Worcell Henryk
GRZECH ANTONIEGO GRUDY
Wyjątkowo niefortunny zbieg okoliczności sprawił tej jesieni, że sytuacja w gospodarstwie młodego Grudy przedstawiała się wręcz rozpaczliwie.
W kilka dni po ukończeniu żniw w Mokrzyskach Górnych nastąpiło drugie, tym razem ostateczne wysiedlanie Niemców — i oto na trzynastohektarowym gospodarstwie, gdzie dotychczas pracowało siedmioro ludzi, pozostało tylko dwoje: Antoni Gruda i jego żona Teresa. •
Pierwszym uczuciem, jakiego doznali po wyjeździe Niemców, była radość, głęboka, upojna, sprawiająca zamęt i niepokój w sercach. Zadumani i milczący niby duchy krążyli wśród zabudowań gospodarskich i długo nie mogli się oswoić z myślą, że oprócz nich nikogo tu nie ma. W pokojach pusto, w pootwieranych szafach nagie wieszaki, po oborze już nikt nie chodzi, a w wielkiej kuchni nie słychać już głosu małego Waltera, tylko muchy żałośnie brzęczą koło pieca. Doprawdy czuli się jak dzieci zabłąkane wśród komnat olbrzymiego zamku, w którym można i stracha jakiego spotkać, i skarby jakieś znaleźć. Zaglądali do piwnic, wchodzili na strych, otwierali szafy i komody i ciągle odkrywali coś nowego: „to się przyda, to jest potrzebne, a to damy szwagrowi, gdy przyjedzie, a to twojej siostrze”.
Atoli szwagier, z którym już dawno drogą korespondencyjną ustalili warunki, na jakich miał z nimi na tym gospodarstwie pracować, i który w ostatnim liście pisał, że wkrótce na pewno z żoną i synem przyjedzie — jakoś się nie zjawiał.
Wreszcie na czwarty czy piąty dzień po wyjeździe Niemców otrzymali od niego list takiej mniej więcej treści: nie gniewajcie się, ale naprawdę przyjechać do was nie możemy. Zdrowie Kasi znowu się w ostatnich czasach pogorszyło, więc pracować by wiele nie mogła, a poza tym, powiem wam otwarcie, ludzie nam radzą,
m
żeby tak daleko na Śląsk nie jechać, bo tam się Polacy nie utrzymają, lepiej pilnować swojego domu.
Przeczytawszy to, Teresa potargała list na strzępki.
— Tchórze, tchórze! Wiedziałam, że w ostatniej chwili nas zawiodą! Ha, ludzie im radzą! To ona, ta twoja Kasia boi się ruszyć z domu. Ale to dobrze, dobrze, dobrze! Nie będziemy ich prosić. Poszukamy sobie kogo innego, kto jeszcze lepiej niż oni będzie pracować. Dobrze, dobrze!
Pomyliła się jednak, bo nie tylko nie znalazł się nikt, kto by lepiej od szwagra miał pracować, ale w ogóle nie mogli znaleźć sił roboczych. Po wyjeździe stu kilkudziesięciu Niemców we wsi zrobiło się pustawo. Do któregokolwiek osadnika Gruda zajrzał, każdy oczekiwał przybycia swoich krewnych lub przyjaciół. Więc nie pozostało im nic innego, jak tylko zakasać rękawy, harować od świtu do nocy i pocieszać się, że w ciągu jesieni dadzą sobie radę, a w zimie odpoczną.
W pierwszych tygodniach ten nawał pracy, ta nieustanna harówka sprawiały im radość wielką, upojną. Byli w położeniu człowieka, który rzuca się we wzburzoną wodę i pełen radosnej siły zwycięsko walczy z falami, nie przeczuwając, że w połowie drogi opadnie z sił i zacznie tonąć.
Wieczorami odczuwali b61 w kościach, ale rano rześcy zrywali się do pracy. Gdyby wówczas zjawił się u nich jaki człowiek i ofiarował im pomoc, przyjęliby go jako natręta, który chce zmącić ich szczęście.
Bo to, co przeżywali, to było szczęście. Jeszcze w świadomości ich nie wygasło wspomnienie niemieckich obozów, niedosyt jadła i ciepła oraz beznadziejna praca dla wroga. Na tle tych wspomnień każdy kęs chleba teraz spożywany pachniał im miodem, drzewa w sadzie rodziły rajskie owoce, a bydlątka razem z oborą tworzyły świat zamknięty i bezpieczny jak arka Noego. Dom ich, oddalony od wsi o pół kilometra, oraz wielka stodoła, wozownia i stajnia ustawione były w czworoboczny kompleks budynków o jaskrawo białych ścianach i czerwonych dachach. Stare kasztany i jabłonie zamazywały czysty rysunek budynków niby zielone kleksy nieudolnego malarza, a całość pławiła się w wodnistej zieleni dooko- lnych łąk. W pobliżu piętrzył się mroczny świerkowy las, a w przeciwnej stronie, całkiem w dole, pękate bukiety drzew znaczyły kręty bieg drogi, potoku i wsi.
Tak było w słoneczny dzień, a zupełnie inaczej w bezksiężycową noc.
Któregoś wieczoru Gruda poszedł do wsi. Gdy wracał, było już tak ciemno, że z trudem rozróżniał koleiny polnej drogi i zarysy pobliskich wzgórz, więc od czasu do czasu błyskał światłem kie
szonkowej latarki. Wreszcie znalazł się na szczycie pagórka i tu mimo woli przystanął. Nie widział przed sobą ani domu, ani drzew, ani zielonej doliny, daremnie wpatrywał się w czarny, olbrzymi kocioł. Odruchowo nacisnął guziczek latarki; sztywny pręt światła zadrgał na ściernisku, a dalej urywał się jakby pochłonięty przez niezgłębioną przepaść.
Nagle na dnie tej przepaści ukazało się samotne światełko — znak, że tam stoi dom, a w nim żyje ludzka istota imieniem Teresa. Niemal równocześnie, jakby z głębi otchłani, doleciało go przeciągłe wołanie: — „Antoś! Prędzej, prędzej!”
Serce zabiło mu mocniej. Oświetlając drogę, pędem ruszył ku domowi i wreszcie zdyszany wbiegł na podwórze.
W progu, na tle ciemnej czeluści sieni, stała Teresa.
— Co się stało?
Nie od razu odpowiedziała. Chwilę jeszcze stała w bezruchu, zasłuchana, jak gdyby się bała przerwać ciszę. Wreszcie powiedziała:
— Nie wiem, nie wiem, zdaje mi się, że tu ktoś był.
— Gdzie?
— Nie wiem... Tu, gdzieś koło domu, może w stodole. Leda szczekała i szczekała, a potem uciekła do kuchni. A ja zgasiłam światło i stałam tu, i zdawało mi się, że słyszę czyjeś kroki. Ale może mi się tylko zdawało, nie wiem, nie wiem.
Gruda obszedł zabudowania wokoło, zaryglował bramę, zamknął stodołę i stajnię i uspokojony wrócił do kuchni. Tu czuli się bezpieczni i szczęśliwi w swym osamotnieniu. Okna zasłonięte białymi firankami, jasne światło żarówki, suczka Leda i ogień trzeszczący pod blachą — wszystko to stanowiło dla nich jakby zamknięte gniazdo, oderwane od ziemi, unoszące się w międzyplanetarnych przestworzach. W takich chwilach Gruda obejmował żonę wpół i mocno, mocno przytulał do siebie.
— Och, Teresiu, Teresiu...
Podział pracy dokonał się u nich samorzutnie. W ciągu dnia Teresa pracowała w domu, a Gruda w polu, rano zaś i wieczorem wspólnie krzątali się po oborze. Pracowali fanatycznie, zaciekle, wykorzystując do ostatnich granic swoje siły i czas. W południe, kiedy inni ludzie odpoczywali po sytym obiedzie, Gruda zrywał się od stołu i biegł do ogrodu, a Teresa natychmiast zmywała naczynia. Inni ludzie jeszcze się wylegiwali na trawniku, a Gruda już z koniem i wołem piął się pod górę do pługa zostawionego na ściernisku. Orał sam, bez poganiacza, co było uciążliwe ze względu na pochyły teren i kamienistą glebę. Słońce prażyło nieznośnie, żar buchał z rozgrzanej ziemi, bąki dokuczały zwierzętom, a Gruda godzinami całymi chodził za pługiem i nic nie widział prócz bydlę
cych zadów i lemiesza odwalającego kruche skiby. W niewielkiej odległości, za łąką sąsiada Wawry, zaczynał się gaj — lasek dziwaczny, dziki, zarośnięty ostrężnicą, malinami i wysoką trawą, pełen leszczyny, jesionków i dzikiego bzu — raj dzieci niemieckich, których już nie było, i dla dzieci polskich, które jeszcze nie przyjechały. Gruda bywał tam na wiosnę z Teresą, zrywał kwitnącą kalinę, buszował po zaroślach, bawił się jak chłopiec. A teraz nie miał czasu nawet tam spojrzeć. W miarę jak słońce chyliło się ku zachodowi, pług w jego rękach stawał się coraz cięższy, nogi coraz częściej potykały się o skiby, zwierzęta szły coraz wolniej, więc popędzał Karego i okładał batem woła, zwłaszcza na uwrociach, gdzie to tępe bydlę nie umiało zakręcać w prawo. Krzyże bolały go, ale bólem jakimś zastygłym, którego właściwie już się nie czuje, podobnie jak się nie słyszy tykania zegara lub szmeru strumyka. Miał wrażenie, jak gdyby na mózgu legła ciężka zasłona, spod której myśl z trudem się wyzwala. Gdyby tak orał bez przerwy, gdyby miał na tyle sił, przestałby w ogóle myśleć, stałby się wołem.
O godzinie szóstej, gdy słońce było już zupełnie nisko, od strony domu usłyszał wołanie Teresy:
— Aaantoś! Idź po krowy!
Z jakąż niechęcią wspinał się w górę ku łąkom, gdzie w tak zwanych kwaterach pasły się krowy. Teraz, kiedy dzień się kończy, kiedy należałoby odpocząć, wyciągnąć obolałe kości na trawniku, teraz dopiero zaczyna się dlań praca najcięższa: koszenie koniczyny i ta cała robota w oborze i w domu, którą powinien wykonywać ktoś trzeci.
Pewnego wieczoru, gdy później niż zwykle i bardziej zmordowany wrócił z pola, usłyszał w stajni ciężkie uderzenie kija i podniecony głos Teresy:
— Ty chorobo zatracona! Ty zarazo! Ty będziesz stać spokojnie, czy nie! Będziesz! Będziesz!
Z przykrością uświadomił sobie, że takie wypadki ostatnio zdarzają się coraz częściej; Teresa zaczyna bić krowy. Rozdrażniony wszedł do stajni i krzyknął ostro:
— Tereska! Po co ją tak bijesz!?
— A bo czemu nie stoi spokojnie! Nie mogę jej wydoić.
— To twoja wina, bo ona się ciebie' boi. Widziałem, że jak wchodzisz do stajni, to krowy i mało na ścianę nie skaczą.
— Ale... tyś mądry. Ja bym chciała widzieć, czybyś ty nie bił, gdybyś musiał stale koło nich chodzić.
Gruda zmilczał. Właściwie to on sam bije woła podczas orki, a nieraz, gdy na zakręcie przestąpi postronek, tłucze go biczyskiem po nogach, chociaż wie, że w ten sposób nie nauczy go podnoszenia nogi. Tak, tak, już nie mają ochoty jak dawniej bawić się ze zwierzętami, głaskać je, pieścić.
— No, Tereska — rzekł wreszcie, tłumiąc w sobie rozdrażnienie — skończyłem z orką. Może jutro zaczniemy młócić, bo trzeba ziarna do siewu.
Teresa odstawiła wiadro z mlekiem na chodnik i z rękami na biodrach wyprostowała się, przeginając obolałe krzyże.
— A pranie? — zapytała. — A pieczenie chleba? Śliwki też trzeba gotować, bo już dojrzały, ogórki też czas zakisić na zimę.
— No dobrze — zgodził się Gruda — to ja jutro zacznę koniczynę kosić.
— Lepiej drzewa narznij, bo już się kończy.
— Niech będzie i tak. Koniczyna nie jest jeszcze taka pilna. Jutro puszczę motor i narznę drzewa, a pojutrze będziemy młócić. Pójdę do wsi i może znajdę kogo do podawania snopków. Ty byś zadawała, a ja bym wiązał słomę i doglądał maszyny.
Teresa nadspodziewanie ożywiła się, poweselała.
— Nie, Antoś, jeżeli ty dasz radę wiązać i pilnować maszyny, to i ja sama potrafię zadawać. Nie będziemy nikogo prosić, nie potrzebujemy niczyjej łaski. Pomóż mi to mleko zabrać, bo strasznie ciężko. Oj... — stęknęła — naprawdę nie mogę się zgiąć.
W pół godziny później, gdy na dworze już ciemniało, Gruda z pośpiechem wszedł do kuchni.
— Tereska! — zawołał od progu — czyś ty schowała pas od motoru?
Teresa podniosła się znad żelaźniaka, w którym mieszała ziemniaczaną bryję dla świnek.
— Nieee — odpowiedziała wyciągając przed siebie ręce umaza- ne niemal po łokcie — ja w ogóle pasa nie brałam.
— No to już po nim — rzekł I Gruda takim tonem, jak gdyby oznajmiał, że całe gospodarstwo przepadło.
— Jak to? Zginął?
— No nie ma go. Ktoś ukradł. Pewnie wtenczas wieczór, jak byłem we wsi.
— I co teraz będzie?
— A czy ja wiem? Taki pas kosztuje piętnaście tysięcy złotych i nie wiadomo, gdzie go dostać. Jeśli nie pożyczę gdzieś we wsi, to będziemy całą zimę cepami młócić. I drzewa nie ma czym rznąć. Łajdackie czasy! Wszystko teraz trzeba chować i zamykać. Eh, co za banda, co za banda! — Rozgoryczony i zły odwrócił się i wyszedł z kuchni.
Od czterech dni ludzie pracujący w polu słyszeli nieustanny rze- got i charakterystyczne buczenie młocarni w stodole Antoniego Grudy. Ci, którzy utrudzeni słoneczną spiekotą przychodzili do Gru
li
/
dy po garnuszek maślanki, ze zdziwieniem stwierdzali, że przy maszynie, która wymaga obsługi czterech ludzi, pracuje tylko dwoje.
Teresa z nerwowym pośpiechem rozwiązywała snopki i z pasją rzucała je na pożarcie stalowym zębom. Niekiedy wpychała w gardziel bębna tak wielkie snopy, że maszyna nie mogąc tych kęsów przełknąć wydawała ryk przeciągły, ostrzegawczy — i wtedy Gruda podnosił w górę obie ręce i krzyczał: „pomału, pomału!”
Wiatraki działały bez zarzutu, jeden wydmuchiwał plewy do bocznego sąsieka, drugi z rzegotem wyrzucał ziarno do segregatorów. Sita chybotały i thikły się niby przetaki w rękach wściekłej baby, trzepacze w opętańczych podrygach podrzucały mierzwę i wpychały ją do prasy.
Gruda już dawno przestał się pocić. Z wyschniętym gardłem, nie mając czasu nawet nosa wysiąkać, wiązał mierzwę powrósłami i odrzucał snopy na drugi koniec boiska. Od czasu do czasu podbiegał do segregatorów, odstawiał pełny worek żyta i zakładał pusty, po czym wygarniał spod maszyny poślad i czyścił sita, i znów zbiegał do prasy, by wiązać mierzwę i z pasją odrzucać ją precz, precz, precz! Wielka kupa słomy pęczniała, rosła do rozmiarów brogu, worki z żytem piętrzyły się w wielką piramidę, stodołę zapełniał nieustanny rzegot i rwetes, motor niby potworny bąk. buczał na dole, w szopie. ' |H9
Maszyna szła cudownie.
A Teresa i Antoni pracowali dosłownie w takt maszyny. Gdyby oboje nagle ogłuchli albo maszyna nagle ucichła, zastygliby w bezruchu niby tancerze, którym przestano grać. Młócili już czwarty dzień i spieszyli się bardzo, gdyż pas od motoru będą musieli za parę dni oddać sąsiadowi, od którego pożyczyli. By nie tracić czasu na przyrządzanie posiłków, rano jedli chleb z masłem i mlekiem, w południe chleb z masłem i maślanką i dopiero wieczorem pozwalali sobie na gorącą strawę — najadali się mięsem i ziemniakami. Rano z trudem dźwigali obolałe kości i koślawo łazili po oborze, ale później, gdy motor zaczynał grać, a maszyna wybijać swój obłędny takt, siły napływały .do ich ciał z jakichś tajemnych rezerw, niby woda do wyczerpanej studni.
I prawdopodobnie, gdyby nie granie motoru i upojny rytm pracy przy młocarni, nie popełniliby pewnego błędu, który ich później drogo kosztował.
Ku wieczorowi, kiedy już słońce wciskało się szparami do wnętrza stodoły i raziło w oczy, na podwórzu zjawiła się dziewczynka, córka Wawry. Bez żadnych wstępów, jak to bywa u dzieci, oznajmiła, że mama przysłała ją po ogórki i kazała oddać im list, który listonosz wczoraj zostawił w spółdzielni.
— Dobrze! — odkrzyknął Gruda dając ręką znak Teresie, by na
chwilę przerwała pracę. — Idź do ogrodu i sama narwij sobie ogórków. Aaa... to list od szwagra.
Skinął na Teresę, oddalił się od hałasującej maszyny i zaczął czytać:
„Kochany Szwagierku, nie tak dawno jak do ciebie pisałem, a już się dużo u nas zmieniło. Staszek wypędził od siebie moją siostrę Józię i nijak się nie mogą z sobą pogodzić, i Józia przyszła do nas, tak my ją przyjęli i siedzi u nas. A Kasi się poprawiło, już chodzi po polu i nawet ziemniaki kopie. Kochany szwagierku, jak jeszcze nie masz u siebie spólnika, tobyśmy do ciebie przyjechali i wszystko niechby tak było, jak mi pisałeś. Zasyłamy wam pozdrowienia...”
— No i tak dalej — dokończył Gruda i spojrzał na żonę. — No i co ty na to powiesz?
Stanęli naprzeciw siebie z rękami wspartymi na biodrach i patrzyli sobie w oczy niby tancerze, którym lada chwila zagra oszałamiająca muzyka i porwie ich w diabelski tan. Trzepacze w mło- carni i drewniane ramy sit dygotały rytmicznie stuku-puku, stu- ku-puku, stuku-puku, ramiona prasy ślizgały się po szynach tam i z powrotem, tam i z powrotem i swym jednostajnym klekotem wzywały tych dwojga do pracy.
— No cóż — odpowiedziała Teresa wzruszając ramionami, jak gdyby chciała strząsnąć z siebie jakiś ciężar — jak ty chcesz... Ale wiesz, oni są mądrzy, teraz, kiedy już po najgorszych robotach, to chcą przyjechać, a w żniwa ich nie było. Ha, Kasia nagle wyzdrowiała! Ja ją znam, przyjedzie tu, przesiedzi całą zimę, a na wiosnę ucieknie, bo roboty będzie dużo. Nie, nie, Antoś, jak chcesz, ale nie ma sensu teraz ich sprowadzać.
Gruda myślał o czymś i nerwowo uderzał listem o wargi.
— No, tak — rzekł wreszcie z pewnym ociąganiem — zanimby przyjechali, to ja już koniczynę skoszę, a potrawu nie będzie ani połowy, tyle, co siana. Gnój pod pszenicę dwa dni, orka trzy dni, a sianie to głupstwo. Potem orka zimowa, ale na to mam dużo czasu. Najgorsze kopanie ziemniaków i buraków, jest tego cały hektar...
— Eee, co ty pleciesz — przerwała mu Teresa. — My pójdziemy pomóc Wawrom, a Wawry przyjdą do nas, a kopaczką idzie prędko. No, ale Antoś, jeśli się nie czujesz na siłach...
— Ja!? — oburzył się Gruda — ja sobie dam radę, żebyś tylko ty nie zasłabła.
— Oo! — wykrzyknęła Teresa drwiąco — ty myślisz, że jak czasem jestem zmęczona, to... Ho, ho, ja jeszcze ciebie mogę przeskoczyć.
— Nie o to chodzi Tereska.
— A o co?
Gruda chrząknął i nie od razu odpowiedział. To, co go w ostat
nich tygodniach niepokoiło, tego nie umiał wypowiedzieć. Patrząc na zaciśnięte, jakby beipłciowe wargi Teresy czuł, że się oboje zmieniają, że już nie są tacy jak dawniej, nawet miesiąc temu, że dzieje się z nimi coś niedobrego.
— Tak — odpowiedział wymijająco — w ogóle... Za dużo pracujesz.
W oczac...
Klaryssas