Teodor Parnicki - Nowa baśń cz 1 Robotnicy wezwani o jedenastej.pdf

(724 KB) Pobierz
TEODOR P A R N I C K I
NOWA BAŚŃ
CZĘŚĆ I
ROBOTNICY WEZWANI O JEDENASTEJ
Stawili się zatem ci, co przyszli około jedenastej godziny, i każdy otrzymał po
denarze. Gdy zaś przystąpili pierwsi, spodziewali się, że otrzymają więcej, lecz
oni również otrzymali po denarze. Otrzymawszy zaś zapłatę, zaczęli szemrać
przeciw gospodarzowi...
(Ewangelia według Mateusza, Rozdział XX, ww. 9—11)
I
W roku tysiąc pięćdziesiątym dziewiątym, w wigilię uroczystego dnia świętego
Jakuba apostoła i męczennika, sędziwy arcybiskup Krakowa Aron przypłynął
wielką łodzią z prądem Wisły do Sandomierza. Z zapadnięciem wieczora — jak
zwykle w ciągu ostatnich kilku lat — kazał wraz ze światłem przynieść także i
przybory piśmienne do poczekalni. Tak zwykł był nazywać właśnie w ciągu
kilku ostatnich lat — czy we dworze przykatedralnym na Wawelu znajdował
się, czy w rozjazdach — swą komnatę sypialną. Otoczenie krakowskie starca
gorszyło się tym posępnym, wręcz złowrogim (naszeptywali sobie wzajem)
żartem, przecież zdążyło już się przyzwyczaić. Dla sandomierzan natomiast
była to nowość, więc wywołać powinna była — Arona mniemaniem —
nieporozumienie; pociągnąć za sobą zakłopotanie, prośby o wyjaśnienie. Stało
się inaczej jednakże: kierujący obsługiwaniem najdostojniejszego gościa na
zlecenie
miejscowego
biskupa
dworzanin
(nie
musiała
być
to
osoba
duchowna, ale mogła) bez zapytania, nawet bez wyrazu zdziwienia na twarzy,
rzucił sługom cicho, przecież bez wahania, odnośne rozkazy. Gdy przez chwilę
pozostawał z gościem sam na sam, powiedział po łacinie, której płynność
równie jak poprawność w ustach Rusina albo i Greka nawet zaskoczyła
Arona:
— Gdyby cesarz rzymski, Otto Trzeci, zwany pośmiertnie Przedziwnym, żył do
dzisiaj jeszcze, miałby lat siedemdziesiąt dziewięć. Wasza arcydostojność
przewielebna była starsza od niego o trzy lata niespełna. W dodatku, w
listopadzie
roku
minionego
straciliście
nagle
przytomność.
Szybko
odzyskaliście ją, to prawda, ale spać po omdleniu owym nocami nie możecie.
Chorzyście. Co wszystko razem składa się na to, iż dla was sypialnia każda
przeobraża się w poczekalnię; z zapadnięciem każdego wieczora przewidujecie,
iż nim noc minie, przejść możecie z żywota doczesnego w wieczny.
Gdy wniesiono stolik, na nim zaś pióra, atrament, zwoje pergaminowe i piasek
do suszenia atramentu, tenże dworzanin nie oddalił się wraz z resztą służby.
— Na tę noc, jedną jedyną — wyjaśnił, przerzucając się niespodzianie z łaciny
na grekę — jest to także i moja poczekalnia. — Po chwili zaś dorzucił: —
Pozwoli twoja przewielebność, że ją wyręczę? Proszę, oczywiście, spróbować
dla przekonania się, czy mam słuszność, lecz dla mnie oczywiste jest: twoja
przewielebność nie będzie w stanie pisać. Proszę więc dyktować mi.
Aron słabo — przecież ze szczerym całkowicie rozbawieniem, bez śladu
goryczy lub choćby tylko zdziwienia — uśmiechnął się.
— To są sprawy ściśle tajne — powiedział.
— Tak właśnie i rozumiałem to. Tajność przecież całkowicie może być
zabezpieczona tajemnicą spowiedzi.
— Któż kogo spowiadać ma? Ty ciebie czy ja mnie?
— W zasadzie obowiązek zachowania tajemnicy obciąża spowiednika, nie
penitenta.
— Czyli właśnie: ty byś miał spowiadać mnie. Masz więc święcenia
kapłańskie?
— Mam.
— Dziękuję za gotowość wyświadczenia mi aż takiej przysługi, ale nie
skorzystam; mam swego stałego spowiednika.
— Anchorasa? W warunkach zwykłych, przyznaję, owszem, może ujdzie, ale
na ostatnią już z wszystkich poczekalni nie nadaje się...
— Ostatnią... moją? Czy i twoją również? — przerzucił się z kolei i Aron na
inny jeszcze język: Saksonów z Pozamorza.
— Ja jeszcze przez wiele przejdę poczekalni — odpowiedział w tym samym
języku dworzanin — na Ziemi i na Przeciwziemi.
Aron wygodnie rozparł się w wielkim, miękkim krześle.
— Ostatecznie — powiedział, wracając do łaciny znowu — uszedłbyś może
jako ten, na którego od dawna czekam. Bo uważasz? nie chciałem łudzić
siebie ani przez chwilę od dnia listopadowego, o którym napomknąłeś. Zrazu
usiłowałem modlić się za Symeonem z Łukaszowego przekazu ewangelicznego:
„Teraz racz, Panie, już puścić sługę swojego w spokoju." Uznałem jednakże to
za małoduszność. Przestawiłem się na przygotowywanie się myślowe do
odwiedzin równie nieuchronnych, co i samo śmierci nadejście. I oczywiście nie
wyobrażałem sobie, iż groźny ten gość przedśmiertny objawi mi się w całym
majestacie straszliwym zbuntowanego przecież, to prawda, więc także i
ukaranego,
pohańbionego
na
wieki,
zawsze
jednakże
anioła
nieśmiertelnego. Oczekiwałem podstępu raczej. Jakikolwiek byłby, owszem,
nie różniłby się zapewne wiele w swym prologu — że się tak wyrażę — od tego
właśnie, co się teraz tutaj między tobą a mną odbywa. Więc też rzekłem:
mógłbyś właśnie ujść. Mógłbym więc też, rzecz jasna, gawędzić z tobą tak
długo, ażby się tobie wreszcie odechciało, nie mnie. Wolałbym może nawet,
byś to naprawdę był ty — teraz. Znany jest ci lęk, towarzyszący nadciąganiu
— nieuchronnemu, przecież nazbyt wolnemu — burzy szczególnie straszliwej?
Jak pierwszy padnie piorun, niby do szczytu swego doszło przerażenie, a
przecież zarazem ma się jak gdyby uczucie ulgi — właśnie że już... że nie
trzeba dłużej czekać... Toteż rzekłem: cieszyłbym się chyba, choć to i dziwne,
może obłąkańcze wręcz czy po prostu starczo pozazwyczajne, gdyby okazać się
miało, że to właśnie ty... Jednakże mam wątpliwości. Moc szatańska — anioła
właśnie upadłego, przecież zawsze anioła — władna jest pokonywać zarówno
przestrzeń, jak czas... Sens więc jakiż miałoby ściągać mnie na spotkanie z
tobą aż do Sandomierza? Rozumiem: mogłoby to mieć sens, gdyby celem
ściągnięcia tu było osamotnienie mnie, wyosobnienie. Ale przyjechali wszak ze
mną ci, których pomoc duchowa wiele może mi dać przeciw tobie: i biskup
wrocławski, i Anchoras...
— Słuszne pozornie jest wasze rozumowanie, lecz właśnie pozornie tylko.
Owszem, macie z sobą i tu, jak w Krakowie, Anchorasa i biskupa Hieronima.
Więc też prawdą jest to, iż równie jak w Krakowie w Sandomierzu mogą być
wam duchowo przydatni, a raczej: jednakowo tu jak tam nieprzydatni. Modlą
się żarliwie o wieczne zbawienie dla was? Słusznie, o to właśnie i modlą się; z
naciskiem przecież — czy bezwiednym, czy świadomym, jest to obojętne
właściwie — nie tyle na drugi z członów tego dwusłowia, co na pierwszy. Bo
przecież, rzecz jasna, marzy się obu im następstwo po was, co zresztą wiecie
równie dobrze jak ja... Właśnie to między innymi zamierzaliście zapisać,
żądając przyborów piśmiennych... Że niby przez tę noc przemyślicie również
zagadnienie, czy nadaje się istotnie któryś z nich na objęcie krakowskiej
stolicy arcybiskupiej po was...
— Rzekłeś: między innymi. Czyli chcesz mi dać do zrozumienia, że domyślacie
się także, co poza tym miałem zapisać sobie jako temat do przemyśleń tej
właśnie nocy...
— Zapewne o pani Rychezie, młodszej jasna rzecz, nie o byłej królowej
Polski... Zamierzacie wszak z nią jutro rozmówić się, myślę, że jest to główny
cel waszego tu do Sandomierza przybycia... Poza tym...
— Mnie oszołomić, starca, uważasz? nie jest tak łatwo... Opowiadasz, co sam
wiem: na przykład, dlaczegom się do Sandomierza mimo złego bardzo stanu
zdrowia wybrał... Zostawiasz natomiast bez odpowiedzi, której ja na odmianę
sam sobie udzielić nie zdołam, moje pytanie; jeżeli naprawdę to ty jesteś tym,
kogo oczekuję, co za sens było odwiedzać mnie w Sandomierzu właśnie
koniecznie, a nie na Wawelu?
— Upieracie się przy tym, by mnie zaszczycić niezmiernie tytułem dostojnym
wprawdzie upadłego, przecież zawsze anioła... Co, zresztą, ani w zakłopotanie
mnie nie wprowadza, ani w gniew. Wręcz przeciwnie; inaczej byście zapewne
w ogóle i nie chcieli ze mną rozmawiać. Przecież w Krakowie w noc
listopadową po tym samym właśnie dniu, gdyście padli bez przytomności na
świeżo wmurowanej płycie grobowej, ja to właśnie próbowałem do was się
dostać — bez skutku. O spowiedź błagałem, powiedziano mi, bym sobie precz
szedł, jakoże wasza arcydostojność przewielebna od pięciu już lat nikogo
osobiście nie spowiada, a ja nie chciałem, by kto inny mnie spowiadał...
— Więc to ty byłeś? Czy powinienem rozumieć, że odmawiając ci wówczas
spowiedzi, przedłużyłem sobie życie w szacie ciała o pół roku z górą?
— Źle formułujecie pytanie. Powinno by brzmieć tak raczej: jeśli istotnie ten, z
którym rozmawiam teraz, swym pojawieniem się przy mnie zwiastuje mi
bliską śmierć, to co właściwie osiągnąłem nie przyjąwszy go wówczas, czyli
przeżyw szy swojego rozkazodawcę, księcia Karola, kanclerza Polski, właśnie o
pół roku z górą?
— Z tonu głosu twojego wnioskuję, że — wedle ciebie — niczego nie
osiągnąłem... Może masz słuszność, równie dobrze przecież możesz nie mieć
jej... Jednakże co innego zupełnie przyszło mi teraz na myśl. Czy wtedy w
Krakowie, właśnie w noc po zamknięciu przeze mnie obrzędów żałobnych,
miałeś na sobie tę samą powłokę cielesną?
— Nie uwierzycie, ale tę samą.
— Założyłem, możesz właśnie ty być przedśmiertnym moim gościem, mocy
piekielnych wysłannikiem, to po pierwsze. Po drugie, jeśli co do tego się nie
mylę, znaczyłoby to, iżem podwójnie nie był się omylił. Jużem ci napomknął:
oczekiwałem wysłannika piekieł w przebraniu; innymi słowy: przemawiać do
mnie będzie ustami jakiegoś człowieka. Mógłby być to, z czym liczyłem się,
biskup sandomierski. Albo i biskup Hieronim. Może Anchoras. Może właśnie i
pani Rycheza młodsza. Okazało się jednak, bo załóżmy, że właśnie okazało
się, iż żadne z tamtych czworga, tylko ty. Oświeć mnie więc: co właściwie
przedstawia sobą to oblubowane sobie ostatecznie — zgodnie z tym, co
założyłem — mieszkanie chwilowe wysłannika piekieł? Kimś przecież musisz
być jako człowiek. Nie wierzę by na wiadomy użytek jednorazowy tylko
stworzyć miało piekło dla swego wysłannika tak kosztowną wcale szatę, jak
twoja postać, głos, spojrzenia wyraz, znajomość dobra kilku języków, więcej
jeszcze: też wcale dobra znajomość ściśle moich spraw czy to spraw kanclerza,
czy arcybiskupa... Jesteś dworzaninem pana biskupa Lamberta; dostałeś też
podobno święcenia kapłańskie, domyślam się, że raczej — jakkolwiek łaciną
władasz
wręcz
znakomicie
święcenia
wedle
greckiego
obyczaju
kościelnego... Opowiesz mi o sobie więcej jeszcze coś? Świadomyś na przykład
dążeń swych na przyszłość, rzecz jasna dążeń nie wysłannika piekieł, tylko
człowieka, w którego osobowość wysłannik ten — nie powiem stanowczo —
ubrał się, ale owszem, mógł się ubrać doraźnie?... Dalej jeszcze: jak się
nazywasz? Wyglądasz mi na mnicha, a więc ze dwa chyba imiona masz: przez
rodziców względnie opiekunów niemowlęciu nadane oraz zakonne... Do
jakiego plemienia przynależysz względnie inaczej jeszcze to samo formułując:
kraj jaki w najdawniejszych twych pojawia się wspomnieniach? Mową jaką
przemawiałeś do matki względnie, jeśli nie pamiętasz matki (mogła przecież
ciebie odumrzeć, jako niemowlę jeszcze), który ze znanych ci kilku języków był
właściwie pierwszym? Może inny jeszcze niż trzy, w których do mnie
odzywałeś się? Wreszcie: kim matka twoja była? kim mężczyzna, z nasienia
którego ona ciebie porodziła?
— Z wszystkich wcale licznych pytań tych najciekawsze i dla mnie osobiście
też właśnie ostatnie jest. Sam chciałem je waszej przewielebności i
arcydostojności
postawić,
co
prawda
nieco
odmiennie
sformułowane.
Mianowicie: może wasza arcydostojność wie, kto był względnie jest, bo
przecież żyć mógłby właśnie i do teraz, moim ojcem?
— Co za niedorzeczne zaiste pytanie? A może to żart tylko, kpina? Ale czyja:
wysłannika szatańskiego czy jego szaty? Jeśli pierwszego, doradziłbym mu, by
poszedł sobie i by zastąpił go kto inny z towarzyszy nieśmiertelnych, bo taki
niech ze mną zaiste nie próbuje nawet mierzyć się... A jeśli drugiego? Powiem:
żart to, dowodzący, że ujawnił mi się tu umysłowy poziom, równie jak
wrażliwości odczuć stopień, nie najlepsze wystawiający świadectwo panu
biskupowi sandomierskiemu, jeśli chodzi o umiejętność dobierania sobie
dworzan...
— Na pomocnicze pozwólcie mi jeszcze pytanie. Czy jesteście pewni, że nigdy
nigdzie nie mieliście dzieci?
— Innymi słowy: pokusa przedśmiertna miałaby polegać na wmawianiu we
mnie, że to ja ojcem miałbym być twoim? Może przecież — byłby to, co
prawda, istny cud! — doznałem łaski, w ciele jeszcze nawet, zaśnięcia? Bo
chyba we śnie tylko może zjawić się o aż tak bardzo prostackim podejściu do
umysłów bądź co bądź dostojników kościelnych — diabeł?
— Czy nie wpadacie w grzech niezmiernie ciężki, że ostrzegę waszą
arcydostojność, pychy? Przeceniać skłonniście siebie, a przeciwnika (mniejsza
o to teraz: rzeczywistego, domniemanego czy rzekomego tylko) niedwuznacznie
lekceważycie. Oczywiście myślicie o sobie: znakomicie przygotowaliście się na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin