Collins Wilkie - KOBIETA W BIELI - XIX WIECZNY KRYMINAŁ - AUTOR BYŁ WSPÓŁPRACOWNIKIEM DICKENSA.rtf

(2908 KB) Pobierz

Wilkie Collins

KOGIETAW BIELI

 

 

 

Wilkie Collins (1824-89), syn znanego pejzażysty, ukończy! prawo, lecz jako zawód obrał literaturę. Od 1856 r. współpracuje z Dickensem w jego periodykach „Household Words” i „Ali the Year Round”. W tym drugim piśmie drukuje w odcinkach w r. 1860 Kobietę w bieli, dzięki której miał zyskać miano ojca angielskiej powieści kryminalnej. Oprócz zwartej kon­strukcji, doskonałej charakterystyki postaci, bardzo plastycznego obrazu ówczesnej obyczajowości Kobietę w bieli cechuje zręczne poprowadzenie wątku sensacyjnego, trzymającego czytelnika w napięciu od pierwszych do ostatnich stron. Zapewnia to powodzenie powieści po dziś dzień, czego dowodem są współczesne adaptacje telewizyjne. Collins jest autorem kil­kunastu powieści, z których poza wznawianą obecnie Kobietą w bieli ukazał się w Polsce Kamień księżycowy.

 

POCZĄTEK OPOWIEŚCI SPISANY

PRZEZ WALTERA IIARTRIGHTA

(nauczyciela rysunków zamieszkałego w Clement Inn)

Opowieść ta mówi o tym, jak wiele zdoła przetrwać cierpli­wa kobieta i jak wiele może dokonać stanowczy mężczyzna.

Gdyby można było wierzyć, że machina prawa, lekko tylko oliwiona złotem, zibada każdą poszlakę i przeprowadzi wszyst­kie dochodzenia, to historia wydarzeń, zapełniających te stro­nice, domagałaby się uwagi opinii publicznej na sali sądowej.

Jednakże w pewnych, nie dających się uniknąć sytuacjach prawo jest wciąż jeszcze zaprzysiężonym sługą długiej sakiew­ki, przeto historia ta opowiedziana być musi po raz pierwszy na tych kartkach. Tak, jak mćgł ją był usłyszeć sędzia, tak te­raz usłyszy czytelnik. Ani jedna ważna okoliczność — od począt­ku wyjawiania prawdy aż do końca opowiadania — nie została podana jedynie na podstawie pogłosek. Autor tych wstępnych linijek (Walter Ilartright) opisze tylko te wypadki, z którymi związany był bliżej niż inni, kiedy natomiast nie będzie się mógł oprzeć na własnych przeżyciach, zrezygnuje z roli narratora; w tym momencie zadanie jego podejmą inne osoby i przedstawią dalsze okoliczności sprawy stosownie do tego, co same widziały i słyszały mówiąc równie jak on jasno i pewnie.

A więc historię tutaj zawartą opisywać będzie niejedno pióro, tak jak historię wykroczenia przeciw prawu przedstawia w są­dzie niejeden świadek. W obu wypadkach cel jest ten sam: wy­kazanie prawdy w sposób jak najbardziej jasny i zrozumiały i dokładne prześledzenie rozwoju wydarzeń, a to dzięki temu,

że osoby najściślej w danym momencie z nimi związane mówić będą o tym, co rozgrywało się przed ich oczyma.

Niech więc głos zabierze Walter Hartright, nauczyciel rysun­ków, liczący lat dwadzieścia osiem.

II

Był ostatni dzień lipca. Długie, upalne lato miało się ku koń­cowi, a nam, znużonym pielgrzymom londyńskich chodników, marzyły się pola leżące w cieniu chmur i morskie wybrzeże, chłodzone lekkim jesiennym powiewem.

Jeżeli chodzi o moją skromną osobę, żegnałem owo skwarne lato bez sił, bez radości życia i — jeśli mam być szczery — rów­nież bez pieniędzy. W minionym roku z mniejszą niż zwykle rozwagą dysponowałem swoimi dochodami i wskutek tej ekstra­wagancji nie pozostawało mi obecnie nic innego, jak myśleć

o              oszczędnościach i spędzeniu jesieni częściowo w domku matki w Hampstead, a częściowo we własnym moim mieszkaniu w mieście.

Wieczór, pamiętam, był spokojny i chmurny, powietrze Lon­dynu duszne jak nigdy, odgłosy dalekiego ruchu ulicznego nie­zwykle ciche. Miałem wrażenie, że serce moje bije do wtóru sercu ogromnego miasta, że bije coraz wolniej i zamiera wraz z gasnącym słońcem. Podniosłem się znad książki, odrywając się raczej od marzeń niżli od lektury, i wyszedłem z pokoju, by szukać na przedmieściach wieczornego chłodu. Był to jeden z dwóch wieczorów w tygodniu, które zwykle spędzałem z mat­ką i siostrą. Skierowałem więc swe kroki na północ, ku Hamp­stead.

Ze względu na wydarzenia, o których mam opowiedzieć, mu­szę tutaj wspomnieć, że ojciec mój nie żył już od kilku lat, a z pięciorga jego dzieci pozostałem tylko ja i moja siostra Sara. Ojciec był, podobnie jak ja, nauczycielem rysunków. Jego zawo­dowe wysiłki ukoronowane zostały sukcesem, a serdeczna tros­ka o przyszłość tych, których byt zależał od jego pracy, spra­wiła, że od dnia ślubu poświęcał na ubezpieczenie swego życia znacznie większą część dochodu, niż na ogół mężczyźni uważają

za konieczne. Dzięki tej godnej pochwały przezorności i licz­nym wyrzeczeniom moja matka i siostra pozostały po śmierci ojca równie niezależne materialnie, jak były za jego życia. Ja zaś przejąłem po nim uczniów i miałem wszelkie powody, by wdzięcznym sercem witać perspektywy odsłaniające się przede mną u progu życia.

Na szczytach wrzosowych pagórków drżaŁijęszcze uchodzący zmierzch, choć pozostały za mną Londyn zapadł już w czarną otchłań chmurnej nocy, kiedy stanąłem przed furtką ogródka mej matki. Ledwo zadzwoniłem, drzwi domu otworzyły się gwał­townie, zamiast służącej pojawił się mój zacny przyjaciel, Włoch, profesor Pesca, i z cudzoziemska parodiując angielski okrzyk ra­dości, wesoło wybiegł mi na powitanie.

Ze względu na własną swą osobę, a niech mi wolno będzie dodać, że i ze względu na mnie, profesor zasługuje, by go tu for­malnie przedstawić. Przypadek sprawił, że od niego rozpoczyna się dziwna historia rodzinna, której wyjaśnienie jest celem tych kartek.

Poznałem go w bogatych domach, gdzie uczył swego ojczyste­go języka, a ja — rysunków. Wiedziałem o nim wówczas tylko tyle, że niegdyś pracował na uniwersytecie w Padwie, że z przy­czyn politycznych, na temat których nigdy jednak nie udzielał nikomu żadnych wyjaśnień, opuścił Włochy i od wielu lat miesz­ka w Londynie, jako powszechnie szanowany profesor języków.

Nie można by go właściwie nazwać karłem, gdyż ciało jego odznaczało się proporcjonalną budową, ale, o ile pamiętam, nie zdarzyło mi się nigdy — wyjąwszy cyrk — widzieć mniejszego człowieka. Powierzchowność jego sprawiała, że zwracano nań uwagę wszędzie, a bardziej jeszcze niż wyglądem wyróżniał się wśród bliźnich nieszkodliwą ekscentrycznością charakteru. Prze­wodnią ideą jego życia była, jak sądzę, chęć okazania wdzięcz­ności krajowi, który udzielił mu azylu i dał możność zarobie­nia na utrzymanie, i wdzięczność swą pragnął okazać, starając się jak najbardziej upodobnić do Anglika. Nie zadowalając się złożeniem hołdu narodowi, jako takiemu, przez stałe noszenie parasola oraz — nieodmiennie — kamaszy i jasnego kapelusza, profesor dążył do tego, aby zagustować w angielskich rozryw­kach i przyswoić sobie angielskie obyczaje na równi z wyglą­

dem. Znajdując, że — jako nację — wyróżnia nas spośród innych narodów zamiłowanie do ćwiczeń fizycznych, maleńki ów czło­wieczek w naiwności swego serca, bez żadnego przygotowania, począł oddawać się wszystkim naszym narodowym sportom i roz­rywkom, gdy tylko sposobność dozwalała mu brać w nich u- dział. Był do głębi przeświadczony, że sama tylko jego decyzja wystarczy, by przyswoił sobie nasze sporty i rozrywki, tak właś­nie, jak przyswoił sobie nasze narodowe kamasze i nasz narodo­wy kapelusz.

Widziałem, jak Pesca w ferworze ryzykował życie i zdrowie w polowaniu na lisy a także i na polu krykietowym, a wkrótce potem, w Brighton, byłem świadkiem, jak z równą nierozwagą omal się nie utopił w morzu.

Spotkawszy się wtedy przypadkiem, kąpaliśmy się razem. Gdy­byśmy uprawiali jakiś narodowy angielski sport, byłbym bez wątpienia nie spuszczał go z oka. Ponieważ jednak na ogół cu­dzoziemcy radzą sobie w wodzie równie dobrze jak my, nie prze­szło mi nawet przez myśl, że sztuka pływania znajduje się na długiej liście męskich ćwiczeń, które, jak wierzył profesor, opa­nować można od razu. Odpłynęliśmy od brzegu razem, lecz wkrótce zauważyłem, że przyjaciel nie nadąża za mną, więc za­trzymałem się, a potem zawróciłem, by go odszukać. Ku swemu zdumieniu i przerażeniu, między sobą a wybrzeżem dostrzegłem jedynie dwa drobne białe ramiona, miotające się nad powierz­chnią wody. Po chwili zupełnie zniknęły mi z oczy. Kiedy da­łem nurka, znalazłem go: biedaczyna leżał spokojnie na dnie za­głębienia w żwirze. Był skulony i wydał mi się o wiele mniej­szy niż kiedykolwiek przedtem. W ciągu tych paru minut, gdy płynąłem z nim do brzegu, powietrze wróciło mu przytomność i z moją pomocą zdołał wejść na stopnie. Odzyskując po trosze energię życiową, odzyskiwał równocześnie | swe zdumiewające złudzenia co do pływania. Gdy zęby na tyle przestały mu szczę­kać, że mógł coś powiedzieć, uśmiechnął się słabo i stwierdził, że widocznie schwycił go kurcz.

Kiedy już zupełnie przyszedł do siebie i siadł przy mnie na plaży, jego gorąca południowa natura od razu przełamała sztucz­ne nakazy angielskich konwenansów. Zalał mnie potokiem ser­decznych zapewnień o swej wdzięczności i przywiązaniu; namięt­

nie, z właściwą Włochom przesadą wykrzykiwał, że odtąd ży­cie jego należy do mnie. Oświadczył, że nie zazna chwili szczęś­cia, dopóki nie nadarzy się sposobność, by mógł okazać swą wdzięczność wyświadczając mi przysługę, którą i ja z kolei wspo­minałbym do końca życia.

Starałem się wszelkimi sposobami powstrzymać potok jego łez i wykrzykników, obracając całą przygodę w żart, i w końcu u- dało mi się uwolnić Pescę w pewnym stopniu od przygniatającego go poczucia wdzięczności. Nie przypuszczałem jednak wtedy ani też później, gdy minął nasz miły dzień wypoczynku, że okazja oddania mi przysługi, do której tak gorąco wzdychał mój wdzięczny przyjaciel, niedługo nadejdzie, że on natychmiast ją wykorzysta, a przez to skieruje bieg mego życia na nowe tory i sprawi, że zmienię się zupełnie, że wprost sam siebie nie będę mógł poznać.

A przecież tak się stało. Gdybym nie nurkował za profesorem Pescą, kiedy leżał pod wodą na żwirowym łożu, historia opowie­dziana na tych kartkach nie miałaby najprawdopodobniej nic wspólnego ze mną i nigdy, zapewne, nawet bym nie posłyszał imienia kobiety, która stała się panią mych myśli, której oddałem wszystkie swe siły, która wywiera najsilniejszy wpływ na bieg mego życia.

III

Kiedy owego wieczoru, stojąc w furtce ogródka mej matki, spojrzałem na Pescę, twarz i zachowanie Włocha powiedziały mi aż nazbyt wyraźnie, że zdarzyło się coś niezwykłego. Ale prośba o natychmiastowe wyjaśnienie nie zdała się na nic. Cią­gnął mnie obiema rękami do domu i mogłem się tylko domyślać, że znając moje zwyczaje przybył do mej matki, aby się na pew­no spotkać ze mną tego wieczoru, i że ma mi do zakomunikowa­nia jakąś nadzwyczaj przyjemną nowinę.

Wpadliśmy do salonu wielkimi susami, w sposób zupełnie nie licujący z poczuciem własnej godności. Matka siedziała przy ot­wartym oknie wachlując się i śmiejąc. Pesca należał do jej u- lubieńców i nawet najdziksze jego wybryki zawsze znajdowały

u niej wybaczenie. Kochana moja! Od pierwszego momentu, kie­dy spostrzegła, że maleńki profesor darzy jej syna uczuciem głębokim i pełnym wdzięczności, otwarła dla niego swe serce na oścież, przyjęła za rzecz naturalną wszystkie dziwactwa cudzo­ziemca i nawet nie kusiła się o to, żeby któreś z nich zrozumieć.

Dziwna rzecz, ale moja siostra Sara, mimo iż młodość powinna jej to ułatwić, była mniej dla niego wyrozumiała. Oceniała w pełni szlachetność serca Pesci, ale nie potrafiła, tak jak matka, przez wzgląd na mnie przyjąć go takim, jakim był. Wyspiarskie poczucie tego, co wypada, buntowało się w niej nieustannie prze­ciw wrodzonej Włochowi pogardzie dla pozorów, i zawsze była zdumiona, co mniej lub więcej otwarcie uzewnętrzniała, pobłaż­liwością i serdecznością, z jaką matka traktowała ekscentrycznego maleńkiego cudzoziemca. Zauważyłem, obserwując nie tylko mo­ją siostrę, ale również i innych, że my, młoda generacja, nie­wiele mamy w sobie z tej serdeczności i impulsywności, jaką odznacza się starsze pokolenie. Nieraz widuję, jak siwowłosych ludzi raduje i podnieca myśl o spodziewanej przyjemności, choć nie zdoła ona zmącić spokoju ich chłodnych wnuków. Czyżbyśmy nie umieli być tak naprawdę młodzi, jak byli w swoim czasie nasi przodkowie? Kto wie, może postęp edukacji dokonuje się ostatnio zbyt szybko i my dzisiaj, w tej nowoczesnej epoce, jes­teśmy odrobinę za dobrze wychowani.

Nie siląc się na ostateczną odpowiedź na to pytanie, mogę przecie zanotować, że kiedy moja matka i siostra przebywały w towarzystwie Pesci, zawsze stwierdzałem, że z nich dwóch młodszą jest właśnie matka. A i tego wieczoru, na przykład, gdy matka serdecznie się zaśmiewała z chłopięcej brawury, z jaką wpadliśmy do salonu, zatroskana Sara zbierała szczątki filiżanki do herbaty, którą profesor zrzucił ze stołu zbytnio się spiesząc, by mnie powitać.

              Ach, Walterze — odezwała się matka — nie wyobrażam sobie, co by się tu działo, gdybyś jeszcze, zwlekał z przyjściem: Pesca wprost szalał z niecierpliwości, a ja — z ciekawości. Pro­fesor przyniósł jakąś niezwykłą nowinę, która, jak mówi, do­tyczy ciebie, ale okrutnik powiedział, że nie uchyli rąbka ta­jemnicy, póki nie zjawi się jego przyjaciel, Walter.

              Okropne! Serwis zdekompletowany! — pomrukiwała Sara, żałobnie nachylona nad szczątkami filiżanki.

Tymczasem Pesca, szczęśliwie nieświadom nie dającej się na­prawić szkody, jaką jego ręce wyrządziły zastawie stołowej, ha­łaśliwie i z przejęciem przesuwał w przeciwległy róg pokoju ogromny fotel, aby móc w charakterze mówcy patrzeć na pub­liczność — nas troje. Ustawiwszy fotel oparciem do nas, ukląkł na nim i z tej zaimprowizowanej mównicy z przejęciem zwrócił się do swego niewielkiego audytorium.

              A więc posłuchajcie, moi zacności ludzie! — zaczął Pesca (zawsze mówił: zacności ludzie, gdy miał na myśli „zacni przy­jaciele”). — Nadszedł czas! Obwieszczę wam wspaniałą nowinę! Nareszcie mogę mówić!

              Słuchajcie, słuchajcie! — wołała ubawiona matka.

              Za chwilę, mamo — szepnęła Sara — pogruchocze oparcie naszego najlepszego fotela.

              Wspominam me minione lata i zwracam się do najszlachet­niejszej z żyjących istot — ciągnął Pesca opiewając sponad opar­cia fotela mnie niegodnego. — Kto mnie znalazł na dnie morza, martwego na skutek kurczu? Kto mnie wyciągnął na powierz­chnię? Co powiedziałem, odzyskawszy życie i odzienie?

              O wiele więcej niż było trzeba — burknąłem jak najbar­dziej opryskliwie, bowiem najmniejsza zachęta w tej materii nie­chybnie wyzwalała uczucia Pesci w potopie łez.

              Powiedziałem — nie dał się zbić z tropu Pesca — że życie moje, aż po ostatnie dni, pozostanie własnością mego przyjaciela Waltera. I to jest prawda. Powiedziałem, że nie zaznam chwili szczęścia, póki nie nadarzy się sposobność, bym mógł coś zrobić dla Waltera, i aż do dzisiejszego błogosławionego dnia byłem niezadowolony z siebie. A teraz — krzyczał maleńki entuzjasta jak mógł najgłośniej — wielkie szczęście tryska ze mnie każ­dym porem mej skóry, jak pot! Bo na mą duszę, na mój honor: to coś zrobiono wreszcie. Teraz należy rzec tylko: dobrze-ach- -dobrze.

Muszę tu wyjaśnić, iż Pesca chełpił się tym, że mówi i zacho­wuje się, ubiera i bawi niczym rodowity Anglik. Pochwyciwszy parę naszych najczęstszych wyrażeń codziennych, siał nimi w

rozmowie, kiedy mu tylko przyszły do głowy, a ciesząc się ich brzmieniem i na ogół nie rozumiejąc sensu tworzył z nich we­dług własnego gustu słowa złożone i kompozycje składające się z powtórzeń, wymawiając je przy tym w ten sposób, jak gdyby stanowiły jedną długą sylabę.

              Wśród godnych rodzin angielskich, które uczę języka mego rodzinnego kraju — mówił profesor, bez żadnego wstępnego sło­wa rozpoczynając wyjaśnienia, na które poprzednio kazał nam czekać tak długo — jest pewna wspaniała rodzina, przy wspa­niałej ulicy zwanej Portland Place. Wiecie, gdzie to jest? Tak, tak, oczywiście-oczywiście. Okazały to dom, moi zacności ludzie, i okazała rodzina w nim mieszka. Mama zacna i tłusta, trzy mło­de panny, zacne i tłuste, dwu paniczów, przezacnych i tłustych, i papa, najzacniejszy i najtłustszy z nich wszystkich. Jest wiel­kim kupcem i po uszy opływa w złocie. Kiedyś był pięknym mężczyzną, ale zrobiła mu się łysina i dwa podbródki, więc w obecnej chwili nie jest już piękny. Zatem uważajcie, państwo! Wykładam młodym pannom boskiego Dantego i och! Klnę-się-na- -mą-duszę! Ludzki język wypowiedzieć nie potrafi, ile zamętu czyni boski Dante w główkach trzech młodych panien. Mniejsza z tym, wszystko przyjdzie we właściwym czasie, a im więcej lekcji, tym lepiej dla mnie. A teraz uważajcie! Proszę sobie wy­obrazić: dziś, jak zwykle, uczę młode panny. Wszyscy czworo jesteśmy w Piekle Dantego, w siódmym kręgu. Choć dla trzech panien zacnych i tłustych nie ma znaczenia w którym, jednakże moje uczennice tkwią mocno w siódmym kręgu, a ja, chcąc je wprawić w ruch, recytuję, tłumaczę, rozpalam się entuzjazmem do czerwoności, daremnie! Wtem skrzypienie butów w korytarzu i wkracza złoty papa, dostojny kupiec z łysą głową i dwoma podbródkami! Ha! moi zacności ludzie! Jestem bliżej sedna spra­wy, niż przypuszczacie. Byliście cierpliwi do tej pory? Czy też mówiliście sobie: „Diabła-tam-diabła! Ależ ten Pesca nudzi nas dziś sromotnie!”

Oświadczyliśmy, że jesteśmy mocno zainteresowani. Profesor ciągnął dalej:

              W ręku złoty papa trzyma Ust, przeprasza, że zakłóca nam pobyt w krainie piekieł zwykłymi śmiertelnymi sprawami ro­dziny, a potem zwraca się do trzech młodych panien, zaczynając,

jak na tym pięknym świecie wy Anglicy zawsze zaczynacie to, co macie do powiedzenia, mianowicie zaczynając od wielkiego: O! „O, moje drogie — mówi dostojny kupiec — dostałem list od przyjaciela, pana...” Nazwisko wypadło mi z pamięci, ale mniej­sza z tym, wrócimy jeszcze do tego, tak-tak, dobrze-dobrze. Więc mówi papa: „Dostałem list od przyjaciela, pana X. Prosi o zare­komendowanie mu jakiegoś nauczyciela rysunków, który przyje­chałby do jego dworu na wieś”. Nieba — och-wysokie-nieba! Skoro posłyszałem, jak złoty papa mówi te słowa, to gdybym nie był za niski, zarzuciłbym mu ramiona na szyję i przycisnął go do serca w pełnym wdzięczności, długim uścisku... lecz jes­tem na to za niski. Podskakiwałem więc tylko na krześle, siedząc jak na szpilkach. Słowa paliły mi wargi, lecz zaciskałem usta, by papa mógł mówić dalej. „Może wy, moje drogie — ciągnie ów złoty człowiek interesu obracając w upierścienionych palcach list przyjaciela — może wy, moje drogie, wiecie o jakimś nau­czycielu, którego mógłbym polecić?”

Trzy młode panny obracają oczy na mnie, a potem mówią (za­czynając... oczywiście-oczywiście, od nieuniknionego wielkiego O) „O, drogi papo, my nie. Ale jest tu pan Pesca...” Kiedy wy­mieniły moje nazwisko, nie mogłem już dłużej wytrzymać. Myśl

0              was, moi zacności ludzie, szumi w mej głowie niczym wino, zrywam się z krzesła, jak gdyby ktoś przebił piką siedzenie, zwra­cam się do wielkiego kupca i oświadczam w najczystszej an- gielszczyźnie: „Drogi panie, mam go! Najlepszy nauczyciel ry­sunków na świecie! Niech go pan rekomenduje wieczorną pocztą

1              wyśle razem z całym jego bagażem...” „Chwileczkę, chwileczkę!

              woła papa. — Czy jest on cudzoziemcem, czy Anglikiem?” „Anglikiem do szpiku kości’” — odpowiadam. „Czy to człowiek przyzwoity?” — pyta papa. „Sir — mówię (bo ostatnie pytanie doprowadziło mnie do wściekłości i skończyła się moja familiar- ność w stosunku do niego) — sir — mówię — nieśmiertelny pło­mień geniuszu goreje w sercu tego Anglika, a co więcej, gorzał również w sercu jego ojca”. „Nie chodzi mi o to — mówi ów zło­ty barbarzyńca, papa. — Nie chodzi mi o jego geniusz, panie Pes­ca. W naszym kraju nie potrzeba geniuszów, chyba że geniuszo­wi towarzyszy przyzwoity charakter, a wtedy bardzo nam miło powitać geniusza, bardzo, doprawdy, miło. Czy pański przyjaciel

może przedstawić jakieś rekomendacje, świadectwa?” Machnąłem 1 niedbale ręką. „Świadectwa — mówię. — Ha, na-mą-duszę, spo- II dzlewam się, oczywiście. Całe tomy świadectw i teki rekomen- II dacji, jeśli pan sobie tego życzy”. „Parę świadectw wystarczy — powiada z flegmą złoty potentat. — Niech przyśle je do mnie ] podając swe nazwisko i adres. I... chwileczkę, chwileczkę, panie 1 Pesca, zanim pan pójdzie do swego przyjaciela, zabierze pan dlą r niego liścik”. „Z banknotem? — mówię z oburzeniem. — Żadnych banknotów, jeśli łaska, póki mój dzielny Anglik sam na nie nie zarobi”. „Banknotów? — rzecze papa z wielkim zdziwieniem. — Kto mówi o banknotach? Miałem na myśli ofertę, wyszczegól­nienie, czego od niego oczekują. Niech pan prowadzi dalej lekcję, panie Pesca, a ja zrobię odpowiedni wyciąg z listu mojego przy­jaciela”. Tak więc ów człowiek handlu i pieniądza powraca do pióra i atramentu, a ja powracam do Piekła Dantego, wiodąc ze sobą trzy moje panienki. Po dziesięciu minutach prospekt jest napisany, buty papy skrzypią znów na korytarzu. Klnę się na mą duszę/ wiarę i honor, że od tej chwili nie myślę o niczym innym. Wypełnia mnie bez reszty i upaja jak wino radość z te­go, że pochwyciłem wreszcie stosowną okazję i mój dług wdzięcz­ności wobec najlepszego w świecie przyjaciela jest już, można powiedzieć, spłacony. Nie wiem, jak zdołałem się wydostać wraz z mymi trzema panienkami z piekielnego kręgu, jak załatwiłem inne swoje sprawy ani jak przełknąłem skromny obiadek. Dosyć na tym, że oto jestem tutaj z listem od wielkiego kupca w ręku, i czuję się mocny jak samo życie, gorący jak sam ogień i jak król szczęśliwy. Ha, ha, wspaniale-wspaniale-wspaniale!...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin