Świetlista igła - Anna Kłodzińska.pdf

(1285 KB) Pobierz
1336262450.001.png
1336262450.002.png
Wszystkie adresy oraz postacie
biorące udział w akcji są fikcyjne
Rozdział 1
Wartownik poruszył się niecierpliwie. W hallu znowu
zadzwonił telefon, uwzięli się dzwonić wtedy, kiedy jadł
kolację. Właściwie mógł nie podejść, rozmyślał, mógł być
przecież teraz na zewnątrz gmachu, powinien tam być od czasu
do czasu, należało to do jego obowiązków służbowych, które
lekceważył, jeżeli padał deszcz.
Niechętnie odłożył nadgryzioną bułkę, poczekał jeszcze
chwilę, ale telefon dzwonił uparcie, więc wstał i szurając
butami podszedł do aparatu.
— Słucham, Instytut Chemii — powiedział, nastawiony
nieżyczliwie do kogokolwiek, kto był po tamtej stronie
słuchawki.
— Proszę siedemnaście — głos był obcy, obojętny.
— Łączę — odparł machinalnie, chociaż wiedział, ze w
pracowni nie ma nikogo, tego wieczoru pusto było w Instytucie,
widać nie mieli pilnych analiz. Połączył rozmówcę z
siedemnastym wewnętrznym, oczywiście nikt się tam nie
odezwał, więc przerzucił kabelek z powrotem i powiedział: —
Nie ma nikogo.
— Zaraz... siedemnasty, to jest pracownia krystalicznych
materiałów dielektrycznych? — Głos chciał się upewnić. — Bo
może ja pomyliłem.
Wartownik zerknął na drukowany spis.
— Tak. Ale nikogo nic ma — powtórzył. — Już późno,
jedenasta dochodzi. Kto był, to dawno poszedł do domu.
— Dziękuję. Do widzenia — odparł rozmówca. Szczęknęła
słuchawka.
Dokończył kolacji, posiedział trochę, wypalił sporta. Potem
uznał, że jednak trzeba obejść gmach, mogła wpaść kontrola,
komendant straży lubił takie nocne wypady, a ostatnio mieli ze
sobą drobne porachunki. Wyjrzał przez okno. Deszcz ustał, ale
wciąż było parno, miało się na burzę. Lipiec w tym roku zaczął
się burzami, czasami po dwie, trzy dziennie.
Zdjął czapkę z wieszaka, sięgnął po karabin, przez chwilę
pomyślał, czy też kiedykolwiek z niego wystrzeli, chyba jednak
lepiej, żeby nie, po co mu to, można kogoś trafić i potem
ciągania po sądach, po prokuraturach. Spojrzał wyczekująco na
telefon, ale ten milczał. — Chytry jesteś — mruknął, wychodząc
na dwór.
Noc była bardzo ciemna, dopiero po dłuższej chwili oswoił
oczy z tą ciemnością i zaczął rozróżniać krzaki, okalające
Instytut, trochę jaśniejszą ścieżkę i dalekie światła latarni kolo
przystanku autobusowego. Gmach był wielki, odsunięty od
ulicy trawnikiem i krzakami, cisza tu była, zwłaszcza w nocy. Ta
część Mokotowa najrzadziej wymagała interwencji milicji,
chuligani nie zaglądali w te strony, nie było tu knajp, budek z
piwem, kina, nic z tych rzeczy. Surowa atmosfera dokoła
Instytutu odstraszała tak zwany element.
Wartownik zagłębił się w mrok ogrodu, z wolna zataczając
szerokie koła, to bliżej, to dalej od murów, jeszcze rozgrzanych
słońcem. Pod okapem tylnego wejścia przystanął na chwilę,
ociężały po jedzeniu, senny. Zapalił papierosa, ciągnął z
wysiłkiem, bo był wilgotny, popatrywał po krzakach, po ulicy. Z
przystanku ruszył autobus, po chwili doleciał stamtąd słaby
zapach spalin, autobus skręcił w kierunku śródmieścia, potem
znów nastała cisza.
Kiedy spojrzał w górę, coś raptem błysnęło, był to
sekundowy błysk, gdzieś w gmachu czy nad budynkiem, nie
mógł się zorientować, ale na wysokości drugiego piętra, mniej
więcej koło okien pracowni, do której obcy facet przed pół
godziną chciał się dodzwonić. Patrzał teraz uważnie, czy błysk
się powtórzy, ale nic już nie dostrzegł.
— Burza idzie — powiedział do siebie. Nie słychać było
jednak grzmotu, widocznie burza czaiła się dopiero nad
horyzontem.
Obszedł gmach, spoglądając co chwila w górę, nie był zbyt
czujny, ale ten błysk go zastanowił. Wiedział, ze w pracowni
nikogo nie ma, wszystkie klucze wisiały w hallu na tablicy,
sprzątaczki pozamykały pokoje, a kierownik przyniósł klucze
na dół. Nagle przyszło mu na myśl, że może ktoś nieostrożnie
zostawił nie wyłączone aparaty i w pracowni nastąpiło spięcie.
A ze spięcia mógł wyniknąć pożar i potem wszystko zwalą na
niego, że nie dopilnował.
— Psia ich mać! — zaklął, wracając do budynku. Poszukał na
tablicy klucza z pracowni, po namyśle zgarnął wszystkie z
drugiego piętra, może to było w innym oknie, musiałby potem
wracać, a nie lubił zbytnio się fatygować. Ciężko stąpając,
wchodził na górę, zapalał po drodze światła na schodach i w
korytarzach.
Przed drzwiami pracowni „materiałów”, jak ją w skrócie
nazywano, przystanął na chwilę i nasłuchiwał. Nikt się tam nie
poruszał. Pociągnął nosem, nie poczuł dymu, pożaru nie było.
Ale mógł być, za parę minut. Sięgnął po klucz, spojrzał na
drzwi i nagle zdrętwiał.
Zamiast zwyczajnej dziurki od klucza, była tam teraz dziura
wielkości małego jabłka, dokładnie w tym miejscu, gdzie
wsadza się klucz, tak jakby ktoś wypalił otwór w zamku,
stapiając jego metal. Wartownik dotknął otworu, brzegi były
jeszcze ciepłe. Poruszył klamką. Drzwi były otwarte, oczywiście
wskutek tego, że zamek diabli wzięli, i nic już nie broniło
dostępu do pokoju.
Przerażony tym, co widzi, nic nie rozumiejąc, pchnął drzwi i
zaświecił światło pod sufitem. Na pozór wszystko tu było w
porządku, żadnego ognia, nic się nie tliło, chociaż... tak,
pociągnął mocno nosem, śmierdziało spalenizną lub czymś
podobnym.
Nieufny już i ostrożny, rozglądał się uważnie dokoła. Jeżeli,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin