Bartkiewicz Zygmunt
HISTORIA JEDNEGO PODWÓRKA
N iemały to świat — stajnia, gdy budzi się w chłopcu do życia ochota.
Tam pierwsze młodego serca porywy i pierwsze bojowe marzenia, walki zawsze zwycięskiej obrazy, wykołysane w myśli młodzieńczej, aż do zdumienia żywe i barwne. I tuż pierwsze myśli o sławie. A niechże przy tym i stangret dawny, wiekowy się zdarzy, który w życiu coś widział i przeżył, tedy bywa, że stajnia duszę poruszy, zanim jej dotknie urzędowo — nauka, władza niewątpliwie uroczysta, dostojna, z którą się liczyć należy, ale zawsze sercu to bliższe, co stary Walenty widział w powstanie.
Cóż to były za konie, jacy wtedy panowie, jaka moc w ręku, a w duszy wspaniałość! Często prosta, niezdarna opowieść, a już świat z bajki, w blaskach promienistych radości i barwy, rozśpiewany, kipiący w młodej myśli wiruje. Młode serce aż wzbiera i ciasno mu i obco wśród ludzi szarych, smutnych, znękanych, jedną tylko żądzą korzyści przejętych.
Kłamstwo w nich i nuda, więc dalej w najmilsze zacisze, gdzie bez troski myśli, pełne dawnych czarów. Biegnie tu chłopiec już znużony nauką, jakby zgasły chwilami, odżywa, a śniąc o tym, co było za tych dawnych panów, chłonie w duszę wrażliwą
polskiego dziecka ukochanie przeszłości, czego żad- I na na świecie nie nauczy szkoła.
Nieraz go tu stary stangret przed gniewem ojca czy poszukiwaniami służby zasłonił gdzieś w kącie. '1 Derę cisnął na niego.
— Hej, Walenty, czy nie ma tam w stajni pani- I cza?
— Gdzie znowu? A cóż by w stajni panicz zaś < robił.
I długo jeszcze stary coś zrzędził, skąd to ludziom przyjdzie do głowy, żeby w stajni szukać dziecka pańskiego, które albo gdzieś w sali, albo z „gubemantką“ w ogrodzie.
A potem garść tytoniu z ojcowego kantorka i wnet ją stary do płóciennego kapciucha przesypie, w ciemnej dłoni zważy z wdzięczną lubością i pyta przyjaźnie, jak to człowiek bliski:
— Jakże? Upiekło się wczoraj?
— Upiekło.™ ,
A nieraz dobrotliwie przestrzega:
— Bo to sztuka czasem do razu. Jakby się zaś kiedy wydało, to i stary po łbie oberwie, i panicza nie chybi. Nie chybi, bo pan ociec skory na rękę.
I w tym miejscu opowieść, jak to kiedyś, przed laty, za jakieś wykroczenie stajenne...
— Ale nie bez winy kara, nie bez winy ona... Jak ta śmierć niechybna...
Czasem jednak trudno z nim się dogadać, bo uparty już bardzo, a nadto służbisty, przeto łatwiej
0 wiele rozumieją się dusze, gdy młody w stajni gospodarz. Wtedy jedna — bez miary — ochota dwie fantazje splata i jeszcze piękniej układa się życie.
1 niech tylko szepnie jakiś Franek, że jutro, już ci wiadomo, co jutro.
Tedy do dnia jeszcze dery na szkapy i hajda! przez pola, rów nie rów, bagno, droga, bez drogi czy las. Gdzie tłuką gałęzie, czasem czapka na ziemi, śmiech za nią, a nos we krwi, ale tuż pustka przestrzenna, więc w konie, co pary. Aż zaprze się w piersiach zdyszana ochota. Ale i strach chybki siądzie na ramieniu, że to z koni, zmęczeniem rozpartych, spada piana w kawałach. Bliżej domu wolniej i wolniej, a myśli rozgrzane już chłodem przejęte, bo dbały o konie, a skory na rękę pan ojciec...
— Żle, Franek.
— Ta, jakoś... może ta jakoś...
Więc z koni i za ogrodem, tyłami, przez jakieś
wądoły, bagno krzakami zarosłe, chyłkiem, pośpiesznie, ale z wielkim przejęciem, bo już marzy się głowie dawna partyzancka robota.
Dalej jakiś przełaz w płocie tajemny, w mig szkapy do stajni. Już sianem do sucha wytarte drżą- I cymi w pośpiechu rękami, a za chwilę głowa praco- I wicie schylona nad książką:
Amo, amavi, amatum, amare.
Ale cwałem wspomnienia tej jazdy radosnej. I kie- I dyż to znowu mrugnie Franek przyjaźnie, że — ju- Itro?
Albo cóż to milszego jak koni pławienie, kiedy to I po dniu skwarnym, pod wieczór, oklep na przełaj do I stawu. Ale i tutaj nauka, bo nie z każdego brzegu I idzie koniom na zdrowie.
— Dlaczego?
— A któż tam wiadomy dlaczego? Ojciec powia- j' dał, żeby zawsze z wiatrem i żeby z brzega, gdzie I czysto, gdzie bez rzęsy woda, bo z tego świąd idzie. I I drugie, żeby nie z nagła, boby go zatkło. Jak zaś I koń wody łapą nie zmąci — niedobrze.
— Mądry twój ojciec.
— A bo to ociec kiedy je głupi?
Chwilę zamyślił się chłopiec i już mocno w duszę zapadło poszanowanie starszej mądrości. Bo żadna nauka, żadne „czcij ojca“ nie ma tej władzy, co pamięć wspomnienia, że to Franek powiedział tego wieczora, kiedy konie pławili.
Czynność to dość prosta, nie wymagająca myślenia, przeto pełna uroku. Ale trzymać należy się mocno, najlepiej za grzywę, bo gdy koń ruszy na głębię, płynie wtedy susami. Łatwo może zostawić jeźdźca za sobą, ani obejrzy się za nim. Dobrze dla odmiany zesunąć się z grzbietu, byle chwycić oburącz za ogon, i tak koń wlecze przez wodę. Chrapie szybko i z mocą jak parowa maszyna, a za nim tłucze się serce z radości i strachu, o czym się jednak nigdy nie mówi, bo wstyd to największy — mieć boja.
— A Poniatowski to się z koniem w rzece utopił. Słyszałeś?
— O, bo to jeden szkapę zmarnuje? Latoś Kuba z Pokrzywnicy ogiera...
I tak się gawędą zabawa przeplata, lecz trwa zwykle niedługo. Jeszcze tylko Franek pokaże, jak to pływają Kozacy, przewalając się bokiem na fali; jeszcze raz, drugi da nura pod wodę, aż dziw, skąd on to umie, gdy nagle powiew od zachodu podleci, wnet lekkie drżenie wodę ogarnie i stanie na niej jakby łuska srebrzysta. Jeszcze chwila, a płomień zachodu już sypie na ciemną, zamarzłą płaszczyznę skry złote.
— Czas!
Z miejsca zakotłują na drodze koniska, już długi tuman za nimi.
Gdy zaś z mokrych kadłubów para gorąca zadymi
A
i żwawym stępem ku domowi ruszą, Franek spojrzy po czerwonym zachodzie.
— Idzie wiater na jutro.
I rad z siebie, rad pogodzie jak życiu, gwarzy sobie rześko, co to znaczy każdy obłok wysoko, co opary nad łąką, co mgła zaraz z wieczora, a co na do- świtku. Jaka to chmura wełnista niby baranek, a gradowa jaka.
— Zaś są takie ludzie, co po listku poznają, jak się do wiatru obraca...
• A potem, co mówią gwiazdy.
Chłopiec słucha uważnie, jak żadnego wykładu, chłonie wiedzę pełną prostoty. Żal w nim wzbiera chwilami:
„Skąd on wie o tym wszystkim, skąd on to umie?“
I jakże ubogą mu się zdaje świadomość, ile traci na wadze ciało pogrążone w wodzie, do czego to komu binom Newtona czy suma jakichś kwadratów, kiedy wszystko, co w życiu doraźnie potrzebne, wie i rozumie całkiem nieuczony Franek.
A pływa niewątpliwie lepiej niż sam Archimedes.
Ale, co już zrozumieć najtrudniej: po co nieregularne słowa, kiedy Franek mówi: — zatkło — i stokroć szczęśliwszy od wszystkich profesorów i uczniów.
Któż by jednak o tym myślał długo, kto by troskał wiele, kiedy nie odmieni nic. Więc piętami po bokach, aż coś zagra w szkapie i zadudni droga.
♦
Dawną pracą, z ciężkich rdzennych bierwion zbudowana stajnia już przeżyła wiele. Tu pod bacznym okiem i opieką tkliwą starej dworskiej służby rosły
11
w dzielne, nieraz sławne, konie dobrze urodzone źróbki. Czasem chmyz się z nich wyrodził, czasem bez krwi i bez rasy koń cnotliwy. I tu marły stare matki na łaskawym chlebie.
Dawna stajnia, stara służba, łaska pańska — wszystko troje, co minęło jak ten sen.
Dziś tu pusto, tak inaczej. Ani śladu życia dawnych gwarów i tylko w półmrokach, kędy przez zasnute okno szara światłość smugą przenika, skrzynia pod ścianą — ta sama, a na niej chłopiec, jak przed wiekiem, marzy. ♦ 1
I jakby widzi w myślach wzruszonych, jak to za pradziadów stały tu długim szeregiem czarne jak kruki hiszpańskie dzianety, płowe fryzy karczyste, ; niepozorne estony, znamienite kłusaki i jakby zło- 1 tymi iskrami znaczone tureckie, zaś nad wszystkich ; ziem konie najcenniejsze — araby. A w stajni aż j wrzało od ludzkiego gwaru i rżenia ogierów.
Nie dziw, gdy pan możny i górnej fantazji całą I fortunę poświęcił tej pasji szlachetnej i oddał jej ] serce. Świata poza koniem nie widział, tedy zgoła j nie dojrzał, że źle się działo poza stajnią, w podwó- i rzu, źle w polu i w lasach, a najgorzej na gum- J nie.
Zaś przyszedł zły czas porachunku i wraz, gdy między ludzi poszły ukochane koniska, pan zamknął oczy. Nic mu już było po życiu.
A potem z pokolenia najstarszy fortunę ratował. Tedy ze służby wielu oddalił, sprzedał spory kęs I ziemi, oszczędności poczynił, w jednym chadzał pan I starosta kontuszu, lecz z resztką koni, co z dawnych I cugów zostały, rozstać się jednak nie zdołał.
Nawet już i liche to było, lecz między nimi sześć | siwych, krwi wschodniej, pono z samej Arabii przy- I
12
wiezionych przez pana, do paradnej kolasy, a tak cudnie dobranych, że nie odróżnił człek obcy. Matka rodu — Fatyna, zaś ojciec — Szejk, biały, srebrzysty, ale skóry czarniawej.
I widzi chłopiec, jak panów szlachty barwna gromada, lita złotem, rzęsista, zeszła w podwórze i stanęła kupą, rozgorzałą w blasku czerwonych, złoto- żółtych, szafirowych i rudych hatłasów.
— Hej, stajnia! Dawaj tu Szejka! — właśnie ktoś huknął z kompanii.
Zakotłowało się w głębi, ale w mig cisza i już biały arab w ciemnych odrzwiach rozbłysnął. Masztalerz miękką ręką go wiedzie. Koń jakby z nim igra, łeb schylił w cudnym przegięciu, chwyta go za koszulę wargami i ździebko się boczy, z nogi na nogę przegiba, na zadzie tańcuje.
Tak idzie spory kęs drogi, aż przed panami bracią człowiek przewiódł go półkolem, powodu sprawnie przykrócił, a koń zanim stanął, srebrem lite krzyże rozciągnął, na nogach szerzej się rozsunął. Łeb suchy wzniósł dumnie w górę i chłonąc w czarne chrapy powietrze, aż krwią w nich zabłysnął, spojrzał po gromadzie kosym okiem wyniośle.
— A — aa!... — pół radością, pół żalem wśród panów rozjękło.
I nagle zarżał, jakby tchnieniem potężnym w utajane granie tęsknie miłosne uderzył, a ze stajni różnymi głosami, lecz tkliwością jedną odezwały się matki.
Łbem targnął w tę stronę, aż chłopem obrócił, i znowu jak posąg, choć widno, że w sobie dygotał.
Tedy z gromady wystąpił sam wojewoda Tęczyń- ski, pierwszy znawca na konie. Na nogach się rozparł, białe ręce pierścieniami zdobne za pas ciemno-
13
złoty, frędzlisty założył i patrzył długą chwilę w milczeniu po łbie suchym, maleńkim, gdzie oczy czarne, wypukłe tajnym ogniem gorzały, a wyżej — jak półksiężyce dwa maleńkie uszka niby czujna straż.
I patrzył długo pan wojewoda na szyję białą, falistą, osadzoną w barkach szerokich, rozwartych, kłębem wysokim zamkniętą, skąd biegł krzyż srebrną smugą, gdzie zad opoczysty, krągły, ciemnymi jabłkami wyraziście znaczony i ogon u nasady dziany, dalej falujący, zwiewny.
I znowu wzrok miłościwy zwrócił ku głowie.
Tak trwał w zamyśleniu, a któż by nie widział, że się koniem lubuje, zaś któż by nie odczuł, że przywary szuka. Lecz snadź jej nie znalazł, bo słowa nie wyrzekł, tylko od uroku splunął nieznacznie.
Zaś chłopu dukata za dobre staranie, a ów za ] czerwone cholewy pana uścisnął. I aż mu oczy roz- ] błysły, bo takiego konia jako żyw jeszcze nie wi- 1 dział, któremu by nie przyganił wojewoda jego- i mość.
Za czym inne wiedli ze stajni. Wojewoda wnet 1 pochodzenie rozpoznał, a choć wszystko krwi godnej i dziedzice, czasem się skrzywił, jakby smaku zażył M przykrego, czasem spojrzał ledwo, rzekł krótko: — 1 gałgan — choć złoty kasztan miał w grzywę wple- j . cione amulety sułtańskie, znak dostojeństwa rodu, i aż palił się w słońcu barwą złocistą. Niby ów człowiek pięknego pozoru: wszystkich honorów dystynkcje na piersiach, a zaś w sercu — próchno.
Tandem w końcu pańskiej zabawy siadł młody pan . starościc na tureckiego bachmata nie byle, bo spod I baszy pono, a choć koń żartki rwał się do skoku, ; miękką ręką go zażył, aż cuglom giętki kark poddał j
14
i stępią ruszył powolny, jak to dobry nakazuje oby- j czaj.
Zaś w krótkim kłusie go zebrał, obrócił i kręgiem zatoczył, a w takt kroku końskiego na nim się chybał, jakby jedno był z koniem. I wnet go poznali, że choć włoskich sztuk nie dokazał, ale jeździec był prawy.
Rozgorzała w nim jednak kawalerska ochota, tedy nagle turkiem posunął i cisnął go skokiem przez wóz dworski, pobok panów stojący, w mig konia podniósł na cuglach, obrócił i z powrotem to samo, i znów krokiem ze trzy staja.
Wraz jakby mocniej go przysiadł, rzucił krótkimi susami, nagle przychylił się z lekka, a koń jako strzała zerwana z cięciwy...
Przepadli gdzieś w pyle. Ale zanim tuman nawisły horyzonty odsłonił, już ode drogi bachmat rozgrzany, lecz posłuszny tańcuje, a na nim starościc w takt kroku się chyba, jakby jedno był z koniem.
Bliżej środka w podwórzu podjechał, zesunął się z siodła i zwolnił popręgów.
Za czym panowie bracia pogwarzając wesoło szli na pokoje.
Zaś nagle pytał pan wojewoda:
— Wiele byś też cenił waszmość owego bachmata? Dałbym tysiąc czerwonych.
I dodał:
— Pro bono Patriae.
— Anibym cenił, ani chciał go przedawać — odrzekł z naciskiem starosta, jakby zamknął rozmowę, lecz wnet już magnat czuł się urażonym:
— Tedy cale nie do rzeczy czynisz, boć widzę, żeś grosza potrzebny, gdy stodoła oto się wali, a stajnia jakby gospodarza nie miała.
Zmieszał się ździebko starosta, a choć miał w myśli
15
cios zwrotny, zachował go w sobie do innej okazji i jakby na przykre słowo nie zwrócił uwagi.
Trwali chwilę w milczeniu, aż znowu pan podjął:
— Owóż nie siebie miałem na myśli, ale oto książę pan, w Austrii służąc Ojczyźnie, a nie szczędząc zdrowia, całkiem z koni się wydarł. Dwa liche podjezdki ma wszystkiego na stajni, jako sam u niego widziałem. A że to dzisiaj dobry koń trudny, więc, znając afekt waćpana dla księcia, myślałem...
— Że ja konia sprzedam z afektu, a waszmość go księciu darujesz.
A ktoś szepnął z kompanii:
— Z zarobkiem.
— Ano, waść sprzedasz, a ja podaruję, boć nie może być chyba przeciwnie... — rzekł pan wojewoda z uśmiechem.
— Dlatego, że ja nie mam dość godnego konia na stajni, a waćpan...
Tu spojrzał po wytartym kontusiku starosty.
— A waćpan masz, pono, ważniejsze potrzeby, że tak powiem — bliższe.
Przełknął starosta, lecz że w nim pychy nie było, przyznał w duchu słuszność, zwłaszcza że nigdy nie był w takich opałach. Lecz jednocześnie nie mógł da~ rować owej, zgoła nie pańskiej, nagłości wglądania w cudze sprawy, często drażliwe.
Lecz milczał, a i tamci w cichości szli dalej. Wojewoda szeroko, rzęsiście, rad z siebie, pan wyniosły, wspaniały, blaskami barwy i złota mieniący niby ów bażant królewski, zaś pobok dreptał starosta w burym kontusiku dropiatym, a że przy tym zwinny, choć drobny, tak właśnie wyglądał jak ów kobuz — niepozorna ptaszyna, ale jastrzębiego rodu.
16
I Gdy zaś doszli do dworu i już się w sobie całkiem uciszył:
I — Więc... ile? — od niechcenia zapytał.
I Wnet go wojewoda ujął przyjaźnie pod ramię.
I ■— Ano, jako się rzekło, kochany sąsiedzie. Dam tysiąc... I — pięćdziesiąt na stajnię...
I Pytająco spozierał mu w oczy, wahał się chwilę, po kompanii spojrzał. I jakby tuza czerwiennego położył: t- — Petercymentu dam beczkę!
i Wraz otoczyli kołem starostę i jęli przekładać. [Ktoś go już ciągnął na stronę i szeptał poufnie, a w gorącym pośpiechu:
i — Toć, bracie, fortuna... Spłacisz sumę zastawną. Lja ci sprzedam charta po Lotce... Stodoła... A koń tego, uważasz, trochę bokami... Nie bądź głupi, uwa- [żasz, fortuna! To ci mówi Nowicki...
I Tedy przerwał, rzekł krótko:
I — Rozważę do jutra.
| Zaś pan się frasował, bo czyż to nielepiej od ręki, i jął znowu nalegać, aż bez mała prosić, lecz próżno, [bo nic nie odmienił w terminie.
I — Do jutra odpowiedź.
| Najgorzej, że czym zapić nie było. Sumitował się [wielce gospodarz.
I Rozjechali się goście, zaś starosta kazał na jutro I dwóm zaufanym pachołkom zbierać się do drogi i siadł na noc pismo koncypować do J. O. Książęcia. I A szło n?u dość sporo, że oto taki splendor z woli Opatrznej spłynął na niego, że, szczęśliwy, może I przesłać bachmata krwi najzacniejszej, jak ta zasłu- jga. Za czym z Aleksandrem Macedońskim foremne t porównanie księcia, tudzież Alcybiades, Ksenofont, iPerykles, et caetera, caetera, a wszystko w słowach [wielce ozdobnych, zaś w miarę uczonych.
I to jeszcze tam było, że konia za nic by nikomj nie przedał, ale nie chce darem zuchwałym cnót subfl telności urazić.
W zakończeniu, a capite, odpowiednie wyrazy, pod™ kreślone powinnym respektem i najwyższą estymjB sługi i podnóżka, zaś podpis suty, węźlasty, po czynił pan starosta, rad z siebie, odsapnął, zdjął sygnet h^rfl bowy i pismo lakował.
A już na doświtku kreślił...
noczbrodni