Piskorski Krzysztof - Opowieść Piasków (3) - Prorok.pdf

(1133 KB) Pobierz
Krzysztof Piskorski
PROROK
Opowieść piasków. Tom III
Rozdział 1. Płomienie na wodzie
„Biały Rumak” ześlizgnął się po fali, a pieniste rozbryzgi porwał wiatr,
rzucając je w twarz ludziom, miotając nimi o żagle. Van Dreyck skulił się —
próbował chronić kartę pergaminu, choć i tak była już upstrzona plamami
wilgoci.
— Lewo na burt! — ryknął kapitan. — Przejdziemy im za rufą!
Gedialańska karawela zaczęła powoli skręcać. Wkrótce podskoczyła na
kolejnej fali, a van Dreyckowi żołądek podszedł do gardła. Wstał niepewnie,
ślizgając się po mokrym pokładzie, i wyjrzał za burtę. Galera Yauranu już
reagowała na ich manewr, lecz jej długi kadłub, nawet pchany siłą wioseł, nie
mógł obrócić się równie szybko pod wysoką falę. Za nią van Dreyck widział,
jak na wzburzonym morzu tańczą bezładnie dziesiątki innych okrętów.
Niektóre płonęły, inne dryfowały sczepione hakami. Ich dowódcy próbowali
dokonać rzeczy niemożliwej, walcząc jednocześnie i z wrogiem, i z dzikim
oceanem. Okręty wpadały na siebie, miotane przez fale, ostrzeliwały się z
wielkich balist. Kilka miało na dziobach dziwne maszyny, rzygające ogniem
na kilkadziesiąt stóp. Z yaurańskich galer spuszczano co jakiś czas na wodę
tajemnicze, podłużne kształty, które mknęły sypiąc iskrami w stronę wroga.
Morze pełne było nieszczęśników, którzy wypadli za burtę. Nikt jednak
się nimi nie przejmował. W środku bitwy wyławianie marynarzy było
szaleństwem, a zresztą ich głowy i tak szybko znikały, przykryte wysokimi
na dziesięć stóp falami.
Van Dreyck nigdy nie przypuszczał, że bitwa morska może być tak
chaotyczna, tak desperacka i straszna. Chwilę stał nieruchomo, ściskając
pobielałymi palcami mokrą burtę.
— Schowajcie się pod pokład, mości poeto! — zawołał bosman,
przebiegając tuż obok. — Jeśli wypadniecie, nikt wam nie pomoże!
Obok trzeszczały liny, marynarze przekrzykiwali się wśród ryku morza, a
kapitan popędzał załogę dziobowej balisty — pięciu barczystych ludzi
zmagających się z korbą naciągową.
Trubadur poczuł mdłości i gdy okręt wzniósł się znów na fali, opadł
miękko do swojej kryjówki pod burtą, między zwoje mokrych lin. Skulony,
wyciągnął spod pachy przenośny pulpit z przytwierdzonym pergaminem, po
czym zaczął skrobać kawałkiem węgla: „Wśród wód szalonych, dzikiej...”.
Statek stoczył się w dół, a van Dreyck, powstrzymawszy odruch wymiotny,
przycisnął deseczkę z pergaminem do piersi.
— Trzy w górę, cztery w lewo! — krzyczał kapitan do obsady balisty.
— Jest trzy w górę, cztery w lewo.
Zatrzeszczały wielkie, drewniane zębatki machiny.
— Ognia.
Świst bełtu.
Dłoń van Dreycka trzęsła się, stawiając litery krzywe jak u dziecka, na
dodatek część pierwszego zdania już się rozmazała od wilgoci. Mimo to pisał
dalej: „... burzy, okręt swe żagle stroszy dzielnie... ”. Tu przerwał, bo wokół
rozległy się ryki radości. Widocznie statek wroga został celnie trafiony, na
linii wody, tak by powoli zaczął tonąć. Van Dreyck nie wstał jednak, by to
obejrzeć, tylko naciągnął kaptur i zamaszystym ruchem skreślił ostatnie
słowa. Jak mógł w ogóle coś takiego wymyślić? „Wód szalonych... stroszy
dzielnie...”! Plewy i banały!
Tymczasem na burcie rozległy się rozkazy:
— Do lin, do lin. Ster prawo na burt! Do lin, na Eyul!
Galera wroga musiała wciąż ich ścigać. Okręt ześlizgnął się po fali
bokiem, a van Dreyck poczuł w ustach smak odkrztuszonych wymiocin.
Próbował się skupić na tekście, lecz jego myśli rozpływały się jak morska
piana po deskach pokładu. Znieruchomiały, myślał o tym, jak dobrze byłoby
teraz wędrować z Brenvanem, Kashimem oraz Vailaną — do bezpiecznych
krain, dalekich od wojny. Przeklęci! Jak mogli zostawić go tutaj, na kilka dni
przed inwazją cesarskiej floty? Najpierw uciekł Al’Shannagg oraz
kondotierka, następnej nocy zniknął Brenvan, zupełnie jakby jakaś
niezrozumiała siła ciągnęła go za obcokrajowcem.
Manewry po wzburzonym morzu jakby nie miały końca. Van Dreyck co
jakiś czas wychylał niepewnie głowę, by ocenić sytuację. Z każdą chwilą
przybywało płonących wraków, zdanych na szaleństwo oceanu. Yaurańska
galera, która wzięła ich karawelę na cel, zaczęła zwalniać, pewnie za sprawą
wody wdzierającej się pod pokład szeroką wyrwą.
Trubadur odetchnął i osunął się na zwój lin, lecz wtedy ktoś z rufy
krzyknął:
— Kapitanie! Dwa cesarskie okręty tuż za nami!
Marynarze rzucili się do pracy ze zdwojonym zapałem, van Dreyck zaś
— przeciwnie — poczuł, że opuszczają go resztki sił. Jak bardzo żałował
teraz, że miał kaprys stworzyć poemat o bitwie morskiej! Obiecał sobie, że
jeśli wyjdzie z tego cało, będzie już do końca życia siedział w przytulnym,
ciepłym domu i pisał o ogniu trzaskającym w kominku.
*
Bacharny ryczały i klinowały się wzajemnie w wejściu do małej zagrody.
Dzień się kończył, więc pasterze próbowali zagonić bydło za ogrodzenie, co
było trudnym zajęciem dla ledwie trzech osób.
Mężczyźni klęli na czym świat stoi, ale nie przerwali pracy. Zwierzętom
pozostawionym za płotem mogłoby się coś stać. Wypędzili bowiem stado aż
na nawiedzone pustkowia po wschodniej stronie Tel’Halik. I choć
zabezpieczyli tę malutką oazę żerdziami, na których powiewały skóry ze
słowami Księgi, to nocą, gdy leżeli skuleni w namiocie, zdawało im się, że
słyszą chichoty pustynnych duchów, podchodzących pod obozowisko.
Gdy bacharny znów się zaklinowały, jeden z pasterzy wpadł między nie,
by rozgonić je kijem, nie bacząc na ryzyko. Dwójka jego towarzyszy ze
wszystkich sił próbowała utrzymać stado głupich, kosmatych kolosów w
jednym miejscu. Czerwone słońce zanurzyło się już pomiędzy wydmami
niczym owoc granatu rzucony na poduszkę.
Opiekunowie bacharnów bali się stracić choć jedno zwierzę, bo stado,
podobnie jak wiele innych stad zarekwirowanych prywatnym właścicielom,
należało do Pierwszej Świątyni. A Świątynia była najsurowszym panem. Sam
Kar’Shin przykazał, by pasterzowi, który doprowadzi do śmierci bacharna,
odebrać miesięczne wynagrodzenie. Za drugą śmierć wymierzano mu
pięćdziesiąt kijów; słabsi nie przeżywali tej kary, silniejsi dochodzili do
siebie długimi tygodniami. Gdyby taki nieszczęśnik stracił potem jeszcze
jedno zwierzę, mógł się spodziewać oskarżenia o zdradę, a to równało się
śmierci.
Odkąd w Tel’Halik zaczął panować głód, odkąd zaczęło brakować niemal
wszystkich towarów, Duzzahowie coraz częściej mówili, że to wina
spekulantów i sabotażystów, którzy chcieli przeszkodzić prorokowi we
wprowadzeniu jego wielkiego planu. A gdy majątki ziemskie rekwirowane
możnym przestawały dawać odpowiedni dochód, słano tam zaraz Jastrzębie
Najwyższego, by odnalazły i ukarały „zdrajców”. Zawsze można było
przecież kilku wskazać.
Na domiar złego teraz, gdy wokół Tel’Amman trwała krwawa
podjazdowa wojna, pasterze nie mogli korzystać z zielonych i żyznych łąk na
brzegach Shaprut. Świątynia słała ich więc do zapomnianych, dalekich oaz,
które widniały na mapach sprzed dwustu lat. Nie raz i nie dwa zdarzało się,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin