Grekowa I - STATEK KOBIET -KIK.pdf

(473 KB) Pobierz
Grekowa I
STATEK KOBIET
Mój mąż zginął na froncie w pierwszych dniach wojny. My zostałyśmy w
Moskwie. „My”, czyli ja z matką, prawie całkiem niedołężną staruszką, i z
córką, czternastoletnią Nataszą. Jakieś odrętwienie nie pozwoliło mi działać.
Ewakuować się w porę nie zdążyłyśmy, a później, gdy zapanował bałagan i
chaos, było już za późno. Co prawda, zaproponowano mi jedno miejsce w
ciężarówce, która akurat wyruszała na wschód z podwórza jakiegoś urzędu;
wszyscy się tam śpieszyli, papiery fruwały w powietrzu. Tylko jedno?
Naturalnie, że zrezygnowałam. Potem zawahałam się: „Może wysłać
Nataszę?” — i od razu myśl: „Nie, nie oddam dziecka.” Ciężarówka odjechała.
Opowiedziałam o tym w domu, niepewna, czy moja decyzja była słuszna.
„Miałaś rację
—orzekła mama. — Jeśli ginąć, to razem.” Jak zwykle, nie traciła otuchy,
była szczupła, trzymała się prosto, wciąż coś robiła na drutach, poruszając
nimi gdzieś niemal koło uszu i drżącymi wargami licząc oczka. Natasza zaś
w ogóle nic nie rozumiała, co dzień rano śpiewała, zawiązując sobie wstążki
przed lustrem; byłam przerażona, że tak lekko przeżyła śmierć ojca. Teraz
rozumiem, że dla niej życie w ogóle było nierealne, ale wtedy czasami miałam
ochotę ją uderzyć.
Słowem, zostałyśmy na miejscu — łatwiej było nic
nie zmieniać. Żyłyśmy niemal tak samo jak dawniej w naszym starym domu,
w starym mieszkaniu z wysokimi, łukowato zaokrąglonymi oknami;
wychodziły na podwórze, gdzie spokojnie suszyła się różnokolorowa bielizna i
bluszcz osnuwał balkony delikatnym tchnieniem prowincji. Pracy wtedy nie
miałam. Sprzedawałam na bazarze jakieś rzeczy i kupowałam coś do jedze-
nia lub od razu wymieniałam te rzeczy na żywność. Jesień zbliżała się
szybkim krokiem, nad ranem dłonie kąsał mróz, bluszcz spurpurowiał i
usechł. Życie znów toczyło się zwykłym trybem, do miasta wracał porządek
zachwiany w dniach śpiesznej ewakuacji. Wydawano kartki żywnościowe,
zaciemniano okna, chłopcy tropili szpiegów dających wrogowi zmałd ze
strychów krótkimi błyskami latarek. Sama widziałam kiedyś takie światło,
migające jaskrawo i tajemniczo. W sklepach pojawiały się od czasu do czasu
nie reglamentowane produkty, dziwne jakieś, na przykład kraby i szampan.
Ustawiały się kolejki, ludzie pytali ze śmiechem: co tu dają? W jednej takiej
kolejce stałam do skutku, potem przez całą noc jadłyśmy kraby i piłyśmy
szampana, a Natasza brząkała na gitarze. W tym nocnym ucztowaniu było
coś głęboko nieprzyzwoitego. Od czasu do czasu nadlatywały niemieckie
samoloty, nie bałam się ich, w ogóle nie bałam się niczego, byłam pewna, że
najgorsze mamy już za sobą i nic więcej w naszej rodzinie stać się nie może.
Poza tym naloty zdarzały się dość rzadko, a ich skutki w wielkim mieście
były prawie niezauważalne. Gruzy uprzątano, a na ich miejscu szybko
wyrastały skwery. W mieście królowały balony zaporowe — gigantyczne
serdelki, które za dnia prowadziły na uwięzi dziewczęta w wojskowych
mundurach, wieczorem zaś dozorcy posyłali na czujne niebo. Ich brzuchaty
spokój napawał otuchą, jakby mówiły: śpijcie, ludzie! Głos z głośnika, który
skandował dobrze wszystkim znane
słowa: „Obywatele, alarm powietrzny!”, już nie przerażał, przy jego wtórze
ubierałyśmy się bez pośpiechu. Schron przeciwlotniczy mieścił się nie w
naszym domu, lecz w sąsiednim, trzeba było przejść przez podwórze, a mnie
wciąż się zdawało, że zajmujemy tam czyjeś miejsce. Wlec tam niedołężną
mamę było udręką. Zresztą co tu dużo mówić. Tak czy inaczej, do schronu
przestałyśmy chodzić.
Któregoś dnia, późnym wieczorem, po odwołaniu jednego alarmu znów
ogłoszono następny. Natasza uniosła głowę na poduszce i powiedziała
nadąsana: „Mamo, znowu alarm? Och, jak już mi to zbrzydło”! — a ja
rzekłam: „Nic, nic, śpij, córeczko.” Były to ostatnie słowa, które ze sobą
zamieniłyśmy, bowiem właśnie tej nocy na nasz dom spadła bomba. Mama i
Natasza zginęły, ja nie. Ocalałam, jak to się mówi, cudem. Czy rzeczywiście
cudem? Raczej był to cud d rebours, jeden z cu-: dów, które są dziełem
szatana. Miałam złamany kręgosłup, obie nogi i ręce. Dziwne, ale nie
straciłam przytomności. Pamiętam ciężar cegieł, które się na mnie zwaliły,
jakieś drzwi, groźnie zwisające nade mną ukosem, myśl: „Mama, Natasza?”,
myśl: „To koniec.” Gdy mnie wyciągali, krzyczałam: „Ostrożniej!” — bo bałam
się o ręce. i
Potem była pustka, całkowita niepamięć. Odzyskawszy przytomność
poczułam przede wszystkim straszliwy ciężar, właśnie ciężar, a nie ból.
Myślałam, że to wciąż jeszcze cegły, których nie wiadomo dlaczego dotąd nie
uprzątnięto. Dopiero znacznie później zrozumiałam, że byłam zamurowana,
uwięziona. Prócz ciężaru nie czułam nic. Byłam ślepa. Otaczał mnie mrok,
nie bezbarwnie szary, ale ogniście czarny, to zaś mogło oznaczać tylko jedno:
jestem ślepa. Czasem czerń przetykały iskry, gwiaździste eksplozje światła.
Ruszały się, mknęły zawsze w jednym kierunku. W pewnej
i ■ «i i
-
■IllSfsifiwBfM ■■t i
chwili otworzyłam usta i zapytałam: „Mama? Natasza?”
— ale nie usłyszałam nic. Byłam głucha.
Tak oto, w głuchych ciemnościach, upływał dla mnie czas, czas bez
zmian i kresu, a towarzyszył mu tylko błysk spadających iskier; pojawiały
się one z regularnością, której zmierzyć nie mogłam, wiedziałam tylko, że
rozbłyski się powtarzają a twarzą wyraźmy, koronkowy rytm. Iskry były
bardzo ładne, przypominały właściwie trochę żywe istoty, może rozgwiazdy,
lecz to, że tak nieubłaganie mknęły w jedną tylko stronę, było upiorne, jakby
nie z tego świata.
Wzrok odzyskałam wcześniej niż słuch. Po nieokreślonym, bardzo długim
czasie dostrzegłam światło. Migotało słabiutko, jak gdyby i wahaniem, w
wodnisto- szarym pokoju przypominającym akwarium, w powie- trzu-wodzie
bowiem nad moją twarzą wisiała wielka biała ryba. Otworzyłam usta, żeby
wypowiedzieć jak zwykle te same słowa: „Mama? Natasza?” — i znów nic nie
usłyszałam. Biała ryba zadrżała, machnęła ogonem i jak błyskawica
przemknęła obok. Zamiast niej pojawiła się inna; okazało się, że to nie ryba,
lecz biała chusteczka pielęgniarki. Pod chustką na bladożółtej, nieco o-
brzmiałej twarzy świeciły uważnym zdziwieniem wielkie oczy. „To znaczy, że
jestem w szpitalu i nie straciłam wzroku” — pomyślałam i spojrzałam na
swoje nogi. Na łóżku leżało coś białego, ogromnego, coś, co sądząc z miejsca,
które zajmowało, powinno być mną, ale mną nie było, coś, co czułam jako
obcy, bolesny ciężar. Wlewano mi do ust coś ciepłego i bez smaku.
Świadomość wracała stopniowo, lecz nie równomiernie — skokami.
Wkrótce potem jak zobaczyłam światło, zaczął się pojawiać dźwięk, też w
postaci iskier, eksplozji, wybuchów, z początku chorobliwych. Pewnego razu
otworzyłam oczy i zobaczyłam, że siedzi koło mnie moja przyjaciółka i płacze.
Płacz był głośny
i przypominał czkawkę. „Mama? Natasza?” — zapytałam i usłyszałam
własny głos, ostry jak krzyk. Przyjaciółka nie odpowiedziała, ale z jej twarzy
wyczytałam, że obie zginęły. Byłam uwięziona w gipsie i nie mogłam ani
miotać się z rozpaczy, ani poruszać rękami, ani odebrać sobie życia. Znów
coś wlewano mi do ust. Wróciła pustka, ciemności. Jeśli dobrze pamiętam,
modliłam się, by pozostały na zawsze. Świadomość wracała, rozbłyskiwała i
znów znikała. Ból duszy nie był ciągły, wybuchał chwilami jak eksplodujące
pociski i wtedy był nie do zniesienia — myślałam, że rozerwie gipsowy
pancerz, w który byłam zakuta.
Jeszcze cały rok przeleżałam w szpitalu, a lekarze walczyli o niepotrzebne
mi życie. Przez ten rok pragnienie śmierci, początkowo bardzo silne, zdążyło
w mej duszy wygasnąć. Zastąpiła je nienawiść do gipsu, chęć, żeby zniszczyć
już nie siebie, lecz gips. Potem zaczęło się pojawiać, znów niczym krótkie
błyski, zainteresowanie światem, który było widać z okna. Początkowo
mogłam go obserwować tylko z boku, ale czułam, że jest wielki i piękny.
Potem, gdy uwolnili mi kręgi szyjne i mogłam już odwracać głowę, świat za
oknem rozpostarł się szeroko, a wtedy okazało się, że jest rzeczywiście wielki
i piękny. Poruszały się tam gałęzie, padał deszcz, spacerowały ptaki.
Wszystko to było dla mnie nowe, o konturach znacznie wyraźniejszych niż
dotąd. Nigdy na przykład nie widziałam takich granatowych gołębi. Z czasem
ta wyrazistość trochę przyblakła, choć w pewnym stopniu zachowałam jej
wrażenie do dziś. Czasem zdumiewa mnie na przykład jaskrawość deszczu.
Mogłam już zatem poruszać głową. A skoro to było możliwe, chciałam
wyzdrowieć. Okazało się, że możliwe. Pewnego pięknego, na wskroś
słonecznego dnia pancerz z gipsu zastąpiono mi lżejszym, cudownie lekkim,
pra
wie nieważkim gipsowym opatrunkiem. Tego dnia bratałam się z muchami,
które lżejsze niż pyłek latały po zalanej słońcem sali. Minął jeszcze jakiś czas
i oto już mogłam siadać na łóżku, poruszać rękami, jeść. Problem jedzenia,
skąpego w tamtych czasach, zajmował w życiu ludzkim dużo miejsca, trudno
to zrozumieć tym, którzy nie głodowali. Przyjmowanie pokarmu stawało się
niemal obrzędem. Dziwiłam się, że przenika mnie dreszcz szczęścia w chwili,
gdy przynoszą obiad, ale naprawdę przenikał. Szurały kroki, brzęczały
naczynia, zjawiała się salowa w rozdeptanych kapciach, z gołymi
bursztynowymi piętami, podawano obiad. Jadłam. A potem spałam — długo
i rozkosznie, tak jak zwykle śpią niemowlęta.
Gdy wypisywano mnie ze szpitala, okazało się,' że częściowo straciłam
władzę w rękach, a to oznaczało kres jeszcze czegoś — z zawodu jestem
pianistką. Zresztą w porównaniu $ innymi ta sprawa była mało ważna.
Myślę, że tak naprawdę to nie miałam talentu. Odznaczałam się tylko
sumiennością i poczuciem obowiązku, które kazały mi ciągle ćwiczyć, za
dnia — na fortepianie, nocą — bez instrumentu; kazały mi bębnić palcami
po kolanach i być z siebie wciąż piekielnie niezadowoloną; tylko że to za
mało! Przyznano mi'trzecią grupę inwalidzką i kazano żyć. Pamiętam, jak
witałam życie przekroczywszy bramę szpitala, jak bez pamięci
zachłystywałam się powietrzem, oszołomiona światłem słonecznym, podczas
gdy moja przyjaciółka trzymała mnie za łokieć.
Pierwsze tygodnie spędziłam u niej. Ale nie mogło to trwać wiecznie.
Zaczęłam starać się o mieszkanie. „Po co ci to? — mówiła przyjaciółka. —
Zostań tu, mieszkaj u mnie.” Nie, tego nie potrafiłam. Wstyd powiedzieć, ale
drażniła mnie. Wpadła w ekstatyczną manię poświęcania się dla innych,
była gadatliwa,
kapryśna, często płakała i jakby domagała się tego samego ode mnie. Ja
jednak nie mogłam płakać — tego, co działo się w mej - duszy, nie można
było wyrazić łzami... A jej despotyczna troska o moją osobę! Można' było
wprost oszaleć! Potrafiła na przykład krzyczeć na mnie, nie posiadając się z
gniewu, że wyszłam na ulicę bez szalika. Jak gdyby ten szalik cokolwiek zna-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin