów.

Przy ścianie podłużnej był znowu ustawiony sprzęt-olbrzym - szafa z trzech przęseł, o trzech drzwiach jak wierzeje stodoły.

Pochodzenie tej szafy było następujące: Prababka - z Pohoskich (ze skonfiskowanego Szopowa) Baczyżmalska - tak kochała swe córki, że nie chcąc się z nimi rozstawać i w nocy, kazała zrobić szafę z trzema przęsłami, drzwi miały u dołu zawiasy i na noc opuszczały się wraz z pościelą. W tej szafie nieraz struchlałe panny się chowały, gdy słynny pasjonat, wiodący się z Tatarów, pułkownik Baczyżmalski, wracał zezłoszczony do domu. Dom wtedy pustoszał i jedynie żona odważała się wychodzić go spotykać, czasem nawet z obrazem świętym w ręku.

Za pierwszymi drzwiami tej szafy chowano herbatę, cukier, różne tam żelatyny i cynamony. Była to domena rezydentki - panny Agaty, której jedyną ważną czynnością było zaparzanie herbaty i rąbanie cukru z głowy. Za drugie drzwi „odstawiano z obiadu". Tam to się biegło koło piątej z otrzymanym od babki wyślizganym przez lata kluczykiem.

Klucz otrzymywało się niezmiennie z dwoma napomnieniami: „kręcąc, ciągnij do siebie" i „nie łasuj zanadto".

Trzecia część szafy to były wódki i wina. W onym wieku interesowały mnie mało, o tyle chyba, że się wykradało stamtąd biszkopty i czasem udało się ratlerkowi babki wlać w gardło kieliszek wódki. Piesek jechał wówczas nosem przez wszystkie pokoje i merdał ogonkiem, co babkę napawało niezmierną rozterką: „wściekł się, czy nie?".

Z jadalnego szło się do kredensu, gdzie rezydował lokaj i jadała służba. Jadali „abraduki" - kluski z grubej mąki w słoninie, „skrydle" - z takiejże mąki placki ociekające tłuszczem i twarde jak skóra, „szpekuchy" - pierogi, których cienką powłokę rozdymała masa gorącej słoniny, „szwilpiki" - placki z gotowanych kartofli, pieczone w piecu „kekory" - takież placki nadziewane różnym nadzieniem z mięsa, warzyw i sera - wszystko to pływające w roztopionej słoninie lub zalane sosem, zwanym „mizgutia" (slonina z podśmietaniem); wreszcie nie wiem czemu z polska zwany „maćkiem", ale piekielnie litewski wymysł - łój barani zakrzepły między dwiema warstwami ciasta.

Specjalnym świętem było „skierstuwie" - bicie wieprzy, kiedy cały dom objadał się „wiadorami" (kiszki nadziane tartymi surowymi kartoflami) i „szupienią" (kasza z pęcaku, gotowana na ogonach wieprzowych.)

Na zimę przygotowywano dla czeladzi tak zwany „kindziuk", czyli „skiłłądź" (ten ostatni termin ma być polski) - brzuch wieprzowy, tęgo nabity obrzynkami mięsa, zaprawiony saletrą i korzeniami, i wędzony.

Te przysmaki, pojawiające się na „drugim stole", były nieodwołalnie przynoszone na pierwszy stół jako przystawka znajdująca entuzjastów.

Ów pierwszy stół był tłusty, obfity, ciężki, ale poza kołdunami, ogórkami z miodem, kisielem i paru innymi podobnymi rarytasami mający powszechnie na świecie używane potrawy. Tylko nazywały się one specyficznie i dopiero wyruszywszy w świat, z mozołem musiałem się uczyć, że np. „Pani Nowakowska" nazywa się szarlotka, że „Panną Reginą" nigdzie nie nazywają smakowitej zresztą leguminy z kremu kryjącego czekoladę przetartą z chlebem razowym, itd.

Do źródłosłowu „Pani Nowakowskiej" dobrnąłem; okazało się, że „za nieboszczki pani Szemiotowej" (siostry prababki, jednej z tych, co to sypiały w szafie) koczem „w gości" przyjeżdżała taka pani z Warszawy i nauczyła robić szarlotkę.

Ze stołowego i kredensu szło się dalej - do części służbowej domu. Była to jego część przybudowana w klitki i w składziki, w spiżarenki, komórki, kładówki obfita, dostępna „ludziom", półdzikim kotom żyjącym na strychu, w których płonące w ciemni oczy waliło się z rewolweru, pacom - ogromnym szczurom litewskim, na które stawiało się przemyślne pastki.

W „dziewcząt pokoiku" od pułapu zwisały pęki brzozowych mioteł, na które ku wieczorowi siadały senne muchy zgarniane zdradziecko w worki. Okna tu już wychodziły na trzaśnisko (drwalnię) z jednej strony, na splątany zielony sad z drugiej. Fioletowe od słodkiego ciężaru, napierały gałęzie śliw na gorejące w słońcu okna. Tutaj przed wieczorną chwilą rozgwarzały się klechdy o „ragana" - czarownicy i o zaklętej pannie, której pałac, zapadły w ziemię („piłkalnie" - grodzisko), znaczył odległy o dwie wiorsty kurhan, o czarodziejskim „żmogusie", tu dzwoniły smętne

 

Siejau ruta, siejau mieta, siejau lilijeja

 

albo skoczne:

 

Jurgis, Jurgis, imk mania,

Tu ne gausi geresnia,

(Jurgis, Jurgis, weź mnie.

Ty nie znajdziesz lepszej.)

 

albo polskie, np.:

 

Ulica Kokielna, a dom numer trzeci,

Zabił pan Wiszniewski żonę, troje dzieci.

Nad panią Wiszniewską wszystkie dzwony biją,

Nad panem Wiszniewskim stare wilcy wyją.

 

albo wesołe:

 

Ty pan Jan, ty pan Jan, a ja panna Anna,

Ty bogaty kuwalerze, a ja biedna panna,

Ty myszlałasz, panie Janie, co ja cień kokała,

A ja ciebie, panie Janie, za durnego miała.

 

Tu też odbywały się dyskusje. Pamiętam spór o znaczeniu szlachectwa. Negował je syn ogrodnika przy wyraźnej aprobacie większości. Zaperzona stara Jankowska, szlachcianka, użyła nieodpartego argumentu: „Wszak Matka Boska była szlachcianka".

- Jak to?

- A czyż nie mówi się w litanii: „Panno Szlachetna"?

Opozycja umilkła.

Aż wreszcie tę część domu kończył pokój panny Agaty, „składzikiem" zwany, gdzie pośród olbrzymich wyprawnych, żelazem kutych kufrów rezydowała sztywna i kostyczna stara panna, przepędzająca nas, niby stado wróbli, skręconą w pytę ścierką.

A z sieni na prawo wkraczało się w amfiladę pokoi „pałacowych", jak z nabożeństwem mówiła służba. Pałacowość ta streszczała się do tego, że w „pierwszym pokoju", który też tak się oficjalnie nazywał, była woskowana posadzka i piec hermetyczny, co się z naciskiem podkreślało (po prostu drzwiczki były zaśrubowywane, a nie zasuwane na rygielek), a w salonie posadzka z tafli mozaikowych, przy czym na środku olbrzymia gwiazda w esy-floresy, inkrustowana czarnym dębem.

W pierwszym pokoju na kanapie za stołem rezydowała babka, właścicielka i naczelna władza nowotrzebskich włości. Szła tam, jak rok długi, niezwykle trudna kabała, która nazywała się Plewna i miała tę właściwość, że wychodziła tylko o tyle, o ile podkręcielowałem babce karty.

Babka nosiła czarne czepce z szerokimi jedwabnymi wstążkami, a na święta pluszowy kaftan z białymi koronkami u szyi i mankietów i wielką staroświecką klamrę-broszę wysadzaną brylantami.

Pierwszy pokój, rezydencja babki, był ośrodkiem całego domu; stąd, zza stołu, na którym rozłożono kabałę, szły dyspozycje gospodarcze, tutaj, w pierwszym pokoju, bawiono mniej uroczystych, bardziej swoich gości.

Za to salon, ogromny o szerokich oknach weneckich, był pokojem najmniej używanym, od wielkiego dzwonu. Nawet gamy kazano nam wygrywać na fortepianie stojącym w stołowym, fortepian zaś w salonie był koncertowy, to znaczy, że wyłączny przywilej znęcania się nad nim miała ciotka Korewina, mieszkająca stale przy babce (w myśl tradycji matriarchatu!), bębniąca na cztery ręce z guwernantką albo z najstarszą córką. niebywale huczne morceaux.

Co tam grano, nie pamiętam, ale z repertuaru solowego pamiętam „Modlitwę dziewicy", „Przebudzenie się lwa", walczyki: „Raz ją widziałem z kotkiem na ręce" oraz „Leć, leć, motylku, leć, dalej, dalej..." i repertuar patriotyczny.

Tak więc salon, poza owymi periodycznymi bębnieniami, stał zwykle zimny, uroczysty, widny przez oszklone, szerokie, zawsze zamknięte drzwi.

Kiedy drzwi te otwierano, znaczyło to, że przyjechali goście wyjątkowo nudni i dostojni.

Na szerokich czeczotowych kanapach, których nogi z czarnego hebanu rzeźbione były w kształt pazurów, rozsiadały się szerokobiodre imoście, jacyś niebywale świąteczni panowie, a domownicy wypychali się wzajemnie do „bawienia" gości.

W pewnej chwili ulgę przynosił stary Karol w bardzo majestatycznym tużurku, który na te uroczyste chwile miał specjalnie solenną formułkę. Roztwierał szeroko drzwi i obwieszczał: „Proszę na obiad - wieczerza podana".

Ta „wieczerza" i wymowa przez nos, jak również białe rękawiczki imponowały mi bardzo. Tylko portier, obwieszczający: „Wilno - wtoroj zwonok", miał równą „dignitas" w moich oczach.

Z innych funkcyj, związanych z salonem, zanotować należy, że w nim zawsze stawiano choinkę, co poprzedzał wzmożony wywiad według wszelkich reguł Coopera (z zaczajaniem się „na podsłuch" pod kanapą, łóżkiem, w szafie itd.), tyczący się natury prezentów, jakie mają być otrzymane, oraz że przed „przybraniem" święconego, które zastawiano w pokoju „końcowym" idącym za salonem, przynoszono do salonu i stawiano wypieczone ciasta, przy czym z reguły kolce u „baumkuchena z dwustu jaj" objadały s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin