Allende Isabel - Portret w sepii.doc

(1328 KB) Pobierz

 

 

Portret w sepii

 

Isabel Allende

 

 

 

 

            Carmen Balcells i Ramonowi Huidobro – urodzonym tego samego dnia pod znakiem Lwa

 

 

Dlatego muszę wrócić w miejsca,

które dopiero mnie czekają,

by spotkać tam samego siebie

i szukać prawdy o samym sobie,

za świadka mając tylko księżyc;

potem z radości mogę gwizdać

depcząc po skałach i po grudach,

za cel jedyny mając życie,

a za rodzinę tylko drogę.

                                          Paulo Neruda

                                                                 Wiatr (z tomu Koniec świata)[1]

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Część pierwsza

1862-1880

 

P

rzyszłam na świat pewnego jesiennego wtorku 1880 roku  w San Francisco, w przywodzącym na myśl labirynt domu moich dziadków ze strony matki. Kiedy moja matka dyszała niczym wspinający się pod górę piechur, jej waleczne serce waliło jak oszalałe, a kości rozsuwały się w rozpaczliwym trudzie utorowania mi drogi wyjścia, za oknami kipiało już nieokiełznane życie chińskiej dzielnicy, unosił się wieczny aromat egzotycznych potraw, głośno szumiał potop krzykliwych dialektów, sunął nieprzebrany tłum zmierzających w różnych kierunkach ludzkich mrówek. Urodziłam się o świcie, ale w Chinatown czas rządzi się własnymi prawami i jest to właśnie pora targu, na ulice wyjeżdżają dwukołowe wozy i słychać smutne poszczekiwania psów oczekujących w klatkach na rzeźnicki nóż. Okoliczności, w jakich przyszłam na świat, poznałam dopiero, kiedy dorosłam, ale byłoby gorzej, gdybym nigdy się o nich nie dowiedziała: mogłyby wówczas rozpłynąć się na zawsze w przepastnych zakamarkach niepamięci. W mojej rodzinie jest tyle tajemnic, że na rozwikłanie wszystkich może mi nie starczyć czasu: prawda jest ulotna, obmywana potokami deszczu. Dziadkami przyjęli mnie ze wzruszeniem – mimo że zdaniem naocznych świadków byłam brzydactwem – i położyli mojej matce na piersi, gdzie leżałam skulona przez kilka jedynych minut, jakie dane nam było być razem. Pptem wuj Lucky chuchnął mi prosto w twarz, żeby przekaż mi swoje szczęście w życiu. To był szczodry gest, a i metoda niezawodna, bo jak na razie, przez pierwszych trzydzieści lat mam się dobrze. Ale chwileczkę, nie powinnam wybiegać do przodu. To długa historia, a rozpoczyna się wiele lat przed moim narodzeniem. Trzeba cierpliwości, aby ją opowiedzieć, i należy uzbroić się w jeszcze większą cierpliwość, aby ją wysłuchać. Skoro powinniśmy zacząć od jakiegoś konkretnego momentu, zacznijmy od roku 1862 i powiedzmy, ot tak, na chybił trafił, że ta historia rozpoczyna się od pewnego mebla o niewiarygodnych rozmiarach.

              Łóżko Pauliny del Valle zostało zamówione we Florencji, rok po koronacji Wiktora Emanuela, kiedy w nowym Królestwie Włoch pobrzmiewało jeszcze echo strzałów wojsk Garibaldiego. Rozebrane na części przepłynęło ocean w ładowni genueńskiego transatlantyku, wyładowano je w Nowym Jorku w dniach krwawego strajku i przeniesiono na pokład jednego z parowców towarzystwa żeglugowego należącego do Rodriguezów de Santa Cruz, czyli do moich dziadków ze strony ojca, Chilijczyków osiadłych w Stanach Zjednoczo­nych. Odbiór skrzyń, opisanych jednym tylko słowem po włosku: nayades, pokwitował kapitan John Sommers. Ten krzepki angielski marynarz, po którym został mi tylko wyblakły portret i pełen intrygujących rękopisów kufer ze skóry zniszczonej podczas niezliczonych przepraw morskich, był moim pradziadkiem, jak dowiedziałam się niedawno, gdy powikłana historia mego wczesnego dzieciństwa zaczęła wreszcie się rozjaśniać po latach tajemnic. Nie znałam kapitana Johna Sommersa, ojca Elizy Sommers, mojej babki ze strony matki, ale odziedziczyłam po nim zamiłowanie do włóczęgi. Temu wilkowi morskiemu, przy­wodzącemu na myśl niezmierzoną dal i słoną wodę, przypadło w udziale przewiezienie florenckiego łoża aż na zachodnie wybrzeże kontynentu amerykańskiego. Musiał wymknąć się z blokady Jankesów i zmylić pościg konfederatów, dotarł do południowych kresów Atlantyku, przepłynął zdradzieckie wody Cieśniny Magellana, wpłynął na Ocean Spokojny, po drodze zawijając na krótko do kilku portów południowoamerykańskich, i skierował statek ku północnej Kalifornii, niegdysiejszemu eldorado. Otrzymał wyraźne polecenie, by otworzyć skrzynie na molo w San Francisco, dopilnować okrętowego stolarza, aby nie uszkodził rzeźbionych ozdób, gdy będzie składał niczym łamigłówkę poszczególne części łóżka, a potem miał położyć na wierzchu materac i brokatową narzutę w kolorze rubinowym, wreszcie umieścić ciężki mebel na dwukółce i kazać wieźć go powoli do centrum miasta. Woźnica miał przykazane objechać dwa razy Plaza de la Unión i zrobić jeszcze dwie rundy, dzwoniąc dzwoneczkiem pod balkonem konkubiny mojego dziadka, a dopiero potem zawieźć łóżko do miejsca przeznaczenia czyli do domu Pauliny del Valle. Wszystko to działo się w chwili, gdy wokół szalała wojna domowa, oddziały Jankesów i konfederatów masakrowały się wzajemnie na południu kraju i nikomu nie były w głowie żarty ani jakieś dzwoneczki. John Sommers wydał stosowne instrukcje, przeklinając w duchu, bo podczas miesięcy żeglugi łóżko stało się dla niego symbolem tego, czego najbardziej w swojej pracy nie znosił: kaprysów chlebodawczyni, Pauliny del Valle. Ujrzawszy łoże załadowane na wóz, westchnął głęboko i postanowił, że będzie to ostatnie zadanie, jakie dla niej wykonuje: pracował u Pauliny del Valle dwanaście lat i jego cierpliwość właśnie się wyczerpała. Łóżko zachowało się do dziś i jest w doskonałym stanie, przypomina zwalistego dinozaura z polichromowanego drewna. U wezgłowia zdobią je płaskorzeźby przedstawiające otoczonego podwodnymi stworzeniami Neptuna wśród spienionych fal, a w nogach baraszkują delfiny i syreny. Imponujący mebel obejrzała w ciągu kilku godzin połowa mieszkańców San Francisco, ale nie widziała go kochanka mojego dziadka, dla której przeznaczone było całe to widowisko, bo ukryła się w domu na czas, gdy wóz przejeżdżał obok, a potem robił kolejne rundy z akompaniamentem dzwonka.

- Mój triumf nie trwał długo - wyznała mi Paulina wiele lat później, gdy uparłam się, żeby zrobić fotografię łóżka i poznać szczegóły tej historii. - Cały żart obrócił się przeciwko mnie. Myślałam, że ludzie będą sobie drwić z Feliciana, ale drwili ze mnie. Źle ich oceniłam. Kto mógł się spodziewać takiej dwulicowości? W tamtych czasach San Francisco było siedliskiem skorumpowanych polityków, rzezimieszków i kobiet o wątpliwej reputacji.

- Nie spodobała im się taka manifestacja - powiedziałam.

- Właśnie. Uważa się, że kobieta powinna chronić dobre imię swego męża, nawet jeśli jest draniem

- Babci mąż nie był draniem - zaoponowałam.

- Nie był, ale robił różne głupstwa. W każdym razie nie żałuję, że zamówiłam to słynne łóżko, śpię w nim od czterdziestu lat.

- A co zrobił babci mąż, gdy jego romans się wydał?

- Powiedział, że trwonię czas na głupstwa niczym Kaligula, gdy tymczasem kraj wykrwawia się w wojnie domowej. I oczywiście wszystkiemu zaprzeczył. Nikt, kto ma trochę oleju w głowie, nie przyzna się do zdrady, choćby został nawet przyłapany w łóżku.

- Mówi to babcia z własnego doświadczenia?

- Wiele bym dała, żeby tak było w istocie, Auroro! - odparła bez wahania Paulina del Valle.

Na pierwszej fotografii, którą jej zrobiłam, gdy miałam trzynaście lat, Paulina siedzi w swym sławetnym łożu, wsparta na poduszkach z haftowanej satyny, w koronkowej koszuli nocnej i ma na sobie z pół kilo klejnotów. Taką widywałam ją wielokrotnie i wolałabym, żeby została pochowana w takim stroju, ale ona chciała, by złożono ją do grobu w skromnym habicie karmelitanki i zamawiano przez kilka lat śpiewane msze za spokój jej duszy. „Wywołałam już wiele zgorszenia, nadszedł czas, by spuścić z tonu”, powiedziała, pogrążając się w ponurej melancholii ostatnich lat życia. Gdy spostrzegła, że dobiega kresu swej drogi, przestraszyła się. Kazała znieść łóżko do piwnicy, a na jego miejsce wstawić drewnianą pryczę z materacem z końskiego włosia, żeby po latach zbytku dokonać żywota skromnie i bez zbędnego luksusu, bo, jak powiedziała, może wtedy święty Piotr wymaże obciążające ją zapiski z księgi grzeszników. Strach nie był jednak na tyle duży, żeby skłonić ją do wyzbycia się innych dóbr materialnych, więc do ostatniego tchnienia dzierżyła ster swego finansowego imperium, znacznie już w owym czasie okrojonego. Na starość niewiele pozostało z jej młodzieńczej werwy, znikła nawet ironia, a jednak moja babka stała się legendą za życia i nie mógł jej w tym przeszkodzić żaden materac z końskiego włosia ani habit karmelitanki. Sprowadzenie florenckiego łoża, które dla zaspokojenia własnej zachcianki i ukarania męża kazała wozić po głównych ulicach, należało do jej największych wyczynów.

W owym czasie mieszkali w San Francisco, używając nazwiska „Cross”, ponieważ żaden Amerykanin nie potrafił wymówić dźwięcznego „Rodriguez de Santa Cruz y del Valle”, a szkoda, bo w tym nazwisku pobrzmiewają odległe odgłosy inkwizycji. Przeprowadzili się właśnie do dzielnicy Nob Hill, wystawiając tam rezydencję niedorzecznych rozmiarów, jedną z najbardziej zbytkownych w mieście, której budowa była koszmarem dla różnych rywalizujących ze sobą architektów, przyjmowanych do pracy i zwalnianych co pięć minut. Rodzina Rodriguezów de Santa Cruz y del Valle dorobiła się fortuny podczas gorączki złota w 1849 roku, ale nie na jego wydobywaniu, jak chciał Feliciano, lecz dzięki temu, że Paulina miała wspaniałą żyłkę do interesów i wpadła na pomysł, by transportować z Chile do Kalifornii świeżą żywność obłożoną lodem z Antarktydy. Umiała wykorzystać okoliczność, że w tamtej burzliwej epoce brzoskwinia kosz­towała uncję złota. Przedsięwzięcie okazało się bardzo intratne i dorobili się flotylli statków kursujących między Valparaíso i San Francisco; w pierwszym roku statki pokonywały drogę powrotną bez ładunku, ale wkrótce zaczęły przewozić kalifornijską mąkę. Doprowadzili w ten sposób do ruiny wielu chilijskich rolników, nawet ojca Pauliny, budzącego postrach Agustina del Valle, którego zboże zrobaczywiało w spichlerzach, bo jego produkt nie mógł współzawodniczyć z bielusieńką mąką Jankesów. Agustin del Valle wpadł we wściekłość, od której robak stoczył mu także wątrobę. Gdy gorączka złota opadła, tysiące poszukiwaczy przygód wróciło w rodzinne strony w większej nędzy niż ta, która ich po złoto wygnała, zmarnowawszy zdrowie i zatraciwszy duszę w pogoni za mrzonką. Ale Paulina i Feliciano dorobili się majątku. Znaleźli się na szczycie hierarchii społecznej San Francisco, pomimo że ich hiszpański akcent stanowił po temu przeszkodę niemal nie do pokonania. „Wszyscy w Kalifornii to nuworysze i ludzie podłego stanu, ale nasze drzewo genealogiczne sięga czasów krucjat” - ucinała wszelkie dyskusje Paulina, nim dała w końcu za wygraną i wróciła do Chile. Oprócz szlacheckich tytułów i kont w bankach wszystkie drzwi otwierało przed nimi pogodne usposobienie Feliciana, który zaprzyjaźnił się z najpotężniejszymi ludźmi w mieście. Jego żonę natomiast z trudem tolerowano, bo ostentacyjnie obnosiła się ze swoim bogactwem, była złośliwa i traktowała innych z lekceważeniem, nie zważała na nic ani na nikogo. Powiedzmy sobie szczerze: przy pierwszym kontakcie Paulina budziła w ludziach fascynację pomieszaną ze strachem, niczym iguana, dopiero przy bliższym poznaniu można było dostrzec jej życzliwe usposobienie.

W 1862 roku Paulina namówiła męża do udziału w przedsięwzięciu handlowym związanym z budową kolei transkontynentalnej, co ostatecznie uczyniło z nich ludzi bogatych. Nie rozumiem, skąd się wziął u tej kobiety taki talent do interesów. Pochodziła z rodziny chilijskich właścicieli ziemskich, ludzi ubogich duchem i o wąskich horyzontach myślowych. Wychowała się w czterech ścianach rodzinnego domu w Valparaíso, odmawiając różaniec i zajmując się haftowaniem, ponieważ jej ojciec uważał, że kobiety i biedacy nie powinni za dużo wiedzieć, bo niewiedza gwarantuje posłuszeństwo. Z trudem składała litery i opanowała zaledwie podstawy arytmetyki, nie przeczytała w życiu ani jednej książki i pomagała sobie palcami przy dodawaniu (odejmować w ogóle nie umiała), ale wszystko, czego się dotknęła, od razu zmieniało się w złoto. Gdyby nie synowie i kuzyni, trwoniący pieniądze na prawo i lewo, dożyłaby swoich dni otoczona cesarskim przepychem. W owym czasie budowano linię kolejową, która miała połączyć wschód z zachodem Stanów Zjednoczonych. Gdy wszyscy kupowali akcje dwu towarzystw kolejowych i zakładali się o to, które szybciej ułoży szyny, ona, lekceważąc całkowicie ten niedorzeczny wyścig, rozłożyła mapę na stole w jadalni i z wnikliwością urodzonego topografa przyjrzała się terenom, po których miała przebiegać przyszła linia kolejowa, oraz miejscom, które na tej trasie obfitowały w wodę.· Na długo przedtem, nim niewykwalifikowani chińscy robotnicy wkręcili ostatnią śrubę i połączyli szyny kolejowe w Promotory w stanie Utah, nim pierwsza lokomotywa przemierzyła kontynent z żelaznym zgrzytem, dymiąc z komina jak wulkan i bucząc niczym tonący statek, Paulina namówiła męża, żeby kupił ziemię w miejscach zaznaczonych na mapie czerwonymi krzyżykami.

- W tych miejscach jest woda, więc będą tu zakładać osady, a my w każdej osadzie będziemy mieli sklep - tłumaczyła.

- Na to potrzeba wielkich pieniędzy - wykrzyknął z przerażeniem Feliciano.

- Pożycz je, po to są banki. Po co ryzykować własny kapitał, skoro możemy posłużyć się cudzym? - odparła Paulina, używając zwykłego w takich razach argumentu.

Prowadzili właśnie negocjacje z bankami i kupowali tereny na trasie przecinającej w poprzek cały kraj, gdy wybuchła sprawa z konkubiną. Chodziło o niejaką Amandę Lowell, aktorkę o bardzo ponętnym wyglądzie. Była Szkotką, miała mleczną cerę, oczy w kolorze szpinaku i ciało apetyczne niczym brzoskwinia, jak zapewniali ci, którzy mieli okazję to sprawdzić. Śpiewała i tańczyła niezbyt dobrze, ale robiła to z werwą, występowała w tanich komedyjkach i swoją obecnością ożywiała atmosferę przyjęć w zamożnych rezydencjach. Miała czasem przy sobie przywiezionego z Panamy węża; był długi, gruby i potulny, choć o przerażającym wyglądzie, i owijał jej się wokół ciała, gdy wykonywała egzotyczne tańce. Nie było podstaw, by podejrzewać go o jakieś mordercze zamiary aż do pewnego niefortunnego wieczoru, kiedy to Amanda wystąpiła w diademie z piór wplecionym we włosy, a wąż pomylił fryzurę z jakąś zabłąkaną przypadkiem papugą i usiłując ją połknąć, o mało swej pani nie udusił. Piękna Lowell nie zaliczała się do wielotysięcznej rzeszy „splamionych gołąbeczek”, tak aktywnych w życiu uczuciowym Kalifornii. Była wyniosłą kurtyzaną i aby zdobyć sobie jej względy, trzeba było nie tylko dysponować gotówką, lecz wykazać się ponadto dobrymi manierami i urokiem osobistym. Dzięki hojności swych opiekunów prowadziła dostatnie życie i mogła jeszcze wspierać całą gromadę pozbawionych talentu artystów. Było jej pisane umrzeć w nędzy, bo albo rozdawała pieniądze, albo wydawała je bez opamiętania. Kiedy w pełnym rozkwicie młodości przechadzała się po mieście, jej powabna sylwetka i lwia grzywa rudych włosów powodowały poważne zakłóce­nia w ruchu ulicznym, jednak skłonność do wywoływania skandali mocno osłabiała powodzenie, jakim się cieszyła: w przypływie złości potrafiła zniszczyć czyjeś dobre imię albo zrujnować rodzinę. To było dla Feliciana dodatkową zachętą; lubił ryzyko i perspektywa igrania z ogniem kusiła go równie mocno jak jędrne pośladki panny Lowell. Wynajął jej mieszkanie w samym centrum miasta, ale nigdy nie pokazywał się z nią publicznie, ponieważ znał zbyt dobrze charakter swojej żony; kiedyś w przypływie zazdrości obcięła nożyczkami nogawki i rękawy wszystkich jego garniturów i rozrzuciła skrawki pod drzwiami jego biura. Dla mężczyzny tak eleganckiego jak on, który ubrania szył na miarę u krawca księcia Alberta w Londynie, było to prawdziwym ciosem.

W San Francisco, mieście mężczyzn, żona dowiadywała się o niewierności męża ostatnia. Ale do Pauliny wiadomość dotarła szybko dzięki samej Lowell. Gdy tylko zamykały się drzwi za jej opiekunem, przyjmowała kolejnych kochanków i po każdej wizycie nacinała kreskę na ramie łóżka. Była kolekcjonerką, nie interesowali jej mężczyźni ze względu na ich szczególne zalety, interesowała ją liczba kresek: miała ambicję, by pobić rekord fascynującej Loli Montez, kurtyzany irlandzkiej, która przemknęła przez San Francisco w czasach gorączki złota niczym iskrząca się gwiazda. Plotkę o kreskach nacinanych przez Lowell przekazywano sobie z ust do ust, a panowie kłócili się o kolejność składania jej wizyt znęceni zarówno wdziękami samej ślicznotki, z którą wielu zdążyło już zawrzeć całkiem bliską znajomość, jak i powodowani ambicją przespania się z utrzymanką jednego z najszacowniejszych mieszkańców miasta. Wiadomość dotarła do Pauliny del Valle, nim zdążyła obiec całą Kalifornię.

- Najbardziej upokarzające jest to, że ta dowcipnisia przyprawia ci rogi i teraz wszyscy gadają, że mam za męża frajera bez jaj! - pomstowała Paulina na męża, nie przebie­rając w słowach.

Feliciano Rodriguez de Santa Cruz, który nie wiedział nic o kolekcjonerskiej pasji swojej kochanki, omal nie umarł ze wstydu. Nie przyszło mu do głowy, że przyjaciele, znajomi, a w końcu ludzie, którzy bardzo dużo mu zawdzięczali, mogą tak się z niego wyśmiewać. Nie obwiniał natomiast Amandy, ponieważ miał zrozumienie dla kapryśnej natury kobiet, stworzeń uroczych, lecz pozbawionych kośćca moralnego, zawsze skorych do ulegania pokusie. One są związane z ziemią, z płodnością, krwią, z funkcjami organicznymi, domena mężczyzn zaś to bohaterskie czyny, wielkie idee i, choć nie był to akurat jego przypadek, ich przeznaczeniem jest świętość. Bronił się jak mógł, odpierając ataki żony, a chwilę przerwy w awanturze wykorzystał, by uczynić jej wyrzut o ryglowanie drzwi do małżeńskiej sypialni. Czy wyobraża sobie, że mężczyzna taki jak on zgodzi się na życie w abstynencji? Sama jest wszystkiemu winna, ponieważ go odrzuciła, argumentował. Co do ryglowania drzwi to miał całkowitą rację, Paulina zrezygnowała z cielesnych uciech nie dlatego bynajmniej, by brakło jej ochoty, jak wyznała mi czterdzieści lat później, ale ze wstydu. Własne odbicie w lustrze napełniało ją wstrętem i doszła do wniosku, że każdy mężczyzna zareagowałby podobnie, widząc ją nagą. Pamiętała dobrze tę chwilę, gdy uświadomiła sobie, że ciało staje się jej wrogiem. Kilka lat wcześniej, gdy Feliciano wrócił z długiej podróży w interesach do Chile, chwycił ją w talii i, tryskając jak zawsze dobrym humorem, chciał podnieść do góry i zanieść do łóżka, ale nie mógł jej dźwignąć.

- Do licha, Paulino! Nosisz kamienie w pantalonach? - spytał ze śmiechem.

- To tłuszcz - westchnęła smutno.

- Chcę to zobaczyć!

- W żadnym wypadku. Od dzisiaj możesz przychodzić do mego pokoju tylko nocą. I nie zapalaj lampy.

I przez pewien czas chodzili do łóżka po ciemku, choć kiedyś kochali się bez odrobiny wstydu. Paulina pozostała nieugięta mimo błagań i wybuchów złości męża, który nie chciał się pogodzić, że musi szukać jej pod stertą prześcieradeł w sypialni pogrążonej w całkowitej ciemności albo dotykać jej niczym jakiś ksiądz, w pośpiechu, gdy ona ciągle powstrzymywała jego dłonie, by nie spoczęły na jej obfitych kształtach. Ciągła walka wyczerpywała oboje do cna i sprawiała, że nerwy mieli napięte jak postronki. Wreszcie, korzystając z pretekstu, jakiego dostarczyła przeprowadzka do nowej rezydencji w Nob Hill, Paulina umieściła męża w przeciwnym krańcu domu i zaryglowała drzwi do swego pokoju. Niechęć do własnego ciała okazała się silniejsza niż pożądanie, jakie budził w niej mąż. Szyja znikła pod podwójnym podbródkiem, piersi połączyły się z brzuchem w jedną wypukłość jak u księdza dobrodzieja, stopy nie dawały rady utrzymać ciężaru ciała dłużej niż kilka minut, nie mogła się sama ubrać ani zapiąć sobie pantofli, jednak w jedwabnych sukniach i obwieszona wspaniałymi klejnotami, czyli w swoim codziennym niemal stroju, wyglądała jak cudowne zjawisko. Bardzo się martwiła, że pot zbiera jej się między fałdami tłuszczu, i często pytała mnie szeptem, czy aby brzydko nie pachnie, ale nigdy nie czułam od niej zapachu innego niż woń gardenii i talku. Odrzucała panujący wtedy powszechny przesąd, że woda i mydło szkodzą na oskrzela, i całymi godzinami pławiła się w emaliowanej żeliwnej wannie - czuła się wtedy tak lekka jak w młodości. Gdy zakochała się w Felicianie, był on przystojnym i ambitnym młodym człowiekiem, właścicielem kilku kopalni srebra na północy Chile. Przez miłość do niego naraziła się na złość ojca, Agustina del Valle, słynnego założyciela kanapowej partii ultrakonserwatywnej, która co prawda znikła ze sceny ponad dwadzieścia lat temu, ale co jakiś czas wynurza się z niebytu niczym żałosny, oskubany z piór feniks. Powodowała nią ciągle ta sama miłość, gdy - osiągnąwszy wiek, w którym bardziej niż kiedykolwiek tęskniła do czułości - postanowiła zabronić mu wstępu do swej sypialni. W od­różnieniu od Pauliny, Feliciano starzał się z wdziękiem. Włosy mu posiwiały, ale był ciągle zażywnym, wesołym mężczyzną, zwariowanym i namiętnym. Paulinie podobało się jego prostackie usposobienie, lubiła myśleć, że ten zamożny człowiek o wyniośle brzmiących nazwiskach wywodzi się z sefardyjskich Żydów i że pod jedwabną koszulą z haftowanymi inicjałami skrywa ordynarny tatuaż, który kazał sobie zrobić podczas jakiejś pijatyki w porcie. Pragnęła znowu usłyszeć te świństwa, które szeptał jej do ucha w czasach, gdy jeszcze baraszkowali w łóżku przy zapalonych lampach, i oddałaby wszystko za to, by raz jeszcze zasnąć z głową na smoku wytatuowanym niebieskim tuszem na ramieniu męża. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że on pragnie tego samego. Dla Feliciana pozostała na zawsze odważną narzeczoną, z którą uciekł w młodości, jedyną kobietą, którą podziwiał i przed którą czuł respekt. Myślę, że tych dwoje nigdy nie przestało się kochać, mimo kłótni gwałtownych niczym cyklon i przyprawiających o dygot wszystkich domowników. Czułe uściski, które dawniej dawały im tyle szczęścia, ustąpiły miejsca bitwom przerywanym długotrwałymi zawieszeniami broni i pamiętnymi odwetami, jak słynne florenckie łoże. Żaden konflikt nie zaszkodził jednak ich wzajemnych stosunkom i do samego końca, gdy on padł nagle rażony apopleksją, łączyło tych oboje godne zazdrości łotrzykowskie porozumienie.

Kiedy kapitan John Sommers upewnił się, że mebel z mitologiczną ornamentyką znajduje się na wózku, a woźnica zrozumiał wydane mu polecenia, ruszył piechotą w kie­runku Chinatown, jak robił to zawsze, ilekroć przypływał do San Francisco. Tym razem jednak czuł się słaby i minąwszy dwie przecznice, przywołał ręką powóz. Z trudem wspiął się na stopień, podał woźnicy adres i ciężko dysząc, opadł na oparcie siedzenia. Dolegliwości dawały o sobie znać już od roku, ale w ostatnich tygodniach wyraźnie się nasiliły: nogi robiły się miękkie, głowę wypełniał męczący szum i. musiał mobilizować wszystkie siły, żeby nie poddać się otępieniu. Siostra Johna Rose pierwsza zauważyła, że coś jest nie tak, choć on sam nie odczuwał jeszcze bólu. Uśmiechnął się na myśl o niej: była najbliższą mu i najukochańszą istotą, gwiazdą przewodnią w jego koczowniczym życiu, jej uczucie było dla niego bardziej rzeczywiste niż miłość córki Elizy, nie mówiąc już o którejkolwiek z wielu kobiet, które brał w objęcia podczas długich wędrówek od portu do portu.

Rose Sommers spędziła młodość w Chile, w rezydencji swego starszego brata Jeremy’ego, ale po jego śmierci wróciła do Anglii, żeby na starość znaleźć się w rodzinnych stronach. Mieszkała w Londynie, w domu położonym nieopodal opery i kilku teatrów, w dzielnicy nieco podupadłej, gdzie mogła wieść życie wedle własnych upodobań. Przedtem była tylko zapobiegliwą gospodynią domu Jeremy’ego, teraz mogła dać upust swoim ekscentrycznym gustom. Upozowana na aktorkę, która lata świetności i sławy ma już za sobą, chadzała do Savoya na filiżankę herbaty albo wychodziła na spacer z psem, przebrana za rosyjską hrabinę, przyjaźniła się z żebrakami i z grajkami ulicznymi, wydawała pieniądze na głupstwa i na jałmużnę. „Nic nie daje tyle wolności, co wiek” - powtarzała szczęśliwa, licząc zmarszczki. „To nie wiek, siostro, ale dobra sytuacja finansowa, na którą zapracowałaś piórem” - odpowiadał John Sommers. Ta czcigodna i siwa jak gołąbek stara panna dorobiła się całkiem sporego majątku, pisząc powieści pornograficzne. Najzabawniejsze, myślał sobie kapitan, że właśnie teraz, gdy nie musi już się z tym ukrywać, co było konieczne wówczas, gdy żyła w cieniu swego brata, zarzuciła pisanie erotycznych opowiadań i w szaleńczym tempie zaczęła produkować romanse, odnosząc niebywały sukces na rynku. Wśród kobiet, dla których angielski był językiem ojczystym, a należy wliczyć w to grono również królową Wiktorię, nie było takiej, która nie przeczytałaby przynajmniej jednego albo dwóch romansów pióra lady Rose Sommers. Ten dystyngowany tytuł zalegalizował jedynie pozycję, jaką Rose zdobyła sobie szturmem przed wieloma laty. Gdyby królowa Wiktoria dowiedziała się, że jej ulubiona pisarka, uhonorowana przez nią osobiście tytułem szlacheckim, jest autorką pokaźnej kolekcji nieprzyzwoitych opowiadań, podpisanych przez „Anonimową damę”, padłaby zemdlona. Kapitan uważał, że pornograficzne dziełka były smakowite, a powieści o miłości nudne i nic niewarte. Przez wiele lat troszczył się o wydawanie i rozpowszechnianie zakazanych opowiadań pisanych przez Rose pod nosem starszego brata, który umarł w przekonaniu, że siostra jest cnotliwą panienką troszczącą się jedynie o uprzyjemnianie mu życia. „Uważaj na siebie, Johnie, nie możesz zostawić mnie samej na świecie. Jesteś wychudzony i masz niezdrowy kolor skóry” - powtarzała mu codziennie Rose, gdy kapitan odwiedził ją w Londynie. Od tamtego czasu w jego wyglądzie zaszły nieubłagane zmiany, sprawiając, że przypominał jaszczurkę.

Tao Chi’en kończył właśnie wyciągać igły z uszu i ramion pacjenta leczonego akupunkturą, kiedy pomocnik powiadomił go o przybyciu teścia. Zhong yi odłożył starannie złote igły do naczynia z czystym alkoholem, umył ręce w miednicy, włożył marynarkę i poszedł powitać gościa, zdziwiony, że Eliza nie uprzedziła go o dzisiejszej wizycie ojca. Każde odwiedziny kapitana Sommersa były świętem. Rodzina czekała na nie z utęsknieniem, szczególnie dzieci, które godzinami podziwiały egzotyczne podarunki i słuchały opowieści dziadka-olbrzyma o morskich potworach i malajskich piratach. Wysoki, zwalisty, o twarzy ogorzałej od słonego wiatru wszystkich mórz świata, z rozwianą brodą, o głosie donośnym niczym grzmot i niewinnych, błękitnych oczach dziecka, kapitan budził zwykle zachwyt swą odzianą w niebieski mundur postacią. Jednak człowiek, którego Tao Chi’en ujrzał tym razem w fotelu, był tak drobny, że z trudnością rozpoznał w nim swego teścia. Powitał go z uszanowaniem, skłaniając się kilkakrotnie na chińską modłę, bo nigdy nie przezwyciężył tego odruchu. Poznał Johna Sommersa w młodości, kiedy pracował jako kucharz na jego statku. „Masz do mnie mówić  p r o s z ę  p a n a . Zrozumiano, Chińczyku?” - rozkazał kapitan, gdy spotkali się po raz pierwszy. Obydwaj mieliśmy wtedy ciemne czupryny, pomyślał Tao Chi’en, i wobec tej widocznej zapowiedzi zbliżającej się śmierci poczuł ukłucie bólu. Anglik z wysiłkiem podniósł się z fotela, podał mu rękę. Zhong yi spostrzegł, że jest teraz wyższy i potężniejszy od kapitana.

- Czy Eliza spodziewała się pana dzisiaj? - zapytał.

- Nie. Musimy porozmawiać na osobności, tylko pan i ja, Tao. Umieram.

Zhong yi zrozumiał to natychmiast, kiedy tylko go zobaczył. Bez słowa poprowadził kapitana do gabinetu, pomógł mu się rozebrać i ułożyć na leżance. Pozbawiony ubrania wyglądał żałośnie: gruba, wysuszona skóra o miedzianym odcieniu, pożółkłe paznokcie, przekrwione oczy, wzdęty brzuch. Najpierw go osłuchał, a potem zmierzył tętno przy nadgarstkach, na szyi i przy kostkach u nóg. Chciał utwierdzić się w tym, co i tak już wiedział.

- Ma pan całkowicie zniszczoną wątrobę. Pije pan nadal?

- Trudno wymagać, żebym zarzucił coś, co robię całe życie, Tao. Myśli pan, że można wytrwać w zawodzie marynarza, nie pociągając sobie łyczka od czasu do czasu?

Tao uśmiechnął się. Zazwyczaj Anglik wypijał pół butelki dżinu dziennie, ale kiedy trzeba było odegnać jakiś smutek albo coś uczcić, wypijał całą butelkę i wcale nie było tego po nim widać: nie cuchnął alkoholem, bo całe ubranie i oddech miał przesiąknięte mocnym zapachem tytoniu marnej jakości.

- Poza tym już za późno na skruchę, prawda? - dodał John Sommers.

- Może pan żyć trochę dłużej i w lepszej kondycji, jeśli przestanie pan pić. Dlaczego pan trochę nie odpocznie? Proszę zamieszkać z nami przez jakiś czas, Eliza i ja zaopiekujemy się panem, dopóki pan nie wydobrzeje - zaproponował zhong yi, nie patrząc na teścia, żeby nie zdradzić się ze swoim przygnębieniem. Pracując od wielu lat jako lekarz, musiał często, tak jak dzisiaj, toczyć wewnętrzną walkę, by nie ulec uczuciu straszliwej bezsilności, jakie zwykle go ogarniało, gdy przekonywał się ponad wszelką wątpliwość o niewielkich możliwościach swej lekarskiej sztuki wobec tragedii śmiertelnie chorego człowieka.

- Miałbym się dobrowolnie oddać w ręce Elizy? Żeby mnie skazała na abstynencję?! Ile czasu mi zostało, Tao? - spytał John Sommers.

- Nie potrafię tego dokładnie określić. Proszę zasięgnąć rady u kogoś innego.

- Tylko pana opinia się dla mnie liczy. Odkąd wyrwał mi pan bezboleśnie ząb w połowie drogi między Indonezją i wybrzeżem Afryki, nie pozwoliłem, żeby jakiś inny lekarz dotykał mnie swoimi łapskami. Ile to już minęło czasu?

- Będzie piętnaście lat. Dziękuję panu za zaufanie.

- Tylko piętnaście? To dlaczego mam takie wrażenie, jakbyśmy się znali całe życie?

- Może znaliśmy się w poprzednim wcieleniu.

- Reinkarnacja mnie przeraża, Tao. Niech pan tylko pomyśli, że w następnym życiu byłbym muzułmaninem. Wie pan, że ci biedacy nie piją alkoholu?

- To jest z pewnością pańska karma. W każdym następnym wcieleniu musimy doprowadzić do końca to, czegośmy nie rozwiązali w poprzednim - zażartował Tao. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin