Adams Will - Szyfr Aleksandra Wielkiego.pdf

(1212 KB) Pobierz
WILL ADAMS
SZYFR ALEKSANDRA
WIELKIEGO
Z angielskiego przełożył ANDRZEJ SZULC
Po śmierci Aleksandra Wielkiego w Babilonie w roku 323 p.n.e. jego zwłoki
przewieziono w uroczystym kondukcie do Aleksandrii w Egipcie, gdzie został pochowany
i gdzie można je było oglądać przez sześćset lat.
Mauzoleum Aleksandra uważano za jeden z cudów świata. Odbywali tam pielgrzymki
cesarze rzymscy, między innymi Juliusz Cezar, Oktawian August i Karakalla. Ale po
licznych trzęsieniach ziemi, pożarach i wojnach Aleksandria podupadła i grobowiec
zaginął.
Mimo wielu prac wykopaliskowych nigdy nie został odnaleziony.
Prolog
Pustynia Libijska, rok 318 p.n.e.
W najniższym punkcie jaskini było źródło świeżej wody przypominające pojedynczy
czarny pazur na końcu zwęglonej, okaleczonej kończyny. Jego powierzchnię pokrywała
gruba warstwa porostów i brudu, której od długich stuleci nie naruszało nic, z wyjątkiem
odnóży owadów lub pęcherzyków gazu wydzielającego się spod dna pustyni.
Kożuch osadów pękł nagle i z wody wyłoniła się głowa i ramiona mężczyzny. Miał
obróconą ku górze twarz, otwarte usta i rozszerzone nozdrza, i natychmiast po wynurzeniu
zaczerpnął haust życiodajnego powietrza, jak ktoś, kto o wiele za długo przebywał pod
wodą.
Jego oddech nie uspokoił się wcale po kilku chwilach; na odwrót, stał się jeszcze bardziej
desperacki, zupełnie jakby mężczyźnie serce miało wyskoczyć z piersi. W końcu jednak
najgorsze minęło.
W jaskini nie było żadnego światła, nie fosforyzowała nawet woda i kiedy mężczyzna zdał
sobie sprawę, że zamienił po prostu jeden sposób śmierci na drugi, radość ustąpiła rychło
rozpaczy. Obmacawszy brzegi sadzawki, znalazł niską skalną półkę i wynurzył się z
wody, żeby usiąść. Prawie natychmiast sięgnął po schowany pod mokrą tuniką sztylet, ale
prawdopodobieństwo pościgu było nader nikłe. Płynąc tutaj, musiał przez cały czas
walczyć i kopać przeciwników. Chętnie zobaczyłby, jak próbuje tu za nim dopłynąć gruby
Libijczyk, który chciał dźgnąć go mieczem; z pewnością utknąłby w wąskim przesmyku i
nie wydostałby się stamtąd, póki nie zrzuciłby trochę sadła.
Coś zafurkotało przy jego policzku. Mężczyzna krzyknął przerażony i podniósł ręce.
Echo jego krzyku było dziwnie długie i głębokie jak na niewielką jaskinię. Coś innego
zatrzepotało tuż obok. Dźwięk przypominał ptasie skrzydła, ale żaden ptak nie potrafiłby
latać w takich ciemnościach. Może to nietoperz. Widział wcześnie o zmroku całe ich
kolonie rojące się w dalekich sadach niczym muchy. Poczuł przypływ nadziei. Jeżeli żyły
tu nietoperze, musiało stąd być jakieś wyjście. Obmacał rękoma skalne ściany i zaczął się
wspinać po najmniej stromej. Nie był zbyt sprawny fizycznie i wspinanie się po ciemku
było koszmarem, ale znajdował przynajmniej liczne punkty oparcia. Kiedy docierał do
miejsca, z którego nie mógł posuwać się dalej, cofał się i szukał innej drogi. A potem
jeszcze innej. Mijały godziny.
Mężczyzna był głodny i zmęczony. Za którymś razem spadł, krzycząc z przerażenia.
Gdyby złamał nogę, byłoby już po nim, lecz on rozbił tylko głowę i stracił na jakiś czas
przytomność.
Ocknąwszy się, nie wiedział przez chwilę, gdzie jest i jak się tu znalazł. Kiedy to sobie
uświadomił, ogarnęła go taka rozpacz, że zastanawiał się, czy nie wrócić tą samą drogą,
którą tu przybył. I tak nie dałby jednak rady ponownie przepłynąć pod wodą. Nie. Lepiej
było podążać dalej. Wspiął się znowu po skale. A potem jeszcze raz. I w końcu, przy
którejś próbie, dotarł do skalnej półki położonej wysoko nad dnem jaskini, tak wąskiej, że
mógł na niej najwyżej klęknąć. Zaczął czołgać się do przodu i w górę, po lewej stronie
mając skalną ścianę, po prawej pustkę. Zdawał sobie świetnie sprawę, że jeden błąd może
go kosztować życie. Świadomość tego nie paraliżowała go, lecz przeciwnie, zaostrzała
koncentrację.
Wkrótce zamknął się wokół niego tunel i miał wrażenie, że pełznie we wnętrznościach
kamiennego węża. Po jakimś czasie ciemność się rozproszyła. A potem zrobiło się jasno i
zszokowany zobaczył przed sobą zachodzące słońce, tak oślepiające po długim
przebywaniu w ciemności, że musiał zasłonić oczy ramieniem.
Zachodzące słońce! Od zasadzki zastawionej przez Ptolemeusza minął co najmniej jeden
dzień. Podpełzł bliżej do krawędzi i spojrzał w dół. Nie zobaczył nic poza ostrymi skałami
i pewną śmiercią. Spojrzał w górę. Tam też było stromo, ale mógł chyba wspiąć się po
skale. Słońce powinno zaraz zajść. Mężczyzna zaczął się natychmiast wspinać, nie patrząc
w górę ani w dół, zadowalając się samym faktem, że posuwa się naprzód, w ogóle się nie
spiesząc. Cierpliwość okazała się dobrym doradcą. Wapienna skała kilka razy ukruszyła
się pod jego dłonią lub stopą. Gdy dotarł do wystającego nawisu, na horyzoncie gasły
ostatnie promienie słońca. Nie było teraz dla niego drogi odwrotu, zmobilizował się więc i
podciągając na palcach, dłoniach i łokciach, gorączkowo odpychając kolanami i stopami,
zdzierając do krwi skórę o szorstką skałę, wdrapał się w końcu na górę, przewrócił na
plecy i spojrzał z wdzięcznością na nocne niebo.
Kelonimus nigdy nie twierdził, że jest dzielny. Znał się na leczeniu i księgach, nie na
wojowaniu. Mimo to czuł się winny wobec swoich towarzyszy. Razem żyć, razem
umierać.
Taką złożyli przysięgę. Kiedy dopadł ich w końcu Ptolemeusz, pozostali wypili bez słowa
skargi przygotowany przez Kelonimusa wywar z liści laurośliwy, bojąc się, że wyśpiewają
wszystko na torturach. On jeden bardzo długo z tym zwlekał. Czuł straszliwy lęk przed
przedwczesną utratą tego wszystkiego: wspaniałego daru życia, wzroku, węchu, dotyku,
smaku, cudownej zdolności myślenia. Już nigdy nie zobaczyć wysokich ojczystych gór,
zielonych, bujnych brzegów rzek, jodłowych i sosnowych lasów! Już nigdy nie usłyszeć
kroków mędrców na targu. Nie poczuć obejmujących go matczynych rąk, nie podroczyć
się z siostrą i nie pobawić z dwoma siostrzeńcami! Udał więc tylko, że łyka truciznę. A
potem, kiedy inni konali dookoła, uciekł do jaskiń.
Księżyc oświetlał przed nim drogę, ukazując otaczającą go pustynię i uświadamiając mu
bezmiar samotności. Jego towarzysze byli tarczownikami w armii Aleksandra,
nieustraszonymi władcami ziemi. W ich towarzystwie czuł się bezpieczniej niż
gdziekolwiek indziej. Bez nich czuł się słaby i bezbronny, porzucony w krainie obcych
bogów i niezrozumiałych języków. Schodził coraz szybciej i szybciej po stoku, bojąc się,
że opęta go Pan, aż w końcu puścił się biegiem i po kilkudziesięciu krokach potknął o
koleinę i padł na zbity piasek.
Podnosząc się z ziemi, poczuł dreszcz grozy, jednak z początku nie wiedział, co jest jego
przyczyną. Po chwili z mroku zaczęły się wyłaniać dziwne kształty.
Rozpoznawszy je, zaczął płakać. Podszedł do pierwszej pary. Bilip, który dźwigał go, gdy
stracił siły pod Areg. Iatrokles, który opowiadał mu cudowne historie o dalekich krainach.
Następni to Kleomenes i Herakles. Byli martwi jeszcze przed ukrzyżowaniem, ale w ten
sposób karało się w Macedonii zbrodniarzy i zdrajców, i Ptolemeusz chciał, by wiedziano,
że obwinia tych ludzi o zdradę. A przecież to nie oni zdradzili konającego Aleksan - dra,
który dał wyraźnie do zrozumienia, gdzie pragnie zostać pochowany. To nie oni
przedłożyli osobiste ambicje nad życzenie swojego króla. Nie. Ci ludzie chcieli zrobić to,
co powinien uczynić sam Ptolemeusz: zbudować Aleksandrowi grób w miejscu, z którego
widać byłoby dom jego ojca.
Wzrok Kelonimusa przyciągnęła symetria krzyży. Stały parami. Ustawiono je parami
wzdłuż całej drogi. A przecież ich oddział liczył trzydziestu czterech mężczyzn.
Kelonimus oraz trzydziestu trzech innych. Trzydzieści trzy było liczbą nieparzystą.
Jak mogli je ustawić parami? Zatrzepotał w nim cień nadziei. Może komuś jeszcze udało
się zbiec. Ruszył szybkim krokiem aleją śmierci. Owszem, po obu stronach wisieli jego
starzy przyjaciele, lecz nie było tam jego brata. Minął dwadzieścia cztery krzyże i nie
widział
brata. Dwadzieścia sześć. Modlił się w duchu do bogów i przez cały czas wzbierała w nim
nadzieja. Dwadzieścia osiem. Trzydzieści. Trzydzieści dwa. Nie odnalazł swojego brata. I
nie było więcej krzyży. Na chwilę ogarnęła go olbrzymia euforia. Nie trwała jednak długo.
Uświadomił sobie nagle, co zrobił
Ptolemeusz, i poczuł się tak, jakby ktoś wbił mu nóż między żebra. Krzycząc z rozpaczy i
gniewu, ukląkł na piasku.
Kiedy się w końcu uspokoił, Kelonimus był innym człowiekiem. Odtąd przyświecał
mu w życiu tylko jeden cel. Złamał już raz przysięgę daną współtowarzyszom. Nie złamie
jej ponownie. Razem żyć, razem umierać. Był im to winien. Bez względu na to, ile będzie
go to kosztowało.
Rozdział 1
Rafy Ras Mohammed, Synaj, Egipt
Daniel Knox drzemał sobie miło na dziobie, kiedy dziewczyna podeszła do niego i
osłoniła przed popołudniowym słońcem. Otworzył oczy i widząc, z kim ma do czynienia,
ostrożnie jej się przyjrzał. Max dał mu jasno do zrozumienia, że tego dnia mała należy do
Hassana alAssyutiego, a Hassan znany był z tego, że nie patyczkował się z tymi, którzy
wchodzili mu w drogę.
- Tak? - zapytał.
- Naprawdę jesteś Beduinem? - zaszczebiotała. - To znaczy… ten facet, Max, powiedział,
że jesteś Beduinem, ale w ogóle na niego nie wyglądasz. To znaczy, nie zrozum mnie źle,
może i wyglądasz, to znaczy twoja cera, włosy i brwi są jakby…
Nic dziwnego, że wpadła w oko Hassanowi, pomyślał Knox. Facet lubił młode blondynki,
a ta miała czarujący uśmiech, olśniewające turkusowe oczy, atrakcyjną cerę z bladymi
piegami i różowymi śladami po trądziku oraz zgrabną figurę, znakomicie wyeksponowaną
przez oliwkowozielone i cytrynowożółte bikini.
- Matka mojego ojca była Beduinką - wyjaśnił, by pomóc jej wydostać się z labiryntu.
- To wszystko.
- Kurczę! Beduińska krew! - Potraktowała to jako zaproszenie, żeby usiąść. - Jak
wyglądała?
Knox podparł się łokciem i zmrużył oczy przed słońcem.
- Umarła, zanim się urodziłem.
- Och, przepraszam. - Mokry jasny lok spadł jej na policzek. Ściągnęła obiema dłońmi
włosy w prowizoryczny kucyk, prężąc przy tym biust. - Wychowałeś się tam? To znaczy
na pustyni?
Knox się rozejrzał. Siedzieli na pokładzie należącego do Maksa Stratiego statku
Zgłoś jeśli naruszono regulamin